TVP INFO zamieściło kilka dni temu niezwykle uroczy pasek, który oznajmiał: „Ekolodzy nie zablokowali budowy apartamentowca na chronionym obszarze »Natura 2000« w Puszczy Noteckiej”. W pierwszej chwili można się uśmiechnąć, ale nie trzeba tego robić zbyt długo. Rzecz jest bowiem warta uwagi nie dlatego, że jest zabawna. Jest warta uwagi, bo jest jednym z wielu objawów groźnej rzeczy, która dokonuje się właśnie w debacie publicznej dotyczącej środowiska.
Kiedy na początku maja zorientowano się, że w Polsce wysypiska śmieci płoną jak pochodnie, poseł Arkadiusz Czartoryski zadawał pytanie „Gdzie byli ekolodzy?”. [Na stronach NGO.pl znajdziecie moją odpowiedź na nie]. Przy okazji skandalicznej budowy zamku w Stobnicy pytanie wróciło i stało się dyżurnym bon motem wszystkich tych, wliczając w to internetowe trolle oraz boty, którzy chcą odsunąć odpowiedzialność od rządu i przerzucić ją na innych. Można się więc spodziewać, że będzie wracać przy okazji każdego środowiskowego skandalu, a tych w najbliższych latach będzie w Polsce bardzo, ale to bardzo dużo. Choroba jest bowiem systemowa.
Państwo z dykty. Kontynuacja
To przerzucanie odpowiedzialności na tak zwanych ekologów jest dla polskiego środowiska groźne.
I nie chodzi tutaj bynajmniej o to, że uderza ekologów, kim by oni nie byli, i obarcza ich odpowiedzialnością za jego stan. Ci, najczęściej z pasji nie obowiązku, lepiej lub gorzej robią co mogą już od bardzo dawna. Zwykle w swoich staraniach rozbijając się o ścianę zbudowaną przez władze samorządowe lub rządowe, która chroni interesy trucicieli oraz różnych podejrzanych inwestorów i zyskownych inwestycji, a także obojętność mediów, które ponad problemy środowiska przedkładają niemal wszystko – wliczając w to głupie odzywki polityków.
Jest to niebezpieczne dlatego, że przenosi odpowiedzialność z instytucji państwa, która jest jedyną mającą jednocześnie wystarczające możliwości i obowiązek dbania o środowisko, w którym żyjemy, na barki ludzi, którzy tych możliwości nie mają. A wszystkim co zwykle mogą zrobić, jest zainteresowanie sprawą instytucji samorządu lub państwa, które jednak nie działają.
Przyniesie to oczywisty efekt. Wolną amerykankę znaną z państwa z dykty, które – szumnie to zapowiadano – miało już przecież nie być z dykty. I kontynuację dzisiejszego modelu, w którym zrozpaczeni ludzie w mniejszych i większych miastach pomocy szukają w różnych organizacjach pozarządowych zajmujących się środowiskiem. A te rozbijają się o wspomniany wyżej mur zbudowany, by chronić interesy trucicieli, bo rozbić go mogłyby służby, a nie pasjonaci i aktywiści.
Gdzie są ekolodzy?
Jednocześnie spieszę donieść pracownikom publicznego nadawcy, na którego ustawa nakłada obowiązek „rzetelnego ukazywania całej różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju i za granicą”, gdzie można znaleźć tak zwanych ekologów. Kim by oni nie byli. Trzeba to zrobić, bo wygląda na to, że informacje o przekazach dnia, które kształtują program publicznego nadawcy są raczej hasłowe i nie dotykają istoty rzeczy.
Otóż ci tak zwani ekolodzy świadomi tego, że nie są państwem i nie mają jego możliwości, a potrzeby są ogromne, bo problemy pojawiają się w bardzo wielu miejscach, zaangażowali swój czas i energię w doprowadzenie do naprawy systemu. Takiej naprawy, żeby człowiek z Mielca, Żarów, Szczecinka, Skawiny, Głogowa, Dąbrowy Górniczej, Nowej Huty, Zgierza, Stobnicy, Brzezia (tam mieszkańcy walczą ze składowiskiem odpadów, które pewnie wcześniej lub później spłonie, ale nikogo to nie obchodzi), Zabierzowa, Pleszewa, wpisz dowolne, nie musiał pomocy szukać w organizacjach, które nie są w stanie mu pomóc, ale mógł z zaufaniem, że doczeka się skutecznej reakcji, iść do swojego samorządu, inspekcji ochrony środowiska lub innych służb państwowych. Teraz bowiem jest tak, że iść może, ale nawet najwięksi optymiści nie wierzą, że może to przynieść jakiekolwiek skutki. Choć podobno państwo już nie jest z dykty. Podobno.
Za wszystkich jednak mówić nie mam ochoty i wszystkiego w krótkim tekście nie da się opowiedzieć, więc wybiorę jedną sprawę, która jest tutaj istotna. Polski Alarm Smogowy, który od pewnego czasu mam przyjemność współtworzyć i wspierać piórem, zwrócił się niedawno do premiera Mateusza Morawieckiego z apelem i listem w sprawie fatalnej sytuacji w inspektoratach ochrony środowiska. Ta jest tak zła, że w jednym z nich, tylko w pierwszych kilku miesiącach bieżącego roku, zwolniło się 40 ze 140 pracowników. Pensje są zbyt niskie, by zatrudniać wystarczającą liczbę specjalistów. Brakuje na sprzęt. Nie ma pieniędzy na badania i laboratoria. A do tego nawet pasjonatom jest trudno się w nich odnaleźć, bo jak być pasjonatem, kiedy widzisz, że dzieje się coś złego i zupełnie nic nie możesz zrobić. A nazwa twojej instytucji wywołuje uśmiech politowania.
Odpowiadając więc najkrócej, jak się da, na pytanie, gdzie byli ekolodzy. Ekolodzy byli tam, gdzie da się zrobić coś takiego, żeby publiczny nadawca po kolejnym skandalu nie musiał pytać, „gdzie są ekolodzy”. Nie dlatego, że na poważnie weźmie obowiązek rzetelnego ukazywania różnorodności zjawisk. Dlatego, że sprawnie działające państwo zadba, by skandali nie było.
Czy TVP Info mogłoby zapytać, co z WIOŚ-iami?
A wracając jeszcze do listu, bo dotąd nie otrzymaliśmy na niego odpowiedzi.
Mam prośbę do zatroskanych o stan środowiska pracowników TVP Info. Czy korzystając z autorytetu, którym cieszy się publiczny nadawca, mogliby państwo zapytać, co dalej z reformą WIOŚ i czy te zyskają uprawnienia oraz pieniądze potrzebne do tego, by kiedyś w przyszłości pasek w państwa stacji mógł wyglądać tak: „Inspekcja ochrony środowiska skutecznie zablokowała działania truciciela w miejscowości [wstaw dowolne z listy, którą można znaleźć wyżej]”?