Małopolska może być jednym z pierwszych województw wolnych od hodowli zwierząt futerkowych. Na własne oczy przekonaliśmy się, że kolejne biznesy upadają. Zostają po nich świecące pustkami klatki. Przedsiębiorcy wciąż prowadzący fermy futrzarskie nie wpuścili nas na ich teren. – Nie chcę uchodzić za mordercę – powiedział jeden z hodowców. – Infrastruktura małych hodowli zestarzała się wraz z jej właścicielami – komentuje dla Smoglabu Bogna Wiltowska, dyrektorka grupy śledczej w Stowarzyszeniu Otwarte Klatki. W prowadzonym przez nią azylu żyją lisy, które przeszły przez piekło.
W ostatnich miesiącach przejechaliśmy Małopolskę wzdłuż i wszerz, żeby sprawdzić, na jak dużą skalę działa tutaj biznes futrzarski. Odwiedziliśmy mniejsze i większe wioski oraz Kraków, na którego obrzeżach jeszcze kilka lat temu działała ferma norek. Hodowcy albo nie chcieli z nami rozmawiać, albo robili to bardzo niechętnie. Jeden z nich poprosił o anonimowość, natomiast inny przekonywał, że nie chce uchodzić za mordercę.
Przedsiębiorcy, którzy nadal prowadzą działalność, bardzo strzegą dostępu do ferm. Chcieliśmy zobaczyć, jak wyglądają od środka i sprawdzić, czy zwierzęta są trzymane w odpowiednio dużych klatkach, czy mają dostęp do jedzenia i wody oraz czy nie ma wśród nich rannych osobników. Bywa bowiem, że z powodu stresu i ciasnoty atakują siebie nawzajem. Udowodnili to obrońcy zwierząt ze Stowarzyszenia Otwarte Klatki, którzy byli na wielu fermach. Żaden z małopolskich hodowców nie wpuścił nas do środka.
Z naszych obserwacji wynika, że w Małopolsce biznes futrzarski może wkrótce całkowicie zniknąć. Zza murów i blaszanych ogrodzeń widzieliśmy fermy, po których zostały tylko puste klatki. W niektórych nawet i one już zniknęły. Poniżej przedstawiamy opowieść o tym, jak upada działalność, która wciąż przynosi zwierzętom wiele cierpienia.
***
Stowarzyszenie Otwarte Klatki: Ponad 70 proc. Polek i Polaków uważa, że hodowanie i zabijanie zwierząt na futro nie powinno być dopuszczalne (badanie Biostat, lipiec 2024).
***
W zlokalizowaniu ferm pomogła nam mapa Fundacji Viva! (działa na rzecz poprawy losu zwierząt). Jest ogólnodostępna i pokazuje, które hodowle funkcjonują, a które zostały już zamknięte. W trakcie naszej podróży po Małopolsce okazało się, że mapa nie jest do końca aktualna. Mimo to była pomocna i doprowadziła nas m.in. do wioski w powiecie limanowskim, gdzie pośród łąk i lasów nadal działa ferma norek i lisów. Nasz przyjazd wzbudził niemałe zainteresowanie wśród okolicznych mieszkańców. Wyglądali na zaciekawionych, jaki jest cel wizyty. W ogródku, otoczonym starannie przystrzyżonym żywopłotem, dostrzegliśmy starszą kobietę, która wskazała, jak dotrzeć pod interesujący nas adres.
Przedzieloną wąskim pasem trawy ścieżką dotarliśmy pod dom, za którym działa hodowla. Przed budynkiem stał zaparkowany samochód, zza którego wychylił się mężczyzna. Przez całą rozmowę, która mogła trwać maksymalnie 10 minut, nie podszedł bliżej nas. Potwierdził, że na fermie ma norki oraz lisy. O prowadzonej przez siebie działalności powiedział: „Robię to prawie hobbystycznie i rezygnuję już w tym roku”. Podkreślił, że nie chce uchodzić za mordercę. Zapewnił też, że hodowla jest legalna, ale nie będzie się nią chwalił. Czuliśmy, że rozmowa nie potrwa długo. Można było odnieść wrażenie, że hodowca próbuje rozgryźć, co sami uważamy na temat hodowania zwierząt na futra. „Wystarczą mi dwa, trzy zdania i wiem, z kim mam do czynienia” – przekonywał nas mężczyzna. Podziękowaliśmy za rozmowę i wróciliśmy do samochodu. Starsza kobieta, która wskazała nam drogę do posesji, odprowadziła nas do niego wzrokiem.
