Jávor Benedek: Nie wiemy, jak naprawić świat. Wiemy za to doskonale, jak go niszczyć

1862
0
Podziel się:

Jávor Benedek – węgierski aktywista, wykładowca akademicki i polityk. Zapytany przez Katarzynę Kojzar, jak naprawić świat, odpowiada: „Nikt chyba nie ma na to gotowej odpowiedzi. Wiemy za to doskonale, jak go zniszczyć. Wystarczyłoby więc, żeby przestać robić to, co go niszczy – to byłby ogromny krok do uratowania naszej planety.”

Co pan myśli o współczesnym świecie?

Rzeczywistość, w jakiej znaleźliśmy się po II wojnie światowej, jest oparta na coraz większej konsumpcji i, co za tym idzie, produkcji. To, co się stało w XX wieku, doprowadziło do kryzysu ekologicznego, z którym musimy się teraz uporać. Docieramy do momentu, w którym przekroczymy granice, jakie wyznaczyła nam przyroda. To jest ostatnia chwila, żeby przemyśleć podstawy naszych społecznych i ekonomicznych systemów, bo tylko dzięki temu uda nam się powstrzymać nieprzemyślane wykorzystywanie natury i zastopować coraz wyższe emisje gazów cieplarnianych i stężenia zanieczyszczeń. Ograniczenie konsumpcji jest jedyną drogą do sukcesu.

Unia Europejska sobie z tymi wyzwaniami radzi?

W Europie mamy teraz okres przejściowy. Już zostały wdrożone kosmetyczne, niewielkie zmiany, które mają polepszyć sytuację. Ale bez zmiany całego systemu, nie mamy szans na zatrzymanie postępującego niszczenia ekosystemów i całego kryzysu klimatycznego. Są na szczęście światełka w tunelu, jak na przykład strategia dotycząca gospodarki obiegu zamkniętego, która reguluje cały proces: od produkcji i konsumpcji do gospodarki odpadami i rynku surowców wtórnych. Również limity dotyczące energii i emisji są w Unii Europejskiej dość wysokie, jeśli porównamy je z limitami w innych częściach świata. Ale wciąż jesteśmy daleko od doskonałości. A nawet od tego, żeby zmiany klimatu utrzymać w bezpiecznych ryzach. Nie mam na myśli zatrzymywaniu ich albo odwracaniu – ale trzymaniu w ramach wyznaczonych przez Porozumienie Paryskie i konsensus dotyczący 1,5 stopnia Celsjusza. Odpowiadając na pani pytanie – myślę, że idziemy w dobrym kierunku, ale potrzebujemy więcej.

Któryś z krajów członkowskich jest wzorem? Który kraj radzi sobie z kryzysem najlepiej?

Wszyscy mamy wciąż wiele do zrobienia. Nawet te najlepiej radzące sobie z kryzysem kraje mają jakieś problemy. Weźmy Danię, która jest liderem, jeśli chodzi o odnawialne źródła energii. Z drugiej strony duńskie rolnictwo jest jednym z najbardziej intensywnych i niszczących środowisko w całej Europie. Kolejny przykład – Szwecja i Finlandia. Z sukcesami ograniczają emisje gazów cieplarnianych, ale mają bardzo wysoki poziom konsumpcji. Nawet jeśli dobra, które konsumują, nie zostały wytworzone w ich kraju i nie spowodowały tam emisji, to pochodne procesu produkcji się przecież nie rozpłynęły. Były emitowane gdzieś indziej – w Chinach, Indiach czy Bangladeszu. Walka o klimat jest bardzo skomplikowanym, pełnym niuansów zagadnieniem.

Są kraje, jak te skandynawskie albo Niemcy, które mają ogromne ambicje, jeśli chodzi o spełnianie limitów emisji, ale nie limitują konsumpcji. Ale są też biedniejsze kraje, które nie robią nic w kierunku walki z kryzysem klimatycznym, a jednocześnie ich konsumpcja jest tak niska, że mają mniejszy ślad ekologiczny.

Dlatego uważam, że regulacji jest za mało, żeby opanować tak skomplikowane procesy.

Czego brakuje?

Wielu elementów tej układanki. Wciąż są głosy przeciwko tym regulacjom, które płyną z Polski, Czech czy Węgier. Unia Europejska musi sobie z tym poradzić i przekonać przeciwników, bo rezygnacja z węgla do 2050 roku to minimum, jakie musimy zrobić. Tak naprawdę powinniśmy przeprowadzić dekarbonizację do 2040 roku, a do 2050 zredukować negatywne emisje. Cele do 2030 roku są niewystarczające i nie prowadzą nas do celu wyznaczonego na 2050 rok. Obecnie ustalono, że 32 proc. europejskiej energii będzie pochodzić z odnawialnych źródeł, a emisje zmniejszą się o 40 procent. To za mało, narzucone limity są zbyt łagodne. Wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, Hans Timmermans, ogłosił już, że chciałby, by emisje zmniejszyły się przynajmniej o połowę. Niestety, nie tylko limity i liczby są naszym problemem. Tego jest znacznie więcej.

