W 1977 roku Jimmy Carter został prezydentem Stanów Zjednoczonych. W Białym Domu powitały go wysoka inflacja i kryzys energetyczny. Zaczął od zostawienia służbowej limuzyny w garażu, ubrania się w sweter i skręcenia termostatów w budynku. Te w dzień zaczęto ustawiać na 18,3° Celsjusza. W nocy na 12,7. Pokazywał, że dzieli trudy swoich wyborców.
Carter objął urząd w wyjątkowo trudnym czasie. Na początku lat 70. XX wieku wybuchł kryzys naftowy, który wywołał w Stanach Zjednoczonych kryzys gospodarczy. Kraj popadł w recesję. Ludzie stracili pracę. Inflacja osiągnęła poziom 11 proc. USA wpadły w stagflację i wysoki wzrost cen łączył się z recesją przeplataną nikłym wzrostem gospodarczym. Uważano, że jest bardzo źle.
Demokratę Jimmy’ego Cartera wybrano, by to zmienił. A przede wszystkim naprawił gospodarkę.
Jimmy Carter – pieszo i w sweterku
Źródłem problemów był nagły skok cen energii. Do tego doszło, kiedy w 1973 roku kraje arabskie postanowiły zakręcić kurek z ropą, by odegrać się na Stanach Zjednoczonych i ich sojusznikach za wsparcie Izraela w wojnie z Syrią i Egiptem. Cena surowca skoczyła w krótkim czasie o 300 proc. i pchnęła gospodarki importujących go krajów na skraj przepaści. Te pogrążyły się w kryzysie, z którego w 1977 r. dopiero zaczynały wychodzić. Dlatego problem energetyki był głównym tematem w kampanii prezydenckiej. – Będę dzielił z wami trudności – obiecywał demokrata Jimmy Carter.
Gdy zaczynał prezydenturę w USA wybuchł kryzys związany z dostawami gazu. Ludzie nie mieli się jak ogrzać. Było też piekielnie drogo. To dało mu okazję, by udowodnić, że mówił prawdę. Na paradę inauguracyjną poszedł pieszo, łamiąc w ten sposób wszystkie reguły związane z etykietą i bezpieczeństwem. Uważał jednak, że musi świecić przykładem. I skoro amerykańskich rodzin nie stać na paliwo, a kraj potrzebuje, by jeździć mniej, nie może spalać benzyny podczas festynu. Kolejni prezydenci zaczęli powtarzać ten gest. Dziś jest on tradycją. Na pierwsze telewizyjne wystąpienie Carter założył sweter. – Kryzys energetyczny będzie trwały – mówił. Apelował o oszczędność i prosił, by skręcić termostaty. Dzięki temu – dodawał – będziemy mniej importować.
Pierwsza Dama marznie
Sweter był potrzebny, bo oszczędności zaczął od siebie. Nakazał, by budynki federalne obniżyły temperaturę do 18,3°Celsjusza (65° Fahrenheita) w dzień i 12,7° (55° F) w nocy. To dotyczyło także Białego Domu. Ciekawie zakończył też pierwsze posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. – To ostatnie ciepłe spotkanie, które mamy – usłyszała grupa zebranych VIP-ów.
Zimno nie podobało się pierwszej damie Rosalynn Carter. – Nie mogłam w to uwierzyć. Marzłam od chwili, w której się wprowadziliśmy. W moim biurze było tak zimno, że nie mogłam się skoncentrować, a moi pracownicy pisali na maszynach w rękawiczkach… Prosiłam Jimmy’ego, żeby podkręcił termostaty chociaż na 20 stopni, ale nie chciał słuchać – mówiła później. Dodając, że nauczyła się nosić ciepłą bieliznę. A po korytarzach Białego Domu krążyli wyznaczeni urzędnicy – tych nazywano „policją termostatową” – i sprawdzali, czy ktoś nie majstrował przy temperaturze i na pewno wszędzie jest zimno. W lecie Carter wyłączał także klimatyzację. By oszczędzić prąd.
Prorocy zagłady i odnawialne źródła energii
W polityce promował oszczędność i efektywność energetyczną. Powodem był oczywiście kryzys energetyczny, który wymagał odpowiedzi. Jedną mogło być zwiększenie wydobycia surowców. Drugim ich oszczędzanie. Carter nie miał wątpliwości, że właściwa jest ta druga odpowiedź. Nie był jedyny, bo kryzys lat 70. skupił uwagę opinii publicznej na surowcach i tym, że ich ilość jest skończona. Uważano wówczas, że świat już niedługo osiągnie granicę wzrostu, po których przyjdzie załamanie i rozpad społeczeństwa. Katastrofę zapowiadali najważniejsi intelektualiści tamtego okresu. Tacy jak np. Paul Ehrlich, który wieszczył, że ludzi jest za dużo i wkrótce przyjdzie wielki głód. Ale też ekonomiści, którzy w specjalnych raportach wieszczyli koniec cywilizacji.
