Kilka tygodni temu Arcelor Mittal zapowiedział, że tymczasowo wstrzyma produkcję w nowohuckim kombinacie. Niemal natychmiast pojawiły się głosy, że są to hiobowe wieści dla Krakowa. Internauci raczej się z tym nie zgodzili, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jest to jedynie objaw większej choroby i początek dyskusji, w której podnoszonym argumentem będzie z pewnością konieczność ograniczania – na wzór wschodni – regulacji środowiskowych.
Albo raczej licznych dyskusji, które będą się pojawiać za każdym razem, kiedy zakład konsumujący potężne ilości energii będzie się z jakiegoś miasta zwijał. Uprzedzając je więc, trzeba im zapewnić właściwy kontekst. Deklaracja Arcelora – która po uważnym przeczytaniu robi wrażenie tego, że firma zdecydowała się zagrać va banque w toczących się negocjacjach dotyczących rządowych dopłat do energii dla branży energochłonnej – wyraźnie wskazuje na to, że problemem w Polsce stają się ceny prądu. Komentarze, które pojawiły się po niej w branżowej prasie [vide: BiznesAlert] wskazują, że to może być początek większej fali. Co jest prawdopodobne, bo jeżeli będziemy się kurczowo trzymać prądu z węgla, to ten będzie droższy.
Polska jak Kubuś Puchatek
Będzie droższy, bo jest duża presja na to by rosły ceny emisji CO2, co nie jest jednak unijnym planem wykończenia polskiej gospodarki, a planem na to, by kraje członkowskie zachęcić do systematycznego zmniejszania udziału paliw kopalnych [czyt. węgla] w produkcji energii i zastępowania ich źródłami odnawialnymi. Jeżeli więc prąd będzie drożał dalej – a jak nie zmienimy polityki, to będzie – te zakłady, dla których rachunki za energię stanowią istotny składnik kosztów, będą się z Polski zwijać i zabierać do innych krajów. Nawet niekoniecznie azjatyckich. Konkurencyjni mogą okazać się nawet nasi zachodni sąsiedzi, gdzie wyższe koszty pracy, będą rekompensować niższe ceny energii. Tym bardziej, że te pierwsze w miarę postępującej automatyzacji będą tracić na znaczeniu. Mówiąc krótko: jeżeli produkcja będzie zużywać dużo prądu, to taniej będzie postawić fabrykę w Niemczech i płacić niemieckie pensje oraz niemieckie rachunki za prąd, niż postawić fabrykę w Polsce i płacić polskie pensje i polskie rachunki za prąd.
Nie zmieni tego pielęgnowania azjatyckich standardów w ochronie środowiska, choć z pewnością pojawią się głosy, że winni temu, co się dzieje, są ekolodzy, którzy starają się zmusić inspekcję do działania. Dopłaty mogą to zmienić na moment, ale bez leczenia choroby – tą jest zahamowana transformacja energetyczna w stronę bezemisyjnych źródeł energii – migracja zakładów będzie się tylko odsuwać w czasie. Najgorsze w tym jest być może to, że winić będziemy mogli jedynie własną głupotę. Że jeżeli nic nie zrobimy, to w długiej perspektywie będzie coraz drożej, wiadomo było od bardzo dawna i jedynym powodem, dla którego teraz z tego powodu obrywamy, jest to, że kolejne nasze rządy zachowywały się jak Kubuś Puchatek.
Ten – jak może wiecie – był misiem sympatycznym, ale obdarzonym bardzo małym rozumkiem. I kiedy czegoś się bał, zakładał sobie na łebek garnuszek po miodku. Wychodził bowiem z założenia, że jeśli on nie będzie widział „stracha”, to „strach” nie zobaczy jego. I tak właśnie w tych sprawach zachowuje się Polska: liczy, że jak założy sobie na głowę garnuszek, to „strach” jej nie zauważy. Tymczasem „strach” widzi nas doskonale, bo naiwnością jest sądzić, że da się ukryć przed zmianą klimatu, która jest powszechnie uważana za najważniejsze wyzwanie międzynarodowe.
Polak i przed szkodą, i po szkodzie…
Jedną kwestią jest to, że głupi byliśmy przed szkodą. Przeczytałem jednak dzisiaj deklaracje polityków dotyczące pomocy dla kombinatu. Ich treść – nazwiska pominę, bo są nieistotne, a partie polityczne za bardzo się od siebie nie różnią – zdradza dwie rzeczy. Pierwsza jest taka, że do kierowania sprawami 40-milionowego kraju, a tutaj nawet całego kontynentu, pretendują ludzie, którzy nie rozumieją najistotniejszych toczących się na świecie procesów lub – to nawet gorzej – decydują się o nich nie wspominać, by znaleźć opowiastkę, która ich zdaniem trafi do wyborców.
Drugą, że wciąż aktualne jest powiedzenie: „Polak i przed szkodą, i po szkodzie głupi”.
O ile bowiem przez lata szkody nie było i dało się udawać, że procesy o których głośno trąbili fachowcy oraz branżowa prasa nie istnieją, to co powiedzieć o tym, że kiedy zaczęliśmy odczuwać ich skutki, większość planów „ratowania sytuacji” da się zawrzeć w jednym słowie: „dotacje”? Ewentualnie wskazywano, że koszty emisji trzeba przerzucić z producentów na konsumentów.
W zasadzie nikt nie mówił o tym, że – jeżeli w ogóle chcemy, by branże produkcyjne miały w Polsce przyszłość – przede wszystkim trzeba podjąć kroki, które pozwolą w długim terminie obniżyć ceny energii. To da się zrobić bardzo prosto. Przykładów nie brakuje. Robi się to inwestując w rozwój bezemisyjnych źródeł. To oczywiście kosztuje i to niemało. Kosztują jednak także dotacje. A różnica między inwestycją i dotacją jest oczywista. Ta pierwsza daje nadzieję na to, że pieniądze się odzyska. Ta druga – zwłaszcza kiedy jest to dotacja do bieżących kosztów działalności – powoduje, że pieniądze znikają. Niekiedy, dosłownie, w wielkim piecu.
Rząd wyręczył ekologów
Całą rzecz da się więc podsumować mówiąc, że paradoksalnie stało się tak, iż antyśrodowiskowa polityka kolejnych polskich rządów może doprowadzić do realizacji scenariusza wykraczającego poza marzenia najdalej idących ekologów. Ci ostatni bowiem – wyłączając skrajne przypadki przedsiębiorstw, które swoje sąsiedztwo zatruwają w niedopuszczalny sposób – bardzo rzadko postulowali zamykanie zakładów przemysłowych. Tymczasem uporczywe bojkotowanie i blokowanie przechodzenia z węgla na bezemisyjne źródła energii, może do tego doprowadzić.
Fot. Fotohuta/Shutterstock.