Donald Trump mówi, że Amerykę uczyni znowu wielką. Ale czy ta upadła? Są w niej miejsca, które mają się lepiej niż kiedykolwiek. I są takie, jak Flint. Niegdyś jedno z najbogatszych miast kraju, które najpierw przeżyło kataklizm gospodarczy, a później katastrofę środowiskową i zdrowotną. Stając się symbolem tego, co w Stanach jest „nie tak” i upadku „amerykańskiego marzenia”. Takiego, jakim było w ubiegłym stuleciu.
Miasto Flint powstało w XIX wieku. Żyło głównie z handlu drewnem pochodzącym z obszaru Wielkich Jezior i radziło sobie nieźle. Ale prawdziwe złote lata przyszły z początkiem XX stulecia i narodzinami amerykańskiego przemysłu samochodowego. To we Flint w 1908 roku powstał General Motors. To w tamtejszych fabrykach produkowano Buicki i Chevrolety, które bardzo chętnie kupowali Amerykanie. Do miasta płynęła dzięki temu rzeka pieniędzy, a jej wpływ było widać na każdym kroku. Flint dynamicznie się rozwijało. Było też miejscem wydarzeń o historycznym znaczeniu. Takich jak słynny strajk.
- Czytaj także: Dla zysku zatruli miliony ludzi. W Polsce też
Na przełomie 1936 i 1937 roku sytuacja robotników w fabrykach General Motors nie była zbyt dobra. Właściciele wykorzystywali świeże wspomnienie Wielkiego Kryzysu, który zakończył się zaledwie kilka lat wcześniej, by wyciskać z pracowników jak najwięcej, płacąc im jak najmniej. Nieco jednak przesadzili i kiedy zwolniono dwóch robotników należących do młodego związku „Zjednoczonych Pracowników Przemysłu Samochodowego”, doszło do wybuchu. Organizatorzy związkowi ogłosili strajk okupacyjny i zajęto fabryki. Akcja szybko rozlała się na zakłady General Motors w innych miastach. Właściciele próbowali zmusić pracowników do posłuszeństwa między innymi wyłączając ogrzewanie w zajętych przez nich halach fabrycznych. Nie złamali ich jednak.
Po blisko dwóch miesiącach firma poddała się i doszło do porozumienia, które zagwarantowało robotnikom z Flint (oraz innych zakładów General Motors) godziwe warunki pracy. Robotnicy stali się dzięki niemu zamożniejsi, a wraz z nimi zyskało całe miasto.
Rozkwit i upadek Miasta Samochodów
Flint nazywano „Miastem Samochodów” („Vehicle City” – tb). Rozwijało się wraz z przemysłem motoryzacyjnym USA. Największy rozkwit przyszedł w latach 60. XX wieku. W fabrykach Flint płacono dobrze i mówiono, że jest ono „domem dla jednej z najsilniejszych klas średnich w Stanach Zjednoczonych”. W mieście mieszkało wtedy około 200 tysięcy ludzi. Działało w nim ponad 100 zakładów przemysłowych. W tym co najmniej 10, które zatrudniały powyżej 100 osób. PKB „na głowę” należało do najwyższych w całym kraju. A pracownicy samochodowych korporacji mogli wykorzystywać wolny czas na wizyty w kilku muzeach, największym w stanie Michigan planetarium lub słuchanie lokalnej orkiestry symfonicznej. Nieźle było też z edukacją, a miejscowa galeria sztuki mogła się pochwalić między innymi dziełami Henri’ego Mattisa. Miasto chwalono za stały wzrost poziomu życia.
Wszystko było więc pięknie i miało być pięknie, aż przestało być. Ostatnia dekada XX wieku przyniosła wielkie zmiany na gospodarczej mapie świata. Dla Flint najważniejsze było to, że amerykańskie firmy zaczęły przenosić produkcję poza granice kraju. Na przykład do Chin, gdzie General Motors na przełomie lat 90. i 2000 otworzył kilka fabryk. Ale też do Meksyku oraz Brazylii, w których praca była znacznie tańsza niż we Flint w stanie Michigan. Do tego doszła jeszcze rozpoczęta w 1998 roku seria kryzysów finansowych i słynne amerykańskie „Miasto Samochodów” było ugotowane. Zaczęło się więc zwijać.