Na przykład?

Na przykład emisje z transportu są wciąż bardzo wysokie i nie dzieje się nic, by je ograniczyć. Kryzys klimatyczny nie jest spowodowany jedynie przez sektor energetyczny.

Potrzebujemy holistycznego podejścia i zmian w transporcie, rolnictwie, budownictwie. Musimy mieć szerszą perspektywę, jeśli chodzi o wprowadzanie nowych regulacji i zmienianie tych, które już istnieją. Niezwykle ważna jest współpraca międzynarodowa.

Trzeba jednak pamiętać, że państwa członkowskie mają swoje zadania domowe, które muszą odrobić same. Nie można oczekiwać, że Unia Europejska wszystko zrobi za nie.

Węgry odrabiają swoje zadanie?

Niestety, ekologia, środowisko i klimat nie są czymś, czym węgierski rząd chce się zajmować.

Pierwszą z decyzji, jaką podjął rząd, który doszedł do władzy w 2010 roku, było zlikwidowanie ministerstwa środowiska. Nie mamy teraz takiego, jest tylko specjalna jednostka przy ministerstwie rolnictwa. To jest jasny sygnał, jak nieważne jest środowisko dla węgierskich decydentów.

Rządzący często występują przeciwko unijnym regulacjom, chcą niższych limitów i starają się spowalniać walkę z kryzysem klimatycznym.

Może pan podać jakiś przykład? Co jest nie tak z węgierską polityką klimatyczną?

W ciągu ostatnich dziewięciu lat nie zostało wydane ani jedno pozwolenie na budowę elektrowni wiatrowej. Energia z wiatru jest praktycznie zakazana, co dla mnie jest niebywałe i trudne do uwierzenia. Nasze cele są niskie i nie ma żadnych sygnałów, że nastawienie węgierskiego rządu się zmieni. Władze starają się działać przeciwko ochronie natury, bo wierzą, że to szkodzi inwestycjom i wzrostowi ekonomicznemu. Ale to nie jest tylko węgierski problem. Na przykład w Rumunii na potęgę wycina się lasy. Nie trzeba szukać daleko, przecież w Polsce znacie te zagadnienia bardzo dobrze.

Zbyt dobrze. Jesteśmy bardzo daleko od wypełnienia jakichkolwiek limitów.

Tak jak my. Węgry przyjmują europejskie regulacje, ale to istnieje tylko na papierze. Słychać ciągłe tłumaczenie, że brakuje pieniędzy i ludzi, więc prywatni inwestorzy i przemysł są priorytetem, ustawionym znacznie wyżej niż kwestie środowiskowe czy zdrowotne. Niepokojące są również dopłaty do rolnictwa, wykorzystywane przez biznes i oligarchów, którzy dzięki temu zarabiają coraz więcej pieniędzy, nie zważając na swój wpływ na środowisko. Mamy też wiele złych tradycji rodem z XX wieku – sposób zarządzania wodami i lasami jest bardzo staroświecki. Rzeki mają być wybetonowanymi kanałami, a lasy najlepiej wyciąć, żeby było drewno i przestrzeń do inwestycji. Może to się kiedyś zmieni. Ale na razie zmiany zachodzą niezwykle powoli.

Prezydent János Áder ogłosił, że do 2030 roku Węgry nie będą już produkować energii z Węgla. To możliwe?

To tylko słowa. Prezydent na Węgrzech ma bardzo ograniczoną rolę, więc to, co mówi, praktycznie nie ma znaczenia. Zamiast skupiać się na pustych oświadczeniach, Węgry powinny przyglądać się swoim codziennym praktykom. Muszę też podkreślić, że węgiel nie jest u nas aż tak ważnym źródłem energii, jak chociażby w Polsce. Naszą największą elektrownią jest ta atomowa w Paks.

Ale już drugą jest elektrownia na węgiel brunatny…

…której właścicielem jest jeden z najważniejszych węgierskich oligarchów, zaprzyjaźnionych z premierem Viktorem Orbanem. Możemy być pewni, że rząd nie zrobi nic, bo mogłoby zaszkodzić jego interesom. Technologicznie Węgry są przygotowane na rezygnację z węgla. Brakuje jedynie politycznej woli.

Czyli obietnice o 2030 to gra PR-owa?

Może prezydent w rezygnację z węgla wierzy, ale to wcale nie oznacza, że Węgry nagle postanowiły zawalczyć o klimat i ochronę środowiska.

Tak naprawdę prezydent po powrocie ze szczytów ONZ, bez mrugnięcia okiem podpisuje każdą dewastującą środowisko ustawę, którą proponuje rząd. To jest rzeczywistość, a nie ładne przemówienia.

