Wszyscy moi znajomi wegetarianie, w tym ja, przeszli na dietę jarską ze względu na swoją miłość do zwierząt i brak zgody na ich złe traktowanie. Teraz jednak pojawia się jeszcze jedna kwestia, która może przekonać nieprzekonanych. Chodzi o klimat.
Na zakończonym w grudniu szczycie klimatycznym w Katowicach temat niejedzenia mięsa nie był wiodący. Ani nawet widoczny. Wręcz przeciwnie – w kantynie na miejscu, w Spodku, obok dań bezmięsnych leżały kotlety. To i tak dobrze, bo na bankiecie inaugurującym wydarzenie weganie i wegetarianie musieli zadowolić się sałatką, a niektóre pawilony (w tym oczywiście polski) częstowały gości kiełbasą i innymi wyrobami mięsnymi.
Przed COP24 powstała nawet petycja organizacji Proveg International, wzywająca do debaty dotyczącej wpływu naszej diety na klimat. Podpisało ją prawie 106 tysięcy osób. To jednak nic nie dało, a jedynym wydarzeniem dotyczącym tej kwestii był dzień Proveg w Climate Hub, czyli przestrzeni Greenpeace.
Nie jest to tekst, który ma kogoś nawrócić. Nie jest to też wywód „ekoszołoma”. Chcę tylko pokazać, co stanie się z nami i naszą planetą, jeśli nie przestaniemy jeść ogromnych ilości mięsa i nabiału. Nie wszyscy muszą być od razu weganami i nie o tym mowa. Ale najwyższy czas przyjrzeć się dokładnie swojemu talerzowi.
Niezdrowe i…
Zanim przejdę do kwestii klimatu, chcę zacząć od krótkiego przypomnienia, jak niezblinasowana dieta mięsna może wpływać na nasze zdrowie. Międzynarodowa Agencja Badań nad Rakiem w 2015 roku opublikowała raport, w którym określa czerwone mięso jako „prawdopodobnie rakotwórcze”, a przetworzone mięso jako „rakotwórcze”.
Mięso, obok tłuszczu i rafinowanego cukru, jest najczęstszym powodem nadwagi i otyłości, które z kolei prowadzą do cukrzycy. Wykazano również, że jedzenie czerwonego mięsa zwiększa ryzyko udaru krwotocznego i niedokrwiennego. Poza tym, spożywając produkty odzwierzęce, jest się narażonym na choroby pochodzące np. z zainfekowanego drobiu. Tak jest na przykład, jak podaje Greenpeace w swoim raporcie pt. „Mniej znaczy więcej”, w Wielkiej Brytanii. Między 2010 a 2015 rokiem najczęstszym powodem występujących tam chorób przenoszonych drogą pokarmową było spożywanie zakażonych kurczaków i indyków.
O kwestie zdrowotne związane z dietą mięsną zapytałam także Martina Schlatzera z University of Natural Resources and Applied Life Sciences w Wiedniu, który przyjechał do Polski na COP24.
– Jeśli jesteśmy chorzy, bierzemy antybiotyk. Ale on nie działa, albo działa słabiej niż powinien. Powód? Jedzenie mięsa, które jest naszpikowane antybiotykami – odpowiada. – W Austrii, z której pochodzę, aż 40 proc. produkowanych antybiotyków trafia do zwierząt. Są niezbędne, bo jeśli zwierzę w hodowli jest przetrzymywane na małej przestrzeni, nie może żyć zgodnie z naturą, jest słabe. Żeby trzymać je przy życiu, najprościej jest podać lek. My później to jemy i stajemy się coraz bardziej odporni na antybiotyki – tłumaczy.
Można powiedzieć: wiem, co robię i to jest moja sprawa. Jedni palą, drudzy korzystają z innych używek, a ja jem golonkę.
I to jest oczywiście prawda. Ale ten medal ma też drugą stronę.
…złe dla planety
– Według szacunków, przemysłowe hodowle zwierząt odpowiadają za około 14,5 procent emisji gazów cieplarnianych – mówi Martn Schaltzer. – To więcej niż cały transport! Wszystkie samochody, samoloty, statki i autobusy na świecie odpowiadają za około 13 proc. emisji – dodaje.
Według danych Greenpeace, cały system produkcji żywności (włączając w to wykorzystanie ziemi związane z rolnictwem), jest obecnie odpowiedzialny za jedną czwartą wszystkich emisji gazów cieplarnianych powodujących zmiany klimatyczne.
– Produkcja produktów roślinnych powoduje 20-30 razy mniej emisji niż produkcja mięsa i nabiału – dodaje Schlatzer. Tłumaczy jednocześnie, że nabiał nabiałowi nierówny – wytworzenie litra mleka to oczywiście mniej emisji gazów cieplarnianych niż wytworzenie kilograma sera (do którego potrzeba około 10 litrów mleka). Są także różnice między poszczególnymi rodzajami mięsa.