Tylko w latach 1998 – 2013 zamknęło się w nim około 150 firm. Wraz z pracą zaczęli znikać ludzie. W dekadzie trwającej od 2000 do 2010 roku z Flint wyjechały 22 tysiące osób. Już w 2014 roku jego populacja spadła poniżej 100 tysięcy. Czyli była o połowę mniejsza niż w latach świetności. Stale rosła też liczba osób żyjących w biedzie, by w okolicach roku 2010 dojść do tego, że czterech na 10 mieszkańców miasta żyło poniżej oficjalnej granicy ubóstwa.
Flint stało się więc czymś, o czym mówimy „miasto upadłe”. Pokazał to nawet Netflix, który nakręcił serial o pracujących tam policjantach. Pokazując jak wielkie Flint ma problemy. I jak bardzo jest biedne, bo tamtejszy komisariat z powodów finansowych zatrudniał jedną z najmniejszych ekip w kraju. Choć problemy należały do największych.
Dla jednego kryzys. Dla innego okazja
Jednak to nie upadek miasta spowodował, że trafiło na nagłówki gazet w USA. Podobnych historii jest w USA więcej. Wyjątkowa była gigantyczna katastrofa zdrowia publicznego, do której doszło tam w latach 2014-2015. I która nie tylko zebrała ofiary śmiertelne, ale też okaleczyła dzieci na całe ich życia.
Wszystko zaczęło się od tego, że oszczędzano nie tylko na policji, ale po prostu na wszystkim. Już samo znikanie przemysłu, było bardzo bolesne dla kasy miasta. A sytuację pogorszyła jeszcze polityka finansowa stanu Michigan, który zamiast wspierać miejscowości takie jak Flint, dokręcał im śrubę. Efekt był taki, że w 2014 roku Flint zarządzał komisarz. Jego zadaniem było przywrócenie stabilności finansowej. Próbował to osiągnąć z pomocą oszczędności.
Te przepychano gdzie się dało, ale szybko zauważono, że jest takie miejsce, w którym będzie można na tym zarobić. Nie od dziś wiadomo przecież, że to, co dla jednego jest kryzysem, dla drugiego może być okazją. Zwłaszcza jeśli siedzi na właściwym stołku i zna odpowiednich ludzi. Komisarz i inni decydenci postanowili więc zabrać się za… wodę.
Najdroższa woda w kraju
Z tą było kilka problemów, które składały się na to, że była absurdalnie droga. Działo się tak po pierwsze dlatego, że była dostarczana przez wodociągi Detroit i trzeba ją było przepompować na dużą odległość. Po drugie infrastruktura Flint była zaplanowana na o wiele większe miasto, niż to, które musiało ją teraz utrzymywać. Gdy budowano wodociągi mieszkało w nim 200 (a nie 100) tysięcy ludzi, a infrastrukturę przewidziano na jeszcze więcej, bo zakładano dalszy rozwój przemysłu oraz wzrost populacji. Rur było więc tak dużo, że kiedy miasto zaczęło się zwijać, to nie było pieniędzy na ich konserwację utrzymanie. Zaczęła się sypać i przeciekać. Tylko około połowa dostarczanej przez Detroit wody docierała do kranów w domach.
Reszta znikała w przeciekach i ziemi. Efekt był taki, że Flint, w którym 40 procent mieszkańców żyło poniżej granicy ubóstwa, za wodę płaciło najwięcej ze wszystkich dużych miast w USA. Kiedy więc komisarz wraz z członkami zawieszonej rady miejskiej ogłosił, że jest pomysł na to, jak obniżyć ceny wody, nie musiał długo namawiać ludzi. Ci zareagowali entuzjastycznie. Może dlatego, że nie od razu powiedziano im, że w okresie realizacji planowanej inwestycji, będą płacić za nią jeszcze więcej.
Nie dodano także, że zamiast wody otrzymają toksyczną ciecz. A właśnie to dostali.
