W sieci – wliczając w to prezydenckiego Twittera – i nie tylko w niej pojawił się ostatnio wysyp komentarzy dotyczących tego, że Niemcy emitują więcej CO2 od Polski, więc robienie z nas czarnego charakteru walki ze zmianą klimatu, jest nie na miejscu. Są to głosy słuszne, bo nie jesteśmy w tej sprawie najczarniejszym charakterem. Zdecydowanie nam bliżej do głupiego Jasia.
Ile zatem gazów cieplarnianych emitują Niemcy? Dużo więcej od nas. W liczbach bezwzględnych dwa razy więcej. Po przeliczeniu na głowę już tylko trochę więcej, ale wciąż… więcej [11.4 tony vs 10.5 tony wg danych Eurostatu z 2016 roku]. Mało tego. Emisje per capita mamy w tej tabeli takie same jak Norwegowie, a jeszcze niedawno były one u nich większe. A kiedy wziąć pod uwagę dane Banku Światowego – te są dostępne za rok 2014 – i samo CO2 to przeciętny Norweg był odpowiedzialny za emisje większe od Niemca, a przeciętny Niemiec emitował więcej niż Polak.
Skąd zatem bierze się powszechne samobiczowanie, którego ostatnio jest sporo? Trochę pewnie z demonstrowanego nastawienia, które brzmi mniej więcej tak: „Polska węglem stała i stać będzie, i co nam zrobicie?” A trochę może z tego, że jako naród lubimy się samobiczować. Mnie się to osobiście średnio podoba, bo uważam, że gubimy przez to rzecz, która jest szalenie istotna i ignorowanie której wcześniej lub później wpędzi nas w poważne kłopoty. Przede wszystkim natury finansowej.
Emitują, ile się da
Otóż niespecjalnie podoba mi się to, jak dużo gazów cieplarnianych emitują Niemcy oraz ich elektrownie na węgiel brunatny. Tak samo trochę bawi mnie nazywanie Norwegii zielonym krajem, choć jej przemysł wydobywczy emituje gigantyczne ilości CO2. Ale widzę też jedną gigantyczną różnicę między nimi i nami. Otóż i Niemcy i Norwegowie emitują tyle gazów cieplarnianych, ile się da, póki jeszcze da się to robić, ale szykują się na świat, w którym nie będzie to możliwe. My emitujemy tyle gazów cieplarnianych, ile się da, póki jeszcze da się to robić i nic sensownego nie planujemy.
A rzecz wygląda tak, że głównym narzędziem, po które świat – na razie przede wszystkim Unia Europejska – sięga, by ograniczyć emisje, są zachęty i kary natury ekonomicznej. Na przykład system handlu emisjami został skonstruowany tak, by pobudzać inwestycje w innowacje oraz rozwój nowych i odnawialnych źródeł energii oraz karać tych, którzy tego nie robią. Można więc stracić, ale i zarobić. Dlatego na przykład Niemcy systematycznie – choć z potknięciami – prowadzą swoją energiewende i wprowadzają innowacje technologiczne, ale też społeczne i na przykład dotyczące zarządzania.
Innowacją – wbrew temu co się często myśli – są tutaj bowiem nie tylko nowe lub ulepszone metody wytwarzania energii. Jest także jej lepsze wykorzystanie. A to zapewniają na przykład energooszczędne rozwiązania wprowadzane w supermarketach. Takie jak choćby zamknięcie lodówek. Brzmi banalnie? Może. Ale działa. Zwłaszcza, kiedy zamknie się wszystkie lodówki w kraju. Bardzo dużą uwagę innowacjom poświęcają także Norwegowie, którzy – podkreślę to ponownie – w międzyczasie zarabiają, ile się da, na wydobyciu i eksporcie paliw kopalnych. Głównie ropy.
Jednocześnie jednak planują przyszłość i pieniądze zarobione na wydobyciu ropy, inwestują nie w dopłaty do rachunków za prąd, ale w opracowanie metod, które pozwolą im utrzymać jakość życia w przyszłości. Czyli między innymi w energetykę. Miałem jakiś czas temu okazję obejrzeć, co robią w ośrodku badawczym SINTEF, który utworzono przy Politechnice w Trondheim. Wyjazd – nawiasem mówiąc, bo warto o tym wspomnieć – sfinansował sam SINTEF, który zaprosił dziennikarzy w jednym celu. By to co ci napiszą, przeczytali młodzi zdolni ludzie z całej Europy, w tym Polski, i wysłali do nich swoje CV. Wszak bez zdolnych ludzi, nie da się tworzyć innowacji.
Realpolitik innowacji
Wracając jednak do sedna. W Trondheim dużo mówiło się o konieczności dostosowania do zmiany klimatu, ale nie dlatego, że świat czeka katastrofa – o tym wspominano mimochodem. Dlatego, że tego wymaga real politik, bo zmiana klimatu wymusza zmianę technologiczną i ci, którzy będą posiadać nowoczesne rozwiązania, będą mogli na tym zarobić. Kosztem tych, którzy tej okazji nie dostrzegli. A wśród projektów, które pokazywano [więcej o tym przeczytacie w tekście „Norwegowie szykują się na świat bez węgla i ropy”] były projekty tak bajeranckie jak napęd wodorowy dla statków, indukcyjne metody ładowania promów i turbiny wodne, które wytrzymają w zapiaszczonych strumieniach Nepalu. Ale też zeroemisyjne domy, supermarket popularnej sieci, w którym naukowcy z Politechniki testują skuteczność drobnych zmian [patrz: zamykane lodówki], inteligentne sieci energetyczne oraz elektryczne samochody.
I choć u nas też takie rzeczy się dzieją [czytajcie na przykład tekst Karoliny Gawlik o Małopolskim Laboratorium Budownictwa Energooszczędnego]. To dzieją się na marginesie. Choć powinny być w centrum polityki państwa. A nie są w nim tylko dlatego, że nasza polityka w dziedzinie energetyki ma dwa filary. Jednym jest połączenie dwóch ważnych w naszej kulturze zachowań: „na złość mamie odmrożę sobie uszy” oraz „Polak i przed szkodą i po szkodzie głupi”. Drugim jest opowiadania bajek o atomie, który za kilkanaście lat wkroczy nagle jak jeździec na białym koniu i nas wszystkich uratuje. A o ile z samym atomem nie mam specjalnie wielkich problemów, to moje wątpliwości wzbudza to, że jest to technologia, którą musimy kupić [nawiasem mówiąc Węgrom nową elektrownię jądrową mają zbudować Rosjanie], jest droga i w to, że w 2040 roku – jak chce nowa Polityka Energetyczna Polski – będziemy mieć kilka reaktorów, wierzę mniej więcej tak, jak w nowy helikopter szturmowy w 2016 i polski samochód elektryczny w 2018.
Kończąc więc, bo się ponad miarę rozgadałem, chciałbym powiedzieć, że jeżeli polscy decydenci wszystko to, co mówią z okazji szczytu klimatycznego, mówią na poważnie, to niech jakaś istota wyższa ma nas i nasze dzieci w swojej opiece. Nawet nie dlatego, że wyginiemy – chociaż prof. Szymon Malinowski mówi, że tak właśnie będzie. Dlatego, że po raz kolejny w naszej historii obudzimy się jako uzależniony od innych peryferyjny kraj i zapłacimy za to krocie. A za własny brak dalekowzroczności, który doprowadzi do konieczności importu energii lub płacenia za technologię, obwinimy innych.
Fot. Blokada platform przeładunkowych niemieckiej elektrowni Schwarze Pumpe, Flickr, Break Free.