Carter z promowania oszczędności uczynił więc swoją misję. Uwierzył w czarne proroctwa i był przekonany, że ropy zacznie na świecie brakować już w połowie lat 80. XX wieku. Oczekiwał też ekologicznej katastrofy. Ludziom powtarzał, że będzie źle i trzeba się na to przygotować. Mówił, że wiele z tego jest poza naszą kontrolą. Ale mimo to szukał rozwiązań. Poza promowaniem oszczędzania, pieniądze zainwestował też w prace nad odnawialnymi źródłami energii. Duże kwoty ze specjalnych programów rządowych popłynęły między innymi do naukowców pracujących nad fotowoltaiką i wiatrakami. Dzisiejsza „zielona rewolucja” i rozwój energetyki słonecznej i wiatrowej to owoce między innymi tamtych decyzji. Prezydent kazał zamontować panele słoneczne na dachu Białego Domu.
Polityka, który świeci przykładem, da się lubić. Ale nie przyniosło mu to drugiej kadencji.
Reagan demontuje panele, które założył Jimmy Carter
Pierwsze kroki Cartera – między innymi obniżki podatków – przyniosły niezłe efekty. Bezrobocie i inflacja zaczęły spadać, a gospodarka rosnąć. Ale kiedy wyglądało, że wszystko jest na dobrej drodze, przyszła rewolucja w Iranie. Wydobycie ropy na świecie spadło zaledwie o 4 procent, ale cena baryłki wzrosła dwukrotnie. Inflacja w USA ponownie osiągnęła dwucyfrowy poziom.
Polityka energetyczna wróciła jako jeden z najważniejszych tematów kampanii 1981 roku. Jimmy Carter nadal był skłonny dzielić trudności ze zwykłymi Amerykanami. Ci jednak nie chcieli już spać w swetrze i przy 13 stopniach. Chcieli prezydenta, który powie im, że nie trzeba wyrzeczeń. – Mówią nam, że musimy nauczyć się żyć skromnie i uczyć nasze dzieci, że ich życia nie będą tak pełne i udane jak były nasze. Nie wierzę w to. Nie wierzę też, że wy w to wierzycie. Dlatego startuję w wyborach i chcę zostać prezydentem. Nie mogę i nie będę stał z boku, patrząc jak ten wielki naród sam siebie niszczy – mówił Ronald Reagan, rozpoczynając kampanię wyborczą. W tej powiedział ludziom, że cała ta historia z brakiem ropy i załamaniem cywilizacji to jakaś bzdura.
Ideologia, która ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Wybory wygrał przytłaczającą przewagą: 50,8 proc. do 41 proc. Rozpoczął od podkręcenia termostatów w Białym Domu, a wkrótce po tym w symbolicznym geście zdemontował fotowoltaikę z prezydenckiej siedziby.
Kto miał rację? W pewnym sensie rację mieli obaj.
Racja Reagana i…
Ronald Reagan miał ją, kiedy mówił, że zapowiedzi końca cywilizacji, które zdominowały debatę lat 70. XX wieku są bzdurą. Były bowiem tak przesadzone, że rzeczywistość szybko je weryfikowała. Przykład? – Bitwa o wykarmienie ludzkości jest skończona. W latach 70. świat zostanie dotknięty przez klęskę głosu – miliony ludzi umrą z powodu braku jedzenia – napisano we wstępie do „Bombie populacyjnej” Paula Ehrlicha. To książka, która była wtedy biblią ruchu ekologicznego i ukształtowała jego myślenie o świecie.
Nic takiego się nie wydarzyło. Świat się nie zawalił. Średnia długość życia wzrosła. Tak samo jak jego jakość. Zapowiedzi były efektowne, ale przesadzone. Podnosiły alarm, często słusznie, ale jednocześnie dawały ogromne pole tym, którzy twierdzili, że wszystko jest w porządku i nic nie trzeba robić. Łatwo było pokazywać, że takie prognozy nie mogą być podstawą decyzji politycznych. I podejmować decyzje, które ignorowały nawet uzasadnione obawy.
…racja Cartera
Ale rację miał także Jimmy Carter. Miał rację, kiedy inwestował w efektywność energetyczną. Lepiej przecież ropy nie spalić, niż wykopać jej więcej. Miał ją też wtedy, kiedy kierował środki w prace nad odnawialnymi źródłami energii, bo to między innymi dzięki tamtym inwestycjom rozwijają się one dzisiaj tak szybko i z korzyścią dla naszych portfeli oraz środowiska naturalnego. Gdyby mógł kontynuować to, co zaczął, kryzys klimatyczny byłby dziś mniej zaawansowany.
- Czytaj także: Kiedy i dlaczego zaczęła się zielona rewolucja?
Fot. Jimmy Carter w 1992 roku. Joseph Sohm / Shutterstock.com.