Mieszanka przerażenia i zniesmaczenia towarzyszyła mi, kiedy słuchałem opowieści Michała Malczyńskiego, o tym jak wcielił się w człowieka mającego za sąsiada przedsiębiorstwo palące śmieciami i odpadami z produkcji.
Przerażania, bo to co mówił, jasno pokazało, że ludzie, którzy prowadzą takie firmy są w Polsce bezkarni.
Zniesmaczenia, bo w wielu wypadkach wynika to z bierności urzędów, którzy dają na to przyzwolenie.
Chodziło o sprawę bardzo zwyczajną. O działającą w okolicy firmę produkcyjną albo zwykłego rzemieślnika, stolarza, szewca lub mechanika samochodowego, których łączyło to, że do pieców wkładali wszystko, co znajdowało się pod ręką. Stolarz – meblowe płyty. Szewc – gumę i lakierowaną skórę. Mechanik – przepracowany olej silnikowy. Firma wszystko, za wywóz czego trzeba by było zapłacić więcej, niż wynosi grzywna. Której zresztą, jak się okazało, i tak nigdy nie zapłaci. I o ich sąsiada, który nie chciał tym oddychać i prosił o interwencję, ale się jej nie doczekał.
Takie sąsiedztwo to codzienność setek tysięcy, a raczej milionów Polaków. Jest to sąsiedztwo niesamowicie szkodliwe, bo wszystko to co trafia do pieca, wcześniej lub później znajduje drogę do naszych płuc i odbiera nam zdrowie, powodując nowotwory, choroby układu krążenia, astmę, alergie, i wiele innych problemów.
Z przedwczesnym zgonem włącznie.
A jednocześnie, jak pokazał Michał, jest to sąsiedztwo uważane za normalne przez urzędników, odpowiedzialne za to służby, ba, nawet inspektoraty ochrony środowiska. Okazuje się, że długa tradycja ignorowania spraw niszczenia środowiska – która dobrze się miała w stawiającym na hiperszybką industrializację PRL, i w czasie lat transformacji, gdy pozwalano na wszystko w obawie przed deindustrializacją oraz utratą miejsc pracy lub z powodu przekonania, że biznesowi zawsze trzeba na wszystko pozwalać – nadal jest żywa.
Jest tak na poziomie mikro, który pokazał Michał. Czyli wtedy kiedy chodzi o szewca, stolarza lub mechanika samochodowego, bo… co to komu szkodzi. Wszak tak robiło się od zawsze, a jakoś żyjemy. Prawda?
Ale tak samo jest, kiedy chodzi o duże zakłady przemysłowe, do których inspektoraty ochrony środowisko podchodzą tak, jak pies podchodzi do jeża. Boją się bowiem tego, że jak będą je kontrolować zbyt ostro, to inwestorzy zwiną się, zwolnią ludzi i zabiorą do jakiegoś kraju, w którym na trucie sąsiadów jest jeszcze większe przyzwolenie niż u nas. Bo ja wiem. Do Indii. Gorzej z poszanowaniem środowiska jest przecież tylko w Azji, Afryce i krajach postsowieckich.
Zgoda na trucie jest podejściem tyle żywym i wszechobecnym, co skandalicznym.
Po pierwsze nie stać nas na to, żeby leczyć skutki oddychania tablicą Mendelejewa, którą rzemieślnicy i zakłady przemysłowe wysyłają do atmosfery. I w ten sposób dotować przedsiębiorców, którzy mają gdzieś dobrosąsiedzkie relacje oraz ludzkie zdrowie. Przecież w tym wypadku w przyrodzie nic nie ginie. Ktoś zarabia na zdrowiu sąsiadów. Ktoś musi zapłacić za ich leczenie. Teraz płaci za nie ofiara, a zysk trafia do prywatnej kieszeni. Nie powinno tak być.
Po drugie czas zerwać z długą tradycją uznawania, że przepisy dotyczące środowiska naturalnego można olewać, bo jak się wyleje ściek do rzeki lub puści z dymem meble i przepracowany olej, to nie ma poszkodowanego, a szkodliwość społeczna czynu jest niska. Poszkodowani jesteśmy wszyscy. I trudno o czyn bardziej szkodliwy niż niszczenie zdrowia publicznego oraz wspólnego dobra, którym jest nasze wspólne środowisko, dla zysku.
Przedsiębiorców trzeba zmusić do zerwania z takimi praktykami. Jeżeli nie są w stanie prowadzić biznesów bez naruszania interesów wszystkich wokół, to być może lepiej będzie, jeżeli nie będą ich prowadzić.
Na początek wypadałoby zacząć na poważnie, a nie tak jak dotąd (TUTAJ), traktować prawo, które już istnieje. Zaraz po tym trzeba je zmienić tak, by zaczęło odpowiadać standardom krajów cywilizowanych. Zmianę dałoby się zauważyć na przykład, gdyby kary przestały wywoływać uśmiech politowania, a zaczęły realnie odstraszać trucicieli.
Fot. Andrew Malone/Flickr.