Mieszkańcy wioski, z którymi udało nam się później porozmawiać, nie wiedzieli nawet, że w ich liczącej ponad 1,6 tys. osób miejscowości działa hodowla zwierząt futerkowych.
***
Stowarzyszenie Otwarte Klatki: Lisy i jenoty są zabijane poprzez rażenie prądem, a norki przez zagazowanie. Jednak wiele zwierząt nie ginie od razu – mimo przeprowadzonego uśmiercania zachowują świadomość. Koniec ich życia zamienia się w przeciągające się tortury.
***
Kolejny punkt na mapie Vivy: wioska w powiecie olkuskim. Z ogólnodostępnych informacji wynika, że ferma lisów została tam zarejestrowana w 2004 roku i wciąż działa. Mapa satelitarna wskazuje, że hodowla zajmuje spory obszar. Dotarcie do niej okazało się jednak bardzo trudne. Okoliczne tereny są gęsto porośnięte łąkami i lasem. W pewnym momencie pośród gąszczu zauważyliśmy kawałek blaszanego ogrodzenia i wystający ponad jego poziom daszek: musimy być już niedaleko. Podeszliśmy najbliżej jak się da. Przez niewielką szczelinę w ogrodzeniu dostrzegliśmy fragment klatki. Byliśmy już pewni, że to ferma, której szukamy.
Poszliśmy wzdłuż ogrodzenia, przedzierając się przez wysokie chaszcze. Blaszane zasieki zniknęły, a w ich miejsce pojawił się betonowy mur, zwieńczony drutem kolczastym. – Komuś musiało bardzo zależeć na tym, żeby nikt nie dostrzegł, co się za nim skrywa – taka myśl przeszła nam przez głowę. Za ogrodzeniem cisza, nie czuć też, żeby znajdowały się tam zwierzęta. Wdrapaliśmy się na drzewo tuż przy murze, na wysokość około trzech metrów, skąd udało nam się zobaczyć zardzewiałe, małe klatki, ustawione w kilku rzędach. Niektóre miały uchylone drzwiczki. – Ktoś, kto je otworzył, raczej nie wypuścił zwierząt na wolność – kolejna myśl. To miejsce opanowała już przyroda, rośliny oplotły nakryte daszkami klatki.
Nieczynną jak się okazało fermę odwiedziliśmy latem, temperatura sięgała 25 stopni Celsjusza. Cali spoceni wyszliśmy spośród zarośli. – Jak lisy, upchnięte w małych klatkach, wytrzymywały takie temperatury? – zastanawialiśmy się. Oddaliliśmy się od fermy i przez las zeszliśmy do drogi, którą dotarliśmy do wioski.
Podeszliśmy pod mały, stary domek z białymi oknami. Wszystkie były zasłonięte. Sprawdziliśmy raz jeszcze adres: tak, to tutaj, zgodnie z danymi odnalezionymi w Internecie, zarejestrowana jest hodowla lisów. Sąsiedzi powiedzieli nam, że w domu mieszkają starsze osoby. Niestety, nie udało nam się z nimi porozmawiać. Domofonu brak, na głośne „dzień dobry” nikt nie odpowiedział. Okoliczni mieszkańcy pamiętają, że jeszcze kilka miesięcy temu od strony porośniętego przez las wzniesienia dobiegały piski i jęki. – Szczególnie wieczorami – powiedział nam mężczyzna, który wyszedł z domu z filiżanką kawy w ręce. – W ostatnim czasie nic nie słychać, może ferma już nie działa – zastanawiał się.
Raz jeszcze przeszliśmy koło starego domu. Na działce ponownie nikogo nie dostrzegliśmy. Rzuciliśmy jeszcze okiem na porośnięte gęstym lasem wzniesienie. Stąd nie dało się dostrzec fermy. Wyjeżdżaliśmy z wioski, w głowach mając obraz pustych klatek.
