To w jaki sposób Niemcy przeprowadzili walkę z samochodowym smogiem, imponuje praktycznym podejściem. Szczególnie, kiedy porówna się to z rozwiązaniami proponowanymi w Polsce. Kiedy w 2005 roku okazało się, że wiele niemieckich miast ma problemy ze spełnieniem unijnych norm jakości powietrza, natychmiast rozpoczęto prace nad nowym prawem. To, ponieważ źródłem problemów były tam przede wszystkim samochody, skupiło się na nich, celując w diesle.
Pierwsze efekty przyszły już rok później. W 2006 roku uchwalono federalne prawo, które pozwalało na wprowadzanie stref niskiej emisji w miastach. Najciekawsze nie było jednak to, że je wprowadzono – to staje się rozwiązaniem coraz częstszym. Ale to, jak je wprowadzono.
Na początek określono cztery klasy „ekologiczności” samochodów. Każdą z nich dokumentuje odpowiednia, kosztująca kilka euro i sprzedawana na stacjach kontroli pojazdów, naklejka. Te są czerwone (klasa 2), żółte (klasa 3) i zielone (klasa 4). Na ostatnią mogą liczyć samochody benzynowe wyposażone w katalizatory i spełniające obowiązującą od 1993 roku normę emisji spalin Euro 1 oraz auta wyposażone w silniki diesla i spełniające normę Euro 4 (obowiązującą przy rejestracjach od 2006 roku). Naklejki żółte dostały diesle z lat 2000 – 2005, a czerwoną te zarejestrowane między 1997 i 2000 rokiem. Na inne auta nie można było nic nakleić.
Z nowego systemu oraz możliwości wprowadzania zielonych stref szybko skorzystały trzy miasta: Kolonia, Hamburg i Berlin. Już z początkiem 2008 roku w ich centrach wprowadzono ograniczenia ruchu. Zaczęto od wyrzuceni z nich samochodów bez naklejek, ale od początku informowano, że jest to stan przejściowy – za dwa lata, podkreślano, do „zielonej strefy” wjadą tylko te samochody, które będą mieć na szybie naklejkę zieloną. Ten okres przejściowy pozwolił kierowcom na przygotowanie do nowych przepisów i kupno nowego auta lub, dla mniej zamożnych, zamiany starego „diesla” na starą „benzynę”.
I właśnie to rozróżnienie silników benzynowych oraz dieslowskich i vacatio legis powinny być najciekawsze dla naszych ustawodawców, którzy do sprawy niby się zabierają, ale jednak robią to tak, jak pies zabiera się do jeża. Nietrudno zorientować się dlaczego tak się dzieje. Z jednej strony jest już świadomość, że o powietrze w miastach należy zadbać, a samochodowe spaliny są problemem, więc się zabierają. Z drugiej jednak władza boi się narazić elektoratowi, więc robi to tak, żeby z zabierania nic nie wyszło. Jednak właśnie dlatego do wyobraźni powinien im przemówić dobry przykład oraz rozwiązanie, które okazało się skuteczne i mało dolegliwe dla kierowców.
W Niemczech jednocześnie wypchnięto najbardziej trujące pojazdy z miast i oszczędzono zmartwień wyborcom. Po pierwsze, inaczej niż planuje się u nas, samochody pokategoryzowano nie tylko według wieku i normy Euro, ale też według rodzaju paliwa. W ten sposób osłabiono, tak silny w Polsce, argument finansowy. Zrobiono to przecież tak, że ludzie, których nie było stać na auta nowe, nie musieli całkowicie rezygnować z samochodu. Wystarczyło, że starego Golfa TDI wymienili na starego Golfa z silnikiem benzynowym. Mogą dojechać, gdzie muszą dojechać, a sąsiadom ułatwić złapanie oddechu pełną piersią. O co było tym łatwiej, że na to, by starego diesla sprzedać polskiemu handlarzowi, dostali aż dwa lata. To że był to czas , który wystarczył z zapasem, widać na naszych ulicach.
Widać też wyraźnie, że rozwiązanie z Berlina to nie fanaberia – jak lubimy myśleć o ekologii – bogatego Zachodu, ale bardzo praktyczne i dobrze pomyślane rozwiązanie, które bierze pod uwagę możliwości finansowe lokalnej społeczności, ale jednocześnie skutecznie dba o jej zdrowie. Nawiasem mówiąc są one znacznie mniej dotkliwe finansowo dla biedniejszej części społeczeństwa niż proponowane w Polsce rozwiązania, które opierają się jedynie o wiek samochodów i gorzej traktują 15-letnie małolitrażowe benzynowe auta miejskie niż nowsze SUV-y wyposażone w potężne diesle.
Wkrótce podobne do Berlina rozwiązania wprowadziła zresztą większość niemieckich miast i dziś bez zielonej naklejki nie wjedziemy już do centrum niemal żadnego z nich. Modzie na „zielone strefy” trudno się dziwić. Emisje samochodowe, w tym szczególnie dokuczliwe są te pochodzące z silników diesla, są dużym problemem dla europejskich miast. Tymczasem badania prowadzone na Frankfurter Allee w Berlinie pokazują, że strefa niskiej emisji pozwoliła ograniczyć je o kilkadziesiąt procent i złapać oddech mieszkającym przy niej ludziom. Inną sprawą jest jeszcze to, że komunikacja publiczna jest w Berlinie tak dobra, że samochodu nie jest specjalnie potrzebny.
Jednak ta między 2007 i 2010 rokiem się zbytnio nie zmieniła.