My pijemy. Wy też możecie
Plan był więc taki, że Flint wraz z kilkoma innymi gminami zbuduje swój nowy system uzdatniania wody oraz wodociągów. Ten miał kosztować 300 milionów dolarów. – To nie było konieczne. Woda z Detroit była kosztowna, ale całkowicie w porządku. Ale pomyślcie o miejscach pracy! Pomyślcie o pieniądzach! Pomyślcie o wpłatach na kampanie polityczne! Na biedakach można było zarobić miliony – tak Charlie LeDuff tłumaczył źródło pomysłu w książce „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje”. Dodając, że dzięki temu za byli wszyscy, którzy mogli na tym coś zarobić – od biznesu do szefów związków zawodowych.
Rozwiązano więc umowę z Detroit i rozpoczęto inwestycję. W dwuletnim okresie przejściowym miano wykorzystywać wodę z rzeki Flint (która miała historię bycia toksyczną, ale ludzi przekonywano, mówiąc, że to przeszłość i jest już lepiej) oraz rezerwową miejską stację uzdatniania. Mieszkańcom tłumaczono, że tak będzie dobrze, zdrowo i oszczędnie. Robiono to z zaangażowaniem tak wielkim, że burmistrz oraz reszta lokalnej wierchuszki witała zmianę toastem wzniesionym wodą z przejściowej instalacji.
Robiono to oczywiście po to, by pokazać, że skoro my ją pijemy, to wy też możecie. Zadbano nawet o telewizję.
Dziadowskie oszczędności
I może ludzie nawet mogliby ją pić, gdyby nie dziadowskie oszczędności, które poczyniono. Po pierwsze inżynierowie wskazywali na konieczne inwestycje w starej stacji uzdatniania wody. Politycy postanowili, że nie trzeba słuchać fachowców, bo dzięki temu będzie taniej. Po drugie zrezygnowano z dodawania do wody środka przeciwdziałającego korozji rur. Co samo w sobie było już złe, a w połączeniu ze starą infrastrukturą miasta Flint, w której dużo było jeszcze dużo ołowianych rur, okazało się zabójcze. Swoje dołożyła także woda z rzeki, której skład… przyspieszał korozję.
Środki, które dodawano do wody w wodociągach Detroit tworzyły wewnątrz rur warstwę ochronną. W tej zbierały się różne metale – w tym żelazo i ołów. Dopóki nic nie zmieniano i dbano o dodatki, było bezpiecznie. Ale kiedy do rur puszczono wodę bez odpowiedniego środka, ta zaczęła je wypłukiwać. Warstwa ochronna ulegała rozpadowi, a rury korozji. Pierwszym widocznym objawem był kolor wody oraz jej nieprzyjemny zapach. Wkrótce ludzie zaczęli się też skarżyć na podrażnienia i wysypki. Władze mówiły jednak, ze wszystko jest „ok”. A woda jest bezpieczna i można ją spokojnie pić. Czyli dokładnie to, czego można się spodziewać po ludziach, którzy mają zarobić na wartej 300 milionów dolarów inwestycji. Ludzie słuchali ich i pili „nową” kranówkę. Jednak wkrótce zaczęły się problemy. Najpierw w lokalnej fabryce GM – jednej z ostatnich działających we Flint – zauważono, że coś jest nie tak z blokami silników i odkąd zmieniono dostawcę wody, te zaczęły rdzewieć. Fabryka załatwiła sobie zmianę dostawcy, a ludzie zaczęli się zastanawiać, co dzieje się z ich wnętrznościami, kiedy piją wodę, od której psują się nawet silniki. Ale władze mówiły: woda jest bezpieczna i można ją pić.
Później okazało się, że choć stanowa agencja zajmująca się wodą, wydaje komunikaty o takiej samej treści, to jednak dla stanowych urzędników jest po cichu sprowadzana woda pitna z zewnątrz. To też zasiało wątpliwości. Skoro nie jest dość dobra dla nich, to dlaczego ma być dość dobra dla nas – myśleli mieszkańcy Flint. Ale wciąż robili z tym niewiele, bo władze nadal przekonywały, że woda jest dobra i bezpieczna. A ponieważ ubogich ludzi nie było stać na kupowanie butelkowanej do picia, gotowania, mycia i zmywania, to woleli słuchać polityków i nalewali do szklanek zabarwiony na dziwny kolor oraz śmierdzący płyn, bo właśnie to płynęło z ich kranów.
