Przy okazji drożejącego prądu dużo się mówi o tym, czy jest to „wina Tuska” czy raczej „Kaczyńskiego”. Niewiele o tym, że jest to podatek od głupoty, który – jeżeli nie zmądrzejemy – będziemy płacić przez lata. W kwestii zmian klimatu i energetyki zachowujemy się bowiem jak Kubuś Puchatek. Ten był misiem sympatycznym, ale obdarzonym bardzo małym rozumkiem. I kiedy czegoś się bał, zakładał sobie na łebek garnuszek po miodku. Wychodził bowiem z założenia, że jeśli on nie będzie widział „stracha”, to „strach” nie zobaczy jego. I tak właśnie w tych sprawach zachowuje się Polska: liczy, że jak założy sobie na głowę garnuszek, to „strach” jej nie zauważy. Tymczasem „strach” widzi nas doskonale, bo naiwnością jest sądzić, że da się ukryć przed czymś, co jest powszechnie uważane za najważniejsze współczesne wyzwanie międzynarodowe.
I będzie prawdopodobnie widział coraz lepiej, bo nad rozwiązaniem pracują tęgie głowy, wśród których dominującą rolę odgrywają ekonomiści. To ich pomysły nadają ramy temu, co się dzieje i zapewne będzie działo. A idée fixe jest dla nich stworzenie mechanizmów, które będą działać niezależnie od tego, czy ktoś wierzy czy nie wierzy w globalne ocieplenie oraz chroniących społeczność międzynarodową przed „jazdą na gapę” opornych. Kierunek wyznaczają tutaj idee ubiegłorocznego noblisty Williama Nordhausa, który jest zwolennikiem obciążania emisji CO2 do atmosfery wysokimi opłatami oraz stworzenia opartych o cła „zachęt” dla opornych krajów.
Po co jest podatek od emisji?
Nie dlatego, że ma ochotę zrobić Polsce na złość. Dlatego, że uznano, iż taki właśnie system jest najlepszym i najskuteczniejszym rozwiązaniem problemu. Opiera się bowiem o rynkowe zachęty, które mają skłaniać do porzucania wysokoemisyjnych technologii na rzecz nowszych, „zielonych”. Nie wystarczy w końcu, przekonuje ekonomista, mówić ludziom, że »ekosystemy są bezcenne« albo »niedźwiedzie polarne trzeba uratować za wszelką cenę«. Trzeba stworzyć takie systemowe ramy, w których wszystko będzie się opłacać. „Nie wystarczy mieć pomysł na solarny podgrzewacz wody lub drzewo jedzące węgiel. Ktoś musi mieć jeszcze zachęty do zbudowania prototypu. Jeżeli firmy mają zainwestować miliony albo nawet miliardy dolarów w rozwój takich technologii, muszą wierzyć, że ich produkcja oraz sprzedaż będą przynosić zyski”, pisał w „The Climate Casino”.
W wydanej w 2015 roku i bardzo słabo znanej w Polsce książce wyłożył też, jak to zrobić. Wystarczy – przekonuje – wliczyć koszty zewnętrzne powodowane przez spalanie węgla oraz ropy do ceny uzyskiwanej z niego energii. To ma pozwolić na osiągnięcie czterech celów. Pierwszym jest to, by konsumenci mieli cenowy sygnał dotyczący tego, które kupowane przez nich rzeczy mają wysoki ślad węglowy. Drugim, by mieli go producenci, którzy podejmują decyzję o zakupie energii i półproduktów. Trzecim to, by cała ta informacja była prosta i w całości zawarta w cenie produktu.
Czwartym wreszcie i z naszej perspektywy dziś najważniejszym to, że taki system „zapewni rynkowe zachęty dla wynalazców, innowatorów i bankierów inwestycyjnych do wynajdywania, finansowania, rozwijania i wprowadzania nowych niskowęglowych produktów oraz procesów.”
Systemy handlu emisjami, których uzasadnieniem jest wliczenie w cenę kosztów zewnętrznych spalania węgla, z politycznego punktu widzenia są więc wprowadzane przede wszystkim po to, by zapewnić opłacalność inwestycji w innowacje oraz przyspieszyć technologiczną zmianę. Ma być bowiem tak i tak jest, że sprzedaż emisji ma być kosztem dla tych, którzy system postrzegają jako zagrożenie i się z niego wyłamują. Ale jednocześnie zyskiem dla tych, którzy widzą w nim szanse.