***
Kilka lat temu portal Świat Rolnika opublikował film, w którym przedstawił wizytę polityka Konfederacji Krzysztofa Bosaka na fermie norek, należącej do rodziny Szczepana Wójcika, lidera branży futerkowej w Polsce. Bosak: – Jedna norka sobie leży na plecach, czy ona leży dlatego, że jest nieszczęśliwa? Wójcik: – Nie, ona sobie leży, bo sobie odpoczywa. Właśnie ją zbudziliśmy. Bosak: – Dlaczego te zwierzęta są tak cicho? Czy to oznacza, że np. się boją? Wójcik: – Nie, zwierzęta są cicho dlatego, że jest wszystko w porządku.
***
Mapa ferm wskazuje, że hodowla zwierząt na futra działa również w drugim co do wielkości mieście w Polsce: Krakowie. Pojechaliśmy na miejsce, na obrzeża miasta. Okoliczni mieszkańcy pamiętają, że 3–4 lata temu biznes jeszcze się kręcił. Bywało, że norki amerykańskie uciekały z posesji i polowały na bażanty oraz inne dzikie ptactwo.
– Takie hodowle to biznes. Kiedyś był opłacalny – usłyszeliśmy od mężczyzny, który mieszka niedaleko krakowskiej fermy. – Przyszedł jednak czas, że ludzie zaczęli odchodzić od naturalnych futer i zaczęli robić sztuczne. Dużo tu zrobiły naciski „zielonych”, którzy są przeciwni zabijaniu zwierząt. Namawiają też, żeby nie jeść mięsa. Ale nie każdy będzie chciał jeść sztuczne z laboratorium. Wie pan, jak jest. Każdy kij ma dwa końce – stwierdził.
Wskazał nam, że do fermy można dojść wąską, nieutwardzoną ścieżką, która ciągnie się pośród wysokich chaszczy. Nie był pewny, czy hodowla wciąż działa. W końcu dotarliśmy pod blaszane ogrodzenie, za którym ujrzeliśmy jedynie kolejną ścieżkę, drzewa i zadaszone, drewniane konstrukcje. Mieszkańcy zapewnili, że właśnie na tej posesji hodowano norki. Nikogo nie zastaliśmy, ale udało nam się porozmawiać z właścicielem fermy przez telefon.
Przekazał nam, że zbankrutował. Gdy prowadził działalność, najwięcej futer było eksportowanych do Chin. Zapewniał, że dbał o norki. Miały nawet zabawki. Nie było mu szkoda zabijać zwierząt. Uśmiercał je poprzez duszenie tlenkiem węgla. Stwierdził, że wszystko trwało moment, a taka metoda była najbardziej humanitarna. Biznes zamknął kilka lat temu.
***
Stowarzyszenie Otwarte Klatki: Na fermach futrzarskich dochodzi do kanibalizmu między zwierzętami. W warunkach hodowli przemysłowej nie da się w żaden sposób tego uniknąć.
***
W trakcie naszej podróży po Małopolsce odwiedziliśmy jeszcze powiat krakowski. Kobieta, która prowadziła fermę zwierząt futerkowych, nie chciała z nami porozmawiać. Stwierdziła jedynie, że zamknęła już działalność i jest na emeryturze. Dzwoniliśmy również do kobiety, która prowadzi wciąż hodowlę norek w powiecie nowosądeckim. Także nie zdecydowała się na rozmowę. W końcu natrafiliśmy na przedsiębiorcę, który zgodził się porozmawiać z nami nieco dłużej: pod warunkiem, że pozostanie całkowicie anonimowy. Zastrzegł sobie, byśmy nie informowali również w artykule, gdzie prowadził fermę futrzarską.
Mężczyzna hodował lisy. Fermę zamknął już 10 lat temu: z przyczyn prywatnych. Jego zdaniem nie trzeba w Polsce zakazywać hodowli zwierząt na futra, ponieważ ten biznes i tak prędzej czy później sam upadnie. – Zmienia się klimat, jest bardziej gorąco, ubrania z futer są już po prostu w Polsce niepotrzebne. Pozostaje eksport do innych krajów, ale tutaj najbardziej liczą się więksi przedsiębiorcy, a nie mali, tacy jak ja – stwierdził nasz rozmówca.
