Nie ma takiej bzdury, w którą ktoś nie uwierzy. Nie wierzycie? Przeczytajcie.
Istnieje przekonanie, że tzw. fake newsy to dziecko epoki internetu. Nic bardziej mylnego. Te istnieją, odkąd wynaleziono mowę, bo wtedy ludzie zaczęli kłamać. A na pewno od lat 30. XIX wieku. Czyli od czasu, kiedy rozwój pras drukarskich umożliwił wydawanie wysokonakładowej prasy. Na przykład w Stanach Zjednoczonych pierwsze gazety skierowane do masowego odbiorcy zaczęto wydawać około 1830 roku. Była to prasa, której zarobki zależały tylko i wyłącznie od tego, jak wiele osób ją kupiło. Przede wszystkim starano się więc dbać o to, by historie były interesujące. Jedną z pierwszych był nowojorski The Sun, który powstał w 1833 roku i już dwa lata później stał się najlepiej sprzedającą się gazetą na świecie. Wszystko dzięki odkryciom słynnego astronoma.
Co słynny astronom zobaczył na księżycu
Młody dziennikarz Richard Locke został w gazecie zatrudniony tuż przed wakacjami 1835 roku. A już w sierpniu opublikował serię tekstów, o których mówił prawie cały kraj. Cykl rozpoczął się od nudnawego wyjaśnienia, że na świecie skonstruowano nowy rodzaj teleskopu, który pozwolił dokonać ciekawych obserwacji na księżycu. Bardziej niż na obserwacjach skupiono się jednak na tym, jak teleskop działa i że wszystko zostało opisane przez poważnych ludzi w poważnej prasie naukowej. To – jak zwraca uwagę Tom Phillips w swojej nowej książce „Prawda. Krótka historia wciskania kitu.” – bardzo pomogło historii, bo „stworzyło wokół niej atmosferę wiarygodności.”
I rozwiało sceptycyzm, który bez wątpienia zrodziłby się, gdyby zaczęto od sedna sprawy i pierwszy tekst zatytułowano „SENSACJA! Na Księżycu żyją ludzie-nietoperze”. A to zrobiono dopiero wtedy, kiedy wszyscy byli już przekonani, że chodzi o sprawę pewną i poważne odkrycie naukowe, a ludzie byli gotowi uwierzyć w najdziwniejszą nawet prawdę. Przez kolejne dni serwowano więc kolejne doniesienia o obserwacjach Księżyca, których z pomocą nowoczesnego teleskopu dokonał słynny astronom sir John Herschel. Najważniejsze było ustalenie, że na Księżycu jest życie, które jest cywilizowane. Ze szczegółami opisywano więc zwyczaje ludzi-nietoperzy, nie pomijając nawet informacji o zwyczajach seksualnych oraz istnieniu dwóch ras. Przy czym jaśniejsza z nich – co musiało być dla czytelników oczywiste – była bystrzejsza i lepsza.
Dokładnie przedstawiono nawet środowisko, w którym żyli ludzie-nietoperze. A towarzyszyły im bardzo ciekawe stwory, bo na przykład jednorożce o kozich pyszczkach oraz chodzące na dwóch nogach bobry wielkości ludzi. Dla ciekawych i niedowiarków przygotowano specjalne grafiki.
Autorem opowieści miał być dr Adam Grant, bliski współpracownik Johna Herschela, a źródłem informacji magazyn naukowy Edinburgh Journal of Science. Tak autor, jak i magazyn nie istnieli. Ale to nie przeszkodziło ludziom wierzyć w to, co przeczytali. W końcu było to słowo pisane.
Widziałem to na własne oczy!
Przy czym wiara to trochę mało powiedziane. Dzienniki ówczesnych nowojorczyków pełne są informacji o sensacyjnym odkryciu i bardzo mało w nich sceptycyzmu. Pojawili się naoczni świadkowie potwierdzający wersję gazety. Ci przychodzili do redakcji, by zaoferować swoje świadectwo, a także chodzili po mieście i każdemu, kto chciał słuchać, opowiadali o teleskopie Herschela. Oraz o tym, że na własne oczy widzieli oryginalny artykuł w Edinburgh Journal of Science, a dr Adam Grant to sympatyczny człowiek i świetny naukowiec.
Choć – przypomnijmy – Herschel nie miał takiego teleskopu. A Adam Grant i Edinburgh Journal of Science nie istnieli, więc nie mogli opisywać historii ludzi-nietoperzy, którzy także nie istnieli. Nie wspominając już o jednorożcach z kozimi pyszczkami oraz bobrach chodzących na dwóch nogach.
Satyra, której nikt nie zrozumiał?
Richard Locke tłumaczył później, że teksty były satyrą i miały pokazać, że nie ma rzeczy zbyt głupiej, by uwierzyli w nią ludzie. Napisał je, bo denerwował go wielebny Thomas Dick, który był w tamtym czasie bardzo popularnym kaznodzieją i pisarzem, a także specjalistą od kosmosu. Dick policzył, że ziemski Księżyc ma 4,2 mld mieszkańców. Jeżeli Locke rzeczywiście chciał udowodnić, że ludzie są gotowi uwierzyć w każdą dobrze podaną bzdurę, to – trzeba przyznać – udało się dowieść założonej tezy. Ale ludzie nie wyciągnęli z niej żadnej lekcji i do dziś nie ma takiej bzdury, w którą ktoś nie uwierzy. Przykład? Poczytajcie fora ruchu antyszczepionkowego.
Historia „wielkiego księżycowego oszustwa” dalej rozwinęła się tak, że sprzedażowe sukcesy The Sun zmotywowały redaktora konkurencyjnej gazety do zweryfikowania informacji zawartych w tekstach. To nie było trudne i przez kolejne tygodnie to on zbijał kapitał na pokazywaniu, że hitowe teksty były tak naprawdę fake newsami. Obie gazety sprzedawały się w tym czasie doskonale. Stany Zjednoczone przez kilka tygodni żyły informacjami o ludziach-nietoperzach na księżycu, i święcie w nie wierzyły, by w kilka dni o wszystkim zapomnieć i rzucić się w wir nowych wiadomości.
Nikt nie lubi, kiedy da się oszukać, więc lepiej szybko o tym zapomnieć.
Dalekie, ale znajome
Płyną z tego dwie lekcje. Jedna jest taka, że nie ma takiej bzdury, w którą ktoś nie uwierzy. To nie jest zaskakujące – trzeba bardzo dużo wiary w ludzi, by sądzić inaczej. Druga, może ważniejsza, że kiedy człowiek czuje się oszukany, to szybko potrafi zapomnieć o tym, co przykuło jego uwagę.
To lekcja ważniejsza, bo zobaczcie, jak to działa dzisiaj.
Raz za razem docierają do nas informacje, które dotyczą ważnych spraw, ale media zmuszone do walki o naszą uwagę i zainteresowanie, podkręcają je. Gdy wiadomości dotyczące jakichś wydarzeń zostaną pokolorowane w sposób, które porusza opinię publiczną i jej emocje, temat zaczyna na pewien czas dominować uwagę ludzi. Wtedy zaczyna się medialny wyścig na nagłówki, a wiadomości, które dostajemy, są coraz bardziej przesadzone. W końcu ktoś zaczyna je weryfikować i ludzie dochodzą do wniosku, że cała rzecz to hucpa. Natychmiast o niej zapominają, a po jakimś czasie coś innego zajmuje całą opinię publiczną. I wszystko zaczyna się od początku.
O przykłady nie jest trudno. Z naszego poletka to choćby ubiegłoroczne pożary Amazonii, które pozwoliły przebić się do opinii publicznej tematowi zmian klimatu oraz wylesiania lasów deszczowych. Ale zapomniano o nich zaraz po tym, jak okazało się, że pożary są duże, ale nie są – jak informowały media – rekordowe. Tymczasem Puszcza Amazońska nadal płonie i nadal się wylesia. Czy jest to tempo rekordowe, czy po prostu bardzo duże, nie robi wielkiej różnicy. A jest też przykład świeższy i nawet lepszy. To koronawirus oraz fala społecznej paniki, która przeszła przez kraj w marcu i kwietniu. Wywołały ją medialne informacje zawyżające śmiertelność i wyolbrzymiające skalę zagrożenia. Kiedy jednak okazało się, że medialne nagłówki nijak mają się do rzeczywistości, wiele osób zaczęło sprawę całkowicie ignorować. Choć to, że zagrożenia nie da się porównać z dżumą lub hiszpanką, nie znaczy, że nie ma żadnego zagrożenia.
I tak – zgodnie z logiką działania mediów, która jest tak stara, jak media masowe – rzucamy się z jednego wybuchu emocji w kolejny, szybko zapominając o sprawach, które przez chwilę wydawały się najważniejsze na świecie. Efektem jest to, że z kolejnych fal zainteresowania ważnymi sprawami nic nie wynika i wygasają one jeszcze szybciej, niż wybuchają.
A my dziwimy się, że człowiek i przed szkodą i po szkodzie jest głupi.
***
Więcej o historii fake newsów możecie przeczytać w książce Toma Phillipsa pt. „Prawda. Krótka historia wciskania kitu.”