W Krakowie nie będzie można już kupić biletu 20-miuntowego na komunikację miejską. Ten 40-minutowy zdrożeje. Znikną też bilety miesięczne na jedną (37 zł) lub dwie linie (52 zł) – wszyscy, którzy z nich korzystali, będą musieli przerzucić się na miesięczny sieciowy (dziś 72 zł, jeśli posiada się Kartę Krakowską – po zmianach 65 zł). Taki jest plan władz miasta, które przekonują, że to najlepsze z możliwych rozwiązań. A co zrobić, by zachęcić mieszkańców do komunikacji miejskiej? – Jest propozycja, żeby parkowanie przez godzinę w centrum kosztowało 6 zł. Wtedy, nawet pomimo podwyżki cen biletów, bardziej opłacalne będzie pojechanie tramwajem. – mówi Łukasz Franek, dyrektor Zarządu Transportu Publicznego w Krakowie.
Droższy bilet 40-minutowy, likwidacja 20-minutowego, likwidacja miesięcznych na jedną lub dwie linie. Panie dyrektorze, po co?
Przede wszystkim musimy traktować transport zbiorowy jako usługę. A usługa ma bilans kosztów i wpływów. W przypadku krakowskiej komunikacji koszty rosną, a wpływy – nieszczególnie. Ostatnio ceny biletów były korygowane w 2013 roku, kiedy przejechanie kilometra przez tramwaj kosztowało około 11 zł, a przez autobus – 6. Teraz jest to odpowiednio prawie 15 i ponad 8. To są miliony złotych dodatkowych kosztów. Szczególnie biorąc pod uwagę to, że w ciągu ostatnich dwóch lat wzmacniamy transport pod względem oferty. Jednocześnie w ramach promocji komunikacji miejskiej wprowadziliśmy bezpłatne bilety dla dzieci i młodzieży i Kartę Krakowską, dającą 20 procent zniżki. Dajemy ulgi, ale nie robimy korekty związanej z realiami rynkowymi, które rosną z miesiąca na miesiąc. Pamiętajmy też, że transport publiczny to druga pozycja w budżecie Krakowa – to około 640 milionów złotych. Gigantyczne pieniądze, z których tylko jakiś procent jest pokrywany z biletów. Mówię o tym, ponieważ jeszcze dekadę temu było to około 72 proc. Teraz jest to 50 proc. To równia pochyła. Wiem, że większość mieszkańców zawsze będzie przeciwko podwyżkom. Ja sam jeżdżę transportem zbiorowym i wolałbym, żeby ceny były jak najniższe. Ale dla osób takich jak ja, czyli korzystających z komunikacji miejskiej często, bilety staną się rzeczywiście tańsze – mówię o bilecie miesięcznym za 72 zł, który po zmianach kosztowałby 65 zł dla osób z Kartą Krakowską (czyli płacących podatki w mieście – przyp.red.). To najniższa cena w Polsce, zazwyczaj sieciowe bilety kosztują około 100 zł. Chcemy promować te osoby, które najczęściej jeżdżą autobusami i tramwajami.
Te osoby, które korzystają z biletu miesięcznego na jedną linię też robią to regularnie i wybierają tramwaj czy autobus zamiast samochodu. A będą płacić więcej.
Szacujemy, że z takich biletów korzysta około 40 tysięcy osób. Sieciowy, czyli ten na wszystkie linie, wybiera trzy razy tyle. Jeśli ktoś ma bilet na jedną linię, którą dociera codziennie do pracy, to jadąc do znajomych albo do restauracji w centrum na kolację pojedzie już autem. Żeby nie musieć kupować dodatkowego biletu na linię, której zwykle nie używa. Jeśli będzie miał miesięczny, bardziej prawdopodobne jest, że pojedzie jednak transportem publicznym – bo już za niego zapłacił. Wspomniała pani też o jednorazowych biletach. W tym przypadku trzeba zauważyć, że bilet na 20 minut jest fałszywie uważany za taki, na którym przejedziemy kilka przystanków. Komunikacja miejska przyspieszyła. Z Bronowic pod Teatr Bagatela dojedziemy w 18 minut – teraz trwa tam remont, ale w normalnych warunkach tyle to zajmuje. Z Krowodrzy Górki – w 15. Z Ronda Czyżyńskiego – w 20. Bilet 20-minutowy stał się biletem jednoprzejazdowym. Jeśli mamy mieć w ofercie tańszy bilet na krótsze trasy, to niech on będzie, ale 10 albo 15-minutowy. Pyta pani: dlaczego. To wszystko robimy po to, żeby móc rozmawiać o nowych liniach, częstszym kursowaniu. Z czegoś trzeba na takie zmiany mieć pieniądze. A z pustego i Salomon nie naleje.
Mówi się, że trzeba ograniczać liczbę samochodów w centrum. Bo korki, bo smog. A ja policzyłam, że po podwyżce jazda tramwajem nie będzie mi się opłacać. Pracuję z domu, więc nie mam miesięcznego, bo nie potrzebuję. Załóżmy, że raz na tydzień czy dwa muszę pojechać do centrum. Jadę z moim chłopakiem z M1 do centrum, na Plac Wszystkich Świętych. Dokładnie 20 minut. Po podwyżce nasze „gospodarstwo domowe” taka wycieczka będzie kosztować w sumie 16 zł. Policzyłam, że za taką kwotę nie dość, że dojechalibyśmy wygodnie samochodem, to jeszcze moglibyśmy parkować przez ponad trzy godziny. Gdzie tu zniechęcanie do jeżdżenia autem po mieście?