Zasada ograniczonego zaufania
Ale niektórzy mieli wątpliwości. Jedna z mieszkanek miasta LeeAnne Walters z niepokojem obserwowała to, co się dzieje. Ludzie mieli wysypki. Jej córce zaczęły wypadać włosy. Bała się o dzieci, więc nalała brązową wodę do butelek i zaniosła na spotkanie z komisarzem. Usłyszała: kłamiesz, to nie jest woda z twojego kranu. Ta – przekonywano – nadaje się do picia. Ponieważ jednak dzieci z dnia na dzień stawały się coraz bardziej chore, wymusiła testy jakości wody w swoim domu. Okazało się, że żelaza jest w niej tyle, iż w aparatach pomiarowych brakło skali. Kiedy zobaczono wyniki, zlecono także testy na ołów. Kilka dni później zadzwoniono do niej, by nikt nie zbliżał się do wody w domu. Szczególnie, żeby nie robiły tego dzieci. Dlaczego? Ołowiu w wodzie pitej w domu Walters było 10 razy więcej niż wynosi próg alarmowy skażenia.
Sprawę jednak zakopano, mówiąc, że winne były stare rury wewnątrz domu kobiety. Co było o tyle zaskakujące, że w tym była całkiem nowa plastikowa instalacja, którą trudno było podejrzewać o to, że zatruwa wodę ołowiem. Zdesperowana kobieta skontaktowała się z agencją odpowiadającą za ochronę środowiska. Tam trafiła na uczciwego urzędnika, który postanowił jej pomóc. Zaangażował specjalistę z uczelni oraz samodzielnie pomógł przeprowadzić testy w sposób, który nie zaniżał poziomu skażenia. Pobrano kilka próbek. W „najlepszej” poziom ołowiu wynosił 300 części na miliard (ppb), a w najgorszej 13 tysięcy. Dużo to czy mało, zapytacie zapewne? Powyżej 5000 ppb woda jest w USA traktowana jak toksyczny odpad. Próg alarmowy dla skażenia, który wymusza działanie, wynosi… 15 ppb.
Walters podniosła alarm, ale miasto… zrobiło to co wcześniej. Powiedziano, że po jego stronie wszystko jest w porządku, a woda z nowego systemu jest bezpieczna i zdatna do picia. Na dowód pokazywano badania oraz przekazywano informację o tym, że jest do niej dodawany środek antykorozyjny, więc nie ma mowy o skażeniu metalami. Choć wcale go nie dodawano. Kłamano bo – wiadomo – 300 milionów dolarów piechotą nie chodzi, a politycy i urzędnicy chcieli zarobić.
Ale mur zaczął pękać.
„Zajęliśmy się nim”
Dużo dobrego zrobił urzędnik, do którego zgłosiła się Walters. Nazywał się Miguel Del Toral i okazał się uczciwym oraz odważnym człowiekiem. Przygotował więc raport dla szefów o tym, co wykazały badania przeprowadzone w domu we Flint. Ale nie ufając im do końca i podejrzewając, że mogą sprawę „zakopać”, wbrew przepisom przekazał go także LeeAnne. Jak się później okazało dobrze zrobił, bo jego szefowie rzeczywiście próbowali zakopać sprawę, a jego samego uciszono. Przechwalano się później, że się „nim zajęto”. Kiedy to zrobiono, raport był już jednak w rękach dziennikarza, któremu przekazała go przerażona Walters i ujrzał światło dzienne.
Flint się zagotowało. Zaczęto dostrzegać, co od miesięcy dzieje się wokół. Mieszkańcy opowiadali między innymi o zdychających psach i kotach, które miały objawy podobne do choroby Parkinsona (ołów atakuje układ nerwowy). Wprawdzie władze podtrzymywały nadal, że woda jest bezpieczna, ale mur zaczął się kruszyć. Najpierw lokalna pediatra przeprowadziła na własną rękę badania epidemiologiczne, które dowiodły, że dzieci we Flint są zatrute ołowiem. Próbowano je podważać z pomocą „profesjonalnych” raportów stanowych służb ochrony środowiska, ale kiedy na tapet wzięli je dziennikarze, to okazało się, że dane opracowano tak, by chronić wartą 300 milionów inwestycje. Surowe liczby, które w nich zawarto, w pełni potwierdzały „amatorskie” i obywatelskie wnioski pracującej w hrabstwie pediatry.