Przez lata uważało się, że produkcja wołowiny najbardziej obciąża środowisko. Jednak tej spożywa się coraz mniej, Greenpeace podaje, że w latach 1990-2013 spożycie mięsa wołowego spadło o 10 proc. Obecnie je się o wiele więcej wieprzowiny i aż o 96 proc. więcej drobiu niż przed rokiem 1990. To powoduje, że hodowli kurczaków i świń jest coraz więcej, zajmują coraz większe tereny i coraz więcej lasów jest wycinanych po to, żeby znalazło się miejsce na wypas zwierząt.
Produkcji żywności przypisuje się 80 proc. odpowiedzialności za wylesienie. Najwięcej lasów wycina się właśnie pod pastwiska i uprawy paszy. Ta pasza, wbrew pozorom, jest bardzo istotna. Jej produkcja ma zły wpływ na zasoby wodne, lasy i klimat. Ale przede wszystkim – wpływa na brak bezpieczeństwa żywnościowego. Coraz częściej powierzchnie pod żywność dla zwierząt są większe niż pod żywność dla ludzi.
– Jeśli wzięlibyśmy wszystkie rośliny, które teraz służą jako pożywienie dla zwierząt w hodowlach przemysłowych, moglibyśmy wykarmić nawet 3 miliardy ludzi. Przy ogromnej liczbie cierpiących z głodu taka liczba ma znaczenie – podkreśla Schlatzer. – Szacuje się, że do 2050 roku będzie o 2 miliardy więcej ludzi na świecie niż jest teraz. Nie możemy sobie w tej perspektywie pozwolić na marnowanie żywności – zaznacza.
Znacząca część soi produkowanej na świecie trafia do hodowli zwierząt. Chiny, przez wzrost zapotrzebowania na mięso, sprowadzają soję z Brazylii – w ogromnej ilości prawie 20 proc. jej upraw w tym kraju. Dlaczego to istotne? Według „New scientist” w Brazylii wycięto 13 proc. lasów deszczowych. Powstały teren podzielono na pastwiska i uprawy soi.
Podobna sytuacja jest z wodą pitną – około 70 proc. jej zasobów wykorzystuje rolnictwo. A te liczby będą rosnąć.
Szacuje się, że emisje pochodzące z rolnictwa będą stale rosły zarówno w liczbach bezwzględnych jak i w stosunku do emisji z innych źródeł, sięgając w 2050 roku 52 proc. światowego poziomu emisji. To jest związane oczywiście coraz większą liczbą ludności, ale także z ogromnym spożyciem mięsa.
– W Austrii przeciętna osoba zjada trzykrotnie więcej mięsa niż jest to zalecane przez Światową Organizację Zdrowia. To nawet 65 kg rocznie. Jeśli doliczymy do tego kości i inne odpadki, wychodzi prawie 100 kg – wylicza Schlatzer.
Według obliczeń GUS-u, rocznie przeciętny Polak zjada prawie 74 kg mięsa.
– Jedynymi szansami na ratowanie klimatu jest ograniczenie jedzenia mięsa, a w warunkach idealnych znaczące zwiększenie się liczby osób na diecie roślinnej lub roślinno-mlecznej – mówi Martin Schlatzer.
Greenpeace podaje, że rocznie trzeba zabić 76 miliardów zwierząt, żeby ludzie mogli jeść tyle mięsa, ile jedzą. Większość z nich nigdy nie doświadczy życia w godnych, naturalnych warunkach, a nawet nie zobaczy światła dziennego. Jeśli jednak nie przekonuje was etyka, może przekona troska o klimat. Nie chodzi o nagłe przestawienie się na pasty roślinne i gulasz z cieciorki. Chodzi o to, żeby mieć świadomość, co nasz obiad robi naszej planecie. Jeśli ktoś chce jeść mięso, droga wolna. Ale może lepiej nie jeść go aż tyle? Spróbować co drugi dzień ugotować danie jarskie? Zadbać, żeby jajka, które wrzucamy do jajecznicy, nie miały pieczątki z „trójką” (która oznacza chów klatkowy)? Żeby kurczak na niedzielny rosół był z zaufanego źródła, a nie z tacki w markecie?
To wszystko ma znaczenie. Skutki degradacji klimatu odczuwamy już dziś. Naukowcy przekonują, że to ostatni moment, by zacząć z nim walczyć. Ale, jak powiedział mi Martin Schatzer: wiele nie zdziałamy, jeśli przesiądziemy się z samochodu na rower, ale na śniadanie zjemy szynkę, a na obiad kotleta.
Fot. Charlie Marchant/Flickr. Licencja CC.