Fermę założył w latach 80. ubiegłego wieku. – Wówczas miałem ok. tysiąca lisów, norek i tchórzofretek. W późniejszych latach stopniowo pomniejszałem hodowlę, zwierząt było coraz mniej, aż w końcu zlikwidowałem fermę. Dziś nie ma po niej śladu, klatki zostały już usunięte i wyrzucone – przekonywał. Zapytaliśmy go, skąd pomysł, by wejść w biznes futrzarski?
– W latach 80. był zupełnie inny klimat, bardziej srogie zimy. Było zatem zapotrzebowanie na ubrania z futer, które dawały ciepło. Koniunktura dla tej branży była korzystna, można było na tym biznesie zarobić, opłacał się – powiedział nam mężczyzna. – Część futer sprzedawałem na terenie Polski, część eksportowałem za granicę. W latach 90. ubiegłego wieku wystawiałem je na aukcjach m.in. w Kopenhadze – podkreślił były hodowca.
Co sądzi o tym, że zwierzęta hodowane na futra całe życie spędzają w ciasnych klatkach, a z powodu stresu atakują siebie nawzajem? – Istnieją przepisy, które regulują, jakie wymiary mają mieć klatki. Trzymałem się ich. To, że się czasami zwierzęta pogryzą? Wie pan, psy między sobą też czasami się gryzą. Różnie to bywa. Nigdy nie męczyłem zwierząt, miały u mnie dobre warunki – podkreślił przedsiębiorca. Zapewnił, że lubi pracę ze zwierzętami. – Czy nie było mi żal zabijać ich na futra? Taka jest kolei rzeczy. Zapewne je pan kurczaki, świnki, które też się zabija, tylko na mięso. Oczywiście żal tych zwierząt. Taka jest jednak natura człowieka, że żywi się mięsem. Kiedyś potrzebował cieplejszych ubrań. W dawnych czasach ludzie też się okrywali zwierzęcymi skórami, futrem. Teraz zapotrzebowanie jest mniejsze. Tak jak wspomniałem: myślę, że ten biznes prędzej czy później upadnie. Mam kolegów, którzy robili w tej branży i podobnie jak ja dawno już z niej wyszli – skwitował.
Ponieważ mapa Fundacji Viva! okazała się nie do końca aktualna, o najnowsze dane dotyczące ferm w regionie poprosiliśmy Małopolskiego Wojewódzkiego Lekarza Weterynarii. Wynika z nich, że w Małopolsce funkcjonują już tylko dwie fermy zwierząt futerkowych, na których w sumie przebywa 1160 norek i 8 lisów. Na liście hodowli zarejestrowanych w Małopolsce jest jeszcze pięć, których działalność została zawieszona na czas nieokreślony bądź do odwołania (przy jednej nie ma informacji, na jaki czas działalność została zawieszona).
***
Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński: Zakaz hodowli (zwierząt futerkowych, przyp. red.) to przede wszystkim kwestia serca i litości dla zwierząt. Każdy porządny człowiek powinien coś takiego w sobie mieć.
***
– W Małopolsce dominowały fermy lisów. Nie było ich dużo, powierzchniowo nie robiły wrażenia na tle hodowli w innych częściach kraju – podkreśla w rozmowie ze Smoglabem Bogna Wiltowska, dyrektorka grupy śledczej w Stowarzyszeniu Otwarte Klatki. Pamięta, jak wraz ze swoim zespołem likwidowała nielegalną fermę lisów polarnych pod Wieliczką. – To był rok 2017. Udało nam się uratować 17 lisów. Właściciel fermy dopiero przygotowywał się do ich rozrodu, więc zdążyliśmy w samą porę – wspomina Wiltowska.
Zauważa, że przekazane nam przez wojewódzkiego lekarza weterynarii dane dotyczą stada podstawowego. – Oznacza to, że w małopolskich hodowlach znajduje się 1160 norek i 8 lisów, które są wykorzystywane do rozrodu. Inspekcja weterynaryjna nie sprawdza, ile zwierząt rodzi się na fermach. Dlatego tak trudno ustalić, ile rzeczywiście żyje ich w polskich hodowlach. Szacunki mówią o 3,5 milionach – wylicza nasza rozmówczyni.