Musiał pan zostać politykiem, żeby móc walczyć o środowisko?

Jestem z wykształcenia biologiem i ekologiem, więc od dawna byłem świadom skali problemu. W którymś momencie zorientowałem się, że bycie naukowcem to za mało. Możemy badać zachodzące na Ziemi procesy, ale co z działaniem przeciwko nim? Dlatego zaangażowałem się w aktywizm, byłem jednym z założycieli ekologicznej organizacji Védegylet. Przez kilka lat byłem aktywistą i nauczycielem akademickim. Mieliśmy, jako NGO, sporo sukcesów. Zaproponowaliśmy stworzenie urzędu Strażnika Przyszłych Pokoleń przy parlamencie. Ale przejście do polityki nie było żadnym substytutem. Uznałem, że mamy aktywny sektor NGO, więc potrzebujemy wreszcie polityków, dla których ekologia jest priorytetem. Dobrze mieć wpływ na podejmowanie decyzji od zewnątrz, ale równie dobrze być tam, gdzie te decyzje są podejmowane. Założyliśmy więc węgierską partię Zielonych. Wcześniej pojawiały się takie inicjatywy, ale nie miały wielu sukcesów. Nam udało się wysłać do parlamentu aż 15 posłów. W tym mnie. W 2014 roku zostałem wybrany do Europarlamentu, gdzie spędziłem pięć lat. Ale zarówno jako aktywista, naukowiec i polityk walczyłem o te same wartości. Po prostu używałem innych narzędzi. Nigdy nie uważałem się za polityka, który pragnie tylko władzy. Zawsze byłem i będę zielonym aktywistą – niezależnie od tego, w jakiej formie.

Sytuacja organizacji pozarządowych od czasów, kiedy pan zaczynał działać, bardzo się zmieniła. Jak jest teraz?

Rząd jakieś osiem lat temu rozpoczął kampanię przeciwko organizacjom pozarządowym. A to dlatego, że rządzący zauważyli, jak z naszej organizacji powstała partia. Poczuli zagrożenie płynące z tej strony.

Zaczęły się naciski na fundacje i stowarzyszenia – przede wszystkim te, które zajmują się sprawami socjalnymi, prawami człowieka czy środowiskiem. Zaczęły się wtargnięcia policji do ich siedzib. Uważanie organizacji, które dostawały na przykład fundusze norweskie, za zagraniczne organy. To był początek opresyjnego systemu, który możemy porównać nawet do tego funkcjonującego w Rosji.

Obcięto dofinansowania dla organizacji, na których opierało się ich działanie. Teraz pieniądze idą do tych fundacji, które popierają Orbana. Wiele NGO-sów musiało zawiesić swoją działalność, a te, które zostały, walczą już bardziej o przetrwanie niż o społeczne albo środowiskowe sprawy.

A co z międzynarodowymi ruchami, jak Extinction Rebellion czy Fridays for Future?

Pojawiają się. Na Węgrzech jest młode pokolenie, które chce walczyć, więc angażuje się w międzynarodowe ruchy. Ale to wciąż nie jest zbyt silny głos. Największe manifestacje w Budapeszcie przyciągnęły kilka tysięcy osób. To i tak sporo, ale wciąż mało, jak na tak ogromne miasto.

Mam do pana ostatnie pytanie, które brzmi tak samo, jak tytuł naszego cyklu. Jak naprawić świat?

Żebym ja to wiedział! Nikt chyba nie ma na to gotowej odpowiedzi. Wiemy za to doskonale, jak go zniszczyć. Wystarczyłoby więc, żeby przestać robić to, co go niszczy – to byłby ogromny krok do uratowania naszej planety.

Nauka już dawno dała nam wystarczająco dużo odpowiedzi, a postęp technologiczny dał nam narzędzia. Wyzwaniem na teraz jest więc społeczna i polityczna przemiana. Nie znoszę tych debat, w których pada pytanie – co jest ważniejsze, moje prywatne wybory czy wymuszanie działania na politykach? A przecież jasne jest, że potrzebujemy obu tych rzeczy. Musimy zmienić nasz tok myślenia. Ale oczywiście sami, bez wsparcia decydentów, nic nie zdziałamy. Nie będziemy przecież siedzieć w ciemnościach, bo energia w naszym kraju pochodzi z węgla. Dlatego powtarzam – przemiana zarówno społeczna, jak i polityczna. Musimy się z nią spieszyć, bo mamy coraz mniej czasu. Za 10 lat będzie już za późno.

 

Jávor Benedek

węgierski aktywista, wykładowca akademicki i polityk. W latach 2010–2014 poseł do Zgromadzenia Narodowego, współprzewodniczący Dialogu na rzecz Węgier. Był również posłem do Parlamentu Europejskiego VIII kadencji.

Podziel się: