Lata 70. i 80. XX wieku były w Stanach Zjednoczonych okresem wielkiego sporu o energetykę i środowisko naturalne. Demokraci wieszczyli ekologiczną katastrofę i pieniądze inwestowali w odnawialne źródła energii. Republikanie przekonywali, że straszenie katastrofą to bzdury i trzeba tylko dbać o to, by ceny ropy i gazu były niskie. Spór rozegrał się m. in. na dachu Białego Domu.
A to jak się skończył, pokazuje, kto miał w nim rację.
Jimmy Carter montuje panele
W 1977 roku prezydentem USA został Jimmy Carter. Był to okres kryzysu gospodarczego. Ale też czas, w którym wielką popularnością cieszyły się zapowiedzi ekologicznej katastrofy. Słuchano między innymi Paula Ehrlicha. Autora „Populacyjnej bomby”, w której zapowiadał, że ludzka cywilizacja prawdopodobnie upadnie w ciągu kilku lat. Powodem miało być przeludnienie.
Bardzo głośno było o tym, że już za kilka lat skończą się na planecie surowce. A kiedy te się skończą, to nowoczesne społeczeństwa czeka rozpad. Carter w to wierzył i bardzo dużo mówił o tym w kampanii i w czasie prezydentury. Zaangażowanie w ekologię było jedną z rzeczy, które wyniosły go do władzy.
Kiedy został prezydentem postanowił, że będzie świecił przykładem. Ograniczył wydatki Białego Domu. Skręcił w nim termostaty. Odstawił służbową limuzynę wtedy, gdy nie była niezbędna. A na dachu budynku zamontował… panele słoneczne, które służyły do ogrzewania ciepłej wody. Ponieważ takie gesty zawsze odbijają się dużym echem, stały się one symbolem kierunku, który obrał prezydent.
– Pokolenie od dziś ten słoneczny grzejnik może być ciekawostką, eksponatem w muzeum, przykładem drogi, której nie obraliśmy, albo małą częścią jednej z największych i najbardziej ekscytujących przygód, które stały się udziałem Amerykanów. Wykorzystania mocy słońca do wzbogacenia naszego życia i odejścia od osłabiającej zależności od zagranicznej ropy – mówił Carter, kiedy uruchamiano instalację.
Deklaracjom towarzyszyły m. in. duże nakłady na badania i rozwój energetyki słonecznej i wiatrowej.
Ronald Reagan demontuje panele
Panele działały i obniżały rachunki Białego Domu, ale kolejny prezydent Ronald Reagan ich nie lubił. Nie mógł, bo do władzy doszedł między innymi dzięki mówieniu, że zapowiedzi katastrofy ekologicznej to bzdury. A świat czeka wiele lat rozwoju i trzeba dbać o tanią benzynę, a nie jakieś dziwne wynalazki.
Wyrazem tej wiary było m. in. obcięcie funduszy na badania nad energią odnawialną, które zatrzymało jej rozwój. Skorzystały na tym głównie wielkie amerykańskie korporacje naftowe.O nie administracja Reagana dbała bardzo, ponieważ uważała je za podstawę siły kraju i gwaranta jego pomyślności.
W związku z tym nie bacząc na to, że panele działają, Reagan postanowił je zdemontować. Mała zmiana była dużym symbolem. – Nie potrzebujemy czegoś takiego – prezydent mówił w ten sposób Amerykanom. George Szego – inżynier, który pomagał Carterowi w zamontowaniu paneli – mówił, że szef personelu prezydenta Donald T. Regan: „uważał, że wyposażenie jest żartem i musi zniknąć”.
Zniknęło w 1986 roku.
George W. Bush po cichu instaluje fotowoltaikę
Biały Dom obchodził się bez nich przez całą prezydenturę George’a Busha seniora i Billa Clintona.
Ale w 2003 roku nieśmiało wrócił do nich George W. Bush. Nieśmiało, bo nie wróciły na honorowe miejsce na dachu Białego Domu, na którym umieścił je Jimmy Carter. Nie chwalono się też tym za bardzo. Korzyści finansowe były jednak na tyle duże, że zdecydowano się na założenie instalacji fotowoltaicznej o mocy 9kW na terenie siedziby amerykańskiego prezydenta.
Zamontowano je na jednym z budynków gospodarczych. Nie tylko dostarczały prąd. Towarzyszyła im instalacja solarna, która zapewniała ciepłą wodę do prezydenckich spa i basenu.
Barack Obama. Biały Dom z fotowoltaiką na dachu
Kolejny prezydent, czyli Barack Obama postanowił przywrócić fotowoltaikę na honorowe miejsce.
W 2014 roku na dachu Białego Domu zamontowano nową instalację. Ta – to pokazuje technologiczny skok odnawialnych źródeł energii – była już ok. sześć razy mocniejsza od tej, którą instalował Carter.
Bardzo to nagłośniono. Obama – inaczej niż republikanin Bush – widział w niej nie tylko sposób na tanią ciepłą wodę w basenie, ale też polityczny symbol. Jednocześnie z ponownym montażem fotowoltaiki na dachu Białego Domu, ogłoszono, że do 2020 roku 20 proc. energii zużywanej przez rząd federalny ma pochodzić ze źródeł odnawialnych. – Instalując te panele na prawdopodobnie najsłynniejszym domu w kraju, jego rezydencji, prezydent chce podkreślić swoje zaangażowanie w rozwój energetyki odnawialnej w Stanach Zjednoczonych. A także szanse, które się z nią wiążą i jej znaczenie – mówiła Nancy Sutley, odpowiadająca w Radzie Białego Domu za sprawy środowiska.
Donald Trump zostawia fotowoltaikę
Gdy prezydentem został Donald Trump, oczekiwano, że instalacja zniknie z dachu Białego Domu. Trump zlikwidował jednak większość programów wspierających rozwój odnawialnych źródeł energii w USA, ale zostawił fotowoltaikę na dachu swojej rezydencji.
Być może korzyści finansowe przeważyły nad ideologią.