– Nawet jeśli przedsiębiorcy deklarują, że dbają o zwierzęta, to na fermach nie są w stanie zapewnić im odpowiednich warunków do życia. Zgodnie z przepisami lisy trzymane w klatkach mają mieć do dyspozycji powierzchnię 0,6 m2, czyli zbyt małą, żeby mogły realizować swoje potrzeby. Bywa, że hodowca nie jest w stanie trzymać każdego lisa osobno. Tymczasem to zwierzę bardzo terytorialne, ceni sobie przebywanie w pojedynkę – przekonuje Wiltowska.
– Nawet jeśli na pierwszy rzut oka zwierzęta futerkowe wyglądają na zadbane nie oznacza to, że nie cierpią. Inspekcja weterynaryjna nie przywiązuje wagi do ich stanu psychicznego. Tymczasem np. lisy czy norki z powodu przebywania w ciasnym i jałowym środowisku jakim są klatki, nabawiają się tzw. stereotypii, której objawem jest kompulsywne, bezsensowne powtarzanie różnych ruchów. Zwierzęta bez żadnego celu gwałtownie kręcą się w kółko, odbijają się od krat. Mówiąc krótko: wariują z powodu zamknięcia na maleńkiej przestrzeni. Mamy też do czynienia z chorobami narządów wewnętrznych, oczu, uszu, jak również z bardzo bolesnymi stanami zapalnymi jamy ustnej i licznymi urazami. Bywało, że odbieraliśmy zwierzęta, u których później wykrywaliśmy zaawansowany nowotwór, np. wątroby. Podczas wyrywkowej kontroli na fermie weterynarz nie sprawdza takich rzeczy. Nie jest też w stanie przebadać dokładnie wszystkich zwierząt. Sami hodowcy nie inwestują zbytnio w ich zdrowie. Usługi weterynaryjne są bardzo kosztowne. Przy tysiącach lisów czy norek na fermie wizyty u weterynarza przedsiębiorcom po prostu się nie opłacają – podkreśla.
Koszty rosną jeszcze bardziej, gdy zwierzę poważniej zachoruje. – Jego leczenie hodowcy absolutnie się nie opłaca. Jeśli takie zwierzę będzie miało szczęście, to zostanie wyeliminowane i zabite wcześniej przez hodowcę. Jeżeli będzie miało pecha, to wycierpi swoje aż do listopada, grudnia, kiedy zostanie zabite na futro. Trudno pogodzić się z tym, że takie rzeczy się dzieją, ale właśnie tak wygląda rzeczywistość na fermach – zauważa Wiltowska. – Wśród przedsiębiorców pojawiają się głosy, by wprowadzić nowe wytyczne dla funkcjonowania hodowli, tak aby podnieść ich standardy, jak również by zwiększyć nadzór nad takimi miejscami. To jednak nic nie da. Przepisy nie zmienią nastawienia niektórych ludzi. Prowadziliśmy kiedyś kontrolę, podczas której weterynarz, widocznie zakolegowany z hodowcą, żartował sobie z tego, że chcemy leczyć u lisa stan zapalny oczu. Dopytywał, jak on ma lisowi oczy zakrapiać? My część zwierząt z tej fermy odebraliśmy i wyleczyliśmy. Czyli dało się to zrobić, tylko trzeba chcieć – komentuje przedstawicielka Otwartych Klatek.
Potwierdza, że hodowle lokalnych przedsiębiorców upadają i z takich województw jak Małopolska mogą wkrótce całkowicie zniknąć. – W latach 80., 90. XX wieku fermy futrzarskie dawały sensowny zarobek. Działały przydomowe hodowle, w których przedsiębiorcy nie potrzebowali zatrudniania wielu pracowników, jak to jest na dużych fermach. Takich drobnych ferm rzeczywiście w Polsce było jeszcze kilka lat temu bardzo dużo. Teraz upadają. Rynek całkowicie przejęli najwięksi przedsiębiorcy w stylu rodziny Szczepana Wójcika. Prężnie działają u nas też fermy z zagranicznym kapitałem, holenderskim i duńskim, np. należące do rodziny Van Ansem, która po wprowadzeniu zakazu hodowli zwierząt na futro w Holandii, przeniosła swoją kontrowersyjną działalność m.in. do Polski – komentuje Wiltowska.