Dzieci Flint skrzywdzone na całe życie
Później mieszkańcy z pomocą zajmującej się środowiskiem organizacji pozarządowej zrobili własne badania, które pokazały skalę kryzysu zdrowotnego, do którego doprowadzono. Między innymi okazało się, że 27 tysięcy dzieci zostało narażonych na wysokie stężenia ołowiu. U kilku procent z nich stwierdzono poważne zatrucie tym pierwiastkiem, którego można nie zauważyć od razu, ponieważ daje objawy tak „zwyczajne”, jak bóle mięśni i brzucha lub depresja. Takie, które można zwalić na wiele innych rzeczy. Ale pozostawia ślady na całe życie. Jakie? Między innymi choroby układu nerwowego, obniżony iloraz inteligencji, a nawet problemy z zachowaniem i agresją. Wszystko dlatego, że ołów uszkadza tę część mózgu, która odpowiada za samokontrolę. Z kolei u kobiet w ciąży może prowadzić do poronienia. Ich liczba – warto dodać – także znacząco wzrosła w tych latach we Flint. Jednocześnie spadła płodność.
Wisienką na torcie politycznych szachrajstw okazało się być to, że we Flint doszło w tym czasie także do epidemii choroby legionistów, której występowanie wiążę się ze stanem instalacji wodnych. Zachorowała setka mieszkańców, a zmarło 12 osób. O czym dowiedziano się dopiero wtedy, kiedy wybuchł skandal z ołowiem. Wcześniej te informacje „zakopano”. Oczywiście dlatego, że nie chciano szkodzić wartej 300 milionów inwestycji.
Na której zainteresowani w ukrywaniu prawdy mieli zarobić swoją działkę.
Symbol upadku amerykańskiego marzenia
Kiedy zmowa milczenia w końcu pękła, to na całego. Ogłoszono stan wyjątkowy, a butelkowaną wodę rozdawała mieszkańcom Gwardia Narodowa. Do błędu próbowali się przyznać wszyscy. W tym gubernator, który mógł wszystko zatrzymać o wiele wcześniej, ale wolał mówić, że woda jest bezpieczna. Miejscowi komentowali, że fajnie, ale jednak za późno.
Mieszkańcom Flint udało się wywalczyć odszkodowanie w sprawie cywilnej i do podziału dostali ponad 600 milionów dolarów, z których większość trafiła do rodziców zatrutych dzieci. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jest to dużo. Ale podzielone przez liczbę mieszkańców miasta daje… 6 tysięcy dolarów na głowę. Niewiele, kiedy weźmie się pod uwagę szkody i problemy, z którymi będą się musiały w przyszłości mierzyć dzieci Flint.
Karnie nie odpowiedział nikt, choć wśród zarzutów, które usłyszeli urzędnicy, było nawet spowodowanie śmierci.
Samo Flint nadal upada. Między 2010 i 2020 rokiem zniknął z niego co piąty mieszkaniec. Dziś w „Mieście Samochodów” mieszka zaledwie 80 tysięcy ludzi. A z symbolu zrealizowanego amerykańskiego marzenia, którym było 80 lat temu, zmieniło się w symbol jego szybkiego upadku. Tym bardziej przekonujący, że do związanej z wodą katastrofy zdrowia publicznego doszło w mieście leżącym w stanie Wielkich Jezior. Regionie, który posiada około 20 procent zasobów wody pitnej całego świata.
O ile więc są w Ameryce miejsca, które nigdy nie miały się lepiej, to są też takie jak Flint.
I to one zapewniają emocję, która domaga się, by Ameryka stała się na powrót wielka.
Korzystałem m. in. z książki Anny Clark „The Poisoned City”.
Fot. Opuszczony dom we Flint. James R. Martin / Shutterstock.com