Razem z korektą cen biletów musi iść korekta cen parkowania. Cena postawienia auta na ulicy jest za tania. Teraz, kiedy kosztuje 3 złote, strefa nie działa, w żaden sposób nie zniechęca do wyboru innego środka transportu, niż samochód, jeżeli oczywiście jest to możliwe. Jest propozycja, żeby parkowanie przez godzinę w centrum kosztowało 6 zł. Wtedy, nawet pomimo podwyżki cen biletów, bardziej opłacalne będzie pojechanie tramwajem. Nawet taksówka będzie się wtedy bardziej opłacać.
No dobrze, popatrzmy więc na Zabierzów. Teraz mieszkaniec kupuje sobie bilet aglomeracyjny na jedną linię i dojeżdża autobusem 248 na ulicę Balicką w Krakowie. Płaci 70 zł. Po podwyżce będzie płacił 140 zł. Sprawdziłam – tyle samo wyniesie go koszt paliwa, jeśli będzie dojeżdżał samochodem. Wierzy pan, że ludzie zapłacą 140 zł i dalej będą posłusznie wsiadać do 248?
Niestety mitem jest to, że dużo osób przyjeżdża autobusami spoza Krakowa. Aż ¼ użytkowników linii aglomeracyjnych jeździ bezpłatnie – są to osoby starsze i dzieci. Relatywnie mało osób pracujących w Krakowie wybiera autobusy aglomeracyjne. Może jedynie 304 z Wieliczki jest wyjątkiem, bo to atrakcyjne i popularne połączenie. Chcę obalić mit, że po podwyżce z autobusów aglomeracyjnych wysiądą setki czy tysiące pasażerów i przesiądą się do samochodów. Oni już w tych samochodach są.
Ale może lepiej jest ich jakoś zachęcić do komunikacji zbiorowej zamiast jeszcze bardziej zniechęcać? I powodować, że jeszcze więcej aut z zewnątrz wjedzie do Krakowa?
Nie zrobimy tego zachętą finansową, bo są to osoby, które nie dość, że pracują w Krakowie, to jeszcze dowożą tu dzieci do szkoły czy przedszkola. Z samego rana mają 2-3 miejsca do objechania, co komunikacją jest bardzo trudne i czasochłonne. Takie osoby za żadne skarby świata nie wsiądą do autobusu – i cena nie ma tutaj znaczenia. Jeśli już mają wybrać jakąś komunikację zbiorową, to pojadą pociągiem, który nie stoi w korkach i na światłach. Autobus nie jest w tym przypadku alternatywą i nie zmienią tego żadne zmiany w cenach przejazdów. Ale jesteśmy otwarci na dyskusję i gotowi pójść w zakresie połączeń aglomeracyjnych na jakiś kompromis. Przekonuje mnie, że bilet aglomeracyjny na jedną czy dwie linie ma inną wagę niż taki bilet w obrębie miasta.
Przygotowując się do naszej rozmowy trafiłam na list mieszkanki, która korzysta z biletu na jedną linię i jeździ 14. Kosztuje ją to 37 zł. Policzyła, że po podwyżce będzie płacić rocznie o ponad 300 zł więcej. Pyta, po co ma przepłacać za coś, czego nie wykorzysta. I dlaczego jest uszczęśliwiana na siłę. Jakby pan jej odpowiedział?
Nie przekonuje mnie argument, że ktoś 30 dni w miesiącu jeździ tylko z punktu A do B i tyle. Może jest jakiś promil takich osób, które rzeczywiście będą poszkodowane. Ale jeśli mamy wybrać, czy zlikwidujemy taki bilet, z którego korzysta mniejsza część mieszkańców, czy podniesiemy koszt przejazdu osobom, które chcemy promować, to wybór jest oczywisty. Lepiej nie podnosić ceny biletu miesięcznego do 100 zł, bo to byłoby niesprawiedliwe względem osób najczęściej wybierających transport zbiorowy. One powinny płacić jak najmniej. Poza tym, w Polsce nie ma miast oferujących bilet miesięczny na jedną linię, to jakaś nasza lokalna zaszłość.
Powiedzmy jeszcze na koniec, co mieszkaniec z tej podwyżki będzie miał? Zapłaci więcej, ale pojedzie ładną dziesiątką, a nie taką, w której musi modlić się o życie?
W ciągu ostatnich trzech lat kupiliśmy 380 nowych autobusów i mamy teraz najlepszą flotę w Polsce. Już zostało złożone zamówienie na 50 nowych tramwajów, MPK planuje kupić jeszcze drugie tyle. W ciągu następnych pięciu lat po torach mają jeździć wyłącznie tramwaje niskopodłogowe. Mamy szanse wyeliminować te najstarsze tramwaje, które kursują chociażby na linii 10 czy 22. Niestety, nie zrobimy tego bez podwyżki biletów. Ona może też nam pomóc w zwiększeniu częstotliwości kursowania. A miasto, rośnie, co roku przybywa mieszkańców, którzy zostają tu po studiach albo kupują mieszkania w nowych blokach. Musimy rozwijać transport publiczny, bo drogowo Kraków już się wyczerpał. Jeśli teraz nie podniesiemy cen biletów, na każdy postulat dotyczący dodatkowych kursów, będziemy musieli odpowiedzieć „nie”. Korekta cen daje nam możliwość dyskusji.
Zdjęcie: Wikimedia Commons