W ostatnich latach obserwuje to, co my widzieliśmy w Małopolsce. Na wielu fermach klatki świecą już pustkami. – Infrastruktura małych hodowli zestarzała się wraz z jej właścicielami, którzy zaczynali działalność w biznesie futrzarskim np. w latach 80. ubiegłego wieku. Teraz albo nie mają już siły prowadzić hodowli dalej, albo stało się to dla nich nieopłacalne. Bądź jedno i drugie. Młode pokolenie nie chce przejmować prowadzenia ferm, gdyż się to nie opłaca. W ostatnich latach nawet banki przestają kredytować tego typu działalność, ponieważ jej przyszłość jest bardzo niepewna – dodaje nasza rozmówczyni.
Opowiedzieliśmy Bognie Wiltowskiej o małopolskich hodowcach, którzy deklarowali, że lubią pracę ze zwierzętami. Wspomnieliśmy o mężczyźnie, którego norki miały zabawki. – Trudno wyobrazić sobie, że prowadzący fermy futrzarskie kochają zwierzęta, które żyją przecież kilka miesięcy, a później są rażone prądem bądź gazowane, bo właśnie w taki sposób zabija się lisy i norki na futro – komentuje Wiltowska. – Wydaje się, że dla części małych hodowców prowadzenie ferm to swego rodzaju hobby. Rozmawiałam kiedyś z przedsiębiorcą, który miał nawet swojego ulubionego lisa. Oswoił go, wyciągał z klatki. Po co to robił? Nie wiem. Wiedział przecież, że prędzej czy później zabije zwierzę na futro. Nie można oczywiście powiedzieć, że ci ludzie czerpią satysfakcję z uśmiercania zwierząt. Nie szłabym tym tokiem rozumowania, ale nie chcę się bawić w psychologa. W każdym razie faktycznie są wśród hodowców osoby, dla których fermy to hobby. Spotkałam na swojej drodze przedsiębiorcę, któremu żona dawała popalić w domu, więc w każde wolne popołudnie jechał na swoją fermę i tam odpoczywał, patrząc na lisy w klatkach. Trudno to zrozumieć – dodaje.
***
Mike Moser, były prezes Brytyjskiego Stowarzyszenia Handlu Futrami: Trzymanie zwierząt w ciasnych klatkach i zabijanie ich jest moralnie nie do obrony (źródło: bankier.pl).
***
Pierwsza podbiegła Furia: brązowe oczy, srebrne futro, gęsta kita z białym pędzelkiem na końcu. Jak na lisa uratowanego z fermy jest bardzo odważna w kontakcie z człowiekiem. Kuszona smaczkami zachowuje się niemal jak pies. Stojąc na tylnych, wysokich i chudych jak patyki łapkach prosi o jeszcze jeden smakołyk. W pewnym momencie wyrwała nam całe opakowanie i zaczęła ciągnąć je za sobą do nory. W porę udało nam się odebrać jej paczkę. O mały włos a Furia zniknęłaby z nią pod ziemią. – Ogrodzenie jest wkopane na tyle głęboko, że nie ma szans, żeby zrobiła podkop i wydostała się na zewnątrz – zapewnia Bogna Wiltowska, która łącznie przygarnęła do siebie trzy lisy. Przyszły na świat na fermach futrzarskich. Poza Furią Bogna opiekuje się również Maćkiem (lis polarny) i Franką, która ma piękne, rude futro. Wydawała się najbardziej przestraszona. Trudno się dziwić: z całej gromadki, która trafiła do bezpiecznego azylu prowadzonego przez Bognę, to ona przeżyła największą traumę.