A istotne jest to, że rzecz zdaje się działać, przynosić efekty i panuje przekonanie, że emisje powinny być coraz droższe. Co z dużym prawdopodobieństwem przełoży się na to, że w długiej perspektywie ich ceny będą wzrastać. Raczej nie będzie to wzrost liniowy i pewnie zdarzą się momenty, kiedy ceny spadną albo system będzie się łamał lub zmieniał, ale kierunek docelowy jest tutaj jasny. Szczególnie, że zgodnie z jego założeniami działają najsilniejsze kraje Europy i na przykład Chiny, które dynamicznie rozwijają energetykę odnawialną i coraz mniej będą zależeć od cen emisji, więc… ich wzrosty będą im na rękę. Kiedy zaś coś jest na rękę możnym tego świata, to zwykle wcześniej lub później zaczyna obowiązywać także małych oraz średniaków.
Jak duże mogą być zmiany cen? To pytanie dla wróżki. Wyobrażenie o tym, jak trudno to przewidzieć i jak duże mogą byś skoki, daje jeden z ubiegłorocznych raportów Instytutu Badań Strukturalnych. Tam kalkulując koszty transformacji energetycznej w Polsce przyjęto cenę emisji z 2017 roku – czyli 5 euro za tonę CO2 i jej wzrost do 80 euro za tonę w 2050 r. Jednak już w ubiegłym roku ceny doszły do 30 euro za tonę, czyli niemal połowy prognozy na 2050 rok, a zakończyły go na poziomie około 25 euro za tonę. Może na chwilę spadną, może nie, jednak w długiej perspektywie należy się spodziewać tego, że może być znacznie drożej.
Zawsze można się wypisać?
Pokutuje też u nas przekonanie, że z systemu zawsze można się wypisać i Polska powinna to zrobić, by dalej móc spalać węgiel. Jest to pomysł ciekawy już choćby dlatego, że wymagałby zmiany bloku politycznego, którego efektem byłoby to, że swobodniej (przynajmniej przez jakiś czas, bo handel emisjami rozwija się nie tylko w Europie) moglibyśmy spalać więcej importowanego z Rosji paliwa. Ale jest też ciekawy dlatego, że doskonale pasuje do misia o bardzo małym rozumku.
Ludzie tacy jak Nordhaus doskonale zdają sobie bowiem sprawę z tego, że – cytując „The Climate Casino” – „efektywny globalny układ będzie potrzebował efektywnego mechanizmu zachęcającego do współpracy i zniechęcającego do jazdy na gapę.” Jak go widzą? Prosto, bo to ludzie szukający najprostszych możliwych rozwiązań: w cłach. „Najbardziej obiecujące jest podejście, które zakłada wprowadzanie ceł importowych na produkty i usługi tych, którzy nie uczestniczą w układzie. To będzie wystarczające obciążenie, by zachęcić większość krajów do uczestnictwa w międzynarodowym reżimie klimatycznym”, napisał William Nordhaus. W praktyce oznacza to, że jak ktoś nie pobiera opłat za emisje u siebie, to będzie musiał uiścić je próbując coś wyeksportować.
Całkiem, musicie przyznać, mądrze. Dla nas z tego wszystkiego wynika coś, co umyka w całej rozmowie dotyczącej cen energii. To że nie jest to sprawa, którą da się sensownie rozwiązać na krajowym podwórku i każda mądra rozmowa na ten temat wymaga odniesienia do ponadregionalnej, szerokiej perspektywy. Takiej jak ta, którą wyznacza Nordhaus. Tej jednak zupełnie u nas nie ma, bo albo kłócimy się, czyją winą są podwyżki albo – na poziomie eksperckim – toniemy w szczegółach działania systemu handlu emisjami oraz chwilowych zwyżek i zniżek cen.
Brak perspektywy powoduje, że przegapiamy szansę, którą byłoby u nas bardzo łatwo wykorzystać, bo – inaczej niż na przykład w USA – sektor energetyczny jest w dużej mierze państwowy, więc „politycznemu” poleceniu zmiany priorytetów inwestycyjnych, nie będzie się mógł oprzeć. Jednocześnie to, co zawsze hamowało rozwój nowych technologii energetycznych, czyli polskie górnictwo systematycznie się zwija i transformacji sektora nie można dłużej postrzegać jako zagrożenia dla „czarnego złota”. Jest ona dziś raczej szansą na dobrą pracę np. dla dzieci górników.
Wychodząc na ponadregionalny poziom patrzenia łatwo dostrzec, że są tutaj dwa główne scenariusze. Można dostrzec zachodzącą zmianę, włączyć się w nią i na niej zarobić. Albo zachowywać się jak miś o bardzo małym rozumku i płacić podatek od głupoty i krótkowzroczności.
W rachunkach lub podatkach.
Fot. Frank Jakobi/Flickr.