Jej historię Bogna opisała w mediach społecznościowych: „Urodziła się na fermie futrzarskiej na przedmieściach Krotoszyna, całkiem sporego miasta powiatowego na zachodzie Polski. Kilka lat temu dostaliśmy zgłoszenie o lisach, błąkających się w pobliżu tej hodowli. Wychodziły na drogę, podchodziły do ludzi. Samo w sobie nie jest to dziwne. Zwierzęta często uciekają z ferm. Pojechaliśmy to sprawdzić i zabezpieczyć jednego lisa, który miał znajdować się na poboczu drogi. Na miejscu zastaliśmy widok, który ściął nas z nóg. W dużym skrócie: ferma została porzucona przez hodowcę, a zwierzęta znalazły się w śmiertelnej pułapce. Bez wody i pożywienia, zamknięte w klatkach. Setki martwych lisów. France udało się wydostać z klatki. Znalazłam ją w dole wypełnionym gównem. Próbowała szukać tam jedzenia. Była bardzo słaba, przeraźliwie chuda i odwodniona”. Dzięki Bognie Franka dostała drugie życie. Dziś zupełnie nie przypomina będącego na skraju wyczerpania lisa. Ma piękną, grubą kitę, gęste rude futro (Bognę i jej lisy odwiedzamy latem, więc futro i tak nie jest tak bujne jak zimą). Skuszona smaczkiem Franka podeszła do nas, choć widać było, że jest nieco przestraszona, delikatnie drżała jej łapka. Po chwili uciekła do nory.
– Nie jest prawdą, że zwierzęta, które urodziły się na fermie, nie mają potrzeby realizowania swoich naturalnych instynktów – komentuje Wiltowska. – Kura uwolniona z hodowli pierwsze co zrobi, to zacznie grzebać w ziemi. Podobnie lisy: będą kopać tunele i nory. Niestety, nie można ich wypuścić całkowicie na wolność, ponieważ nie dałyby sobie tam rady. Lisy urodzone na fermie od początku swojego życia były karmione przez człowieka. W naturalnym środowisku nie poradziłyby sobie jeśli chodzi o zdobywanie pożywienia. Dodatkowo wypuszczenie zwierząt z ferm spowodowałoby szkody w naszej rodzimej przyrodzie. Norka amerykańska jest gatunkiem inwazyjnym. To drapieżnik, który stanowi śmiertelne zagrożenie dla naszych rodzimych gatunków ptaków, w tym wielu chronionych. Natomiast lisy polarne nie nadają się do życia w naszej strefie klimatycznej – dodaje.
Maciek przygląda się nam z bezpiecznej odległości. Nie ma jednej łapy, którą trzeba było amputować po otwartym złamaniu. Doznał go na fermie. W mediach społecznościowych Maciek stał się symbolem walki o zakaz hodowli zwierząt na futro. – Większość polskiego społeczeństwa jest przeciwna temu biznesowi. Oczywiście zawsze znajdzie się konsument, który kupi nawet najbardziej krwawy produkt. Nie oznacza to jednak, że powinniśmy utrzymywać taką działalność dla garstki ludzi. Nie jest również tak, jak starają się przekonywać więksi hodowcy, że bez tego biznesu nasza gospodarka się zawali. Wiele europejskich krajów wprowadziło już zakaz hodowli zwierząt na futro. Czy któraś z gospodarek przez to upadła? Nie. Czy świat stał się dzięki temu lepszy? Tak, bo nie cierpi już tam żadne zwierzę futerkowe – kwituje Wiltowska. Maciek nie daje się pogłaskać. Po traumatycznych przeżyciach na fermie futrzarskiej nie potrafi w stu procentach zaufać człowiekowi.
***
Postsciptum
W Polsce oficjalnie działają 342 fermy zwierząt futerkowych, natomiast część z nich ma status zawieszonych, czyli na ten moment nie ma na nich zwierząt, ale przedsiębiorcy nie zdecydowali się jeszcze na wykreślenie hodowli z rejestru.
W czerwcu tego roku posłanka Zielonych Małgorzata Tracz złożyła do marszałka Sejmu Szymona Hołowni swój projekt ustawy, zakazującej hodowli zwierząt na futro. Podpisało się pod nim ponad 120 polityków. Dokument przewiduje zakaz budowania nowych ferm od 2025 roku, a także całkowite wygaszenie hodowli od 2029 roku oraz odszkodowania dla hodowców i odprawy dla pracowników ferm.
Projekt złożyli również politycy Prawa i Sprawiedliwości, Konfederacji i Kukiz’15. Dokument zakłada 15-letni okres przejściowy (do 31 grudnia 2039 roku), po upływie którego byłby wprowadzony bezwzględny zakaz hodowli zwierząt futerkowych.
Żeby wyprodukować jedno futro (w zależności od jego rodzaju), trzeba zabić: 20 lisów, 60 norek lub ponad 100 szynszyli.