Są takie rzeczy, o których nikt nie mówi, więc nie mogą się zmienić. Jedną z nich jest to, w jaki sposób wydobywa się metale niezbędne w naszych nowoczesnych gadżetach – smartfonach, laptopach i samochodach. W tym wszystkim, co potrzebuje baterii, by działać. Wśród nich jest na przykład kobalt. Szacunki mówią, że tylko w Kongo przy jego wydobyciu pracuje ok. 35-40 tys. dzieci, które kopią biedaszyby. I chorują od tego.
Kobalt to jeden z pierwiastków, które są wykorzystywane w produkcji baterii. Około 60 proc. światowego wydobycia odbywa się dziś w Kongo. To biedny kraj, który w czasach kolonialnych należał do Belgii. Ta zarządzała nim tak, że stał się inspiracją „Jądra ciemności” Josepha Conrada. I opuszczając kraj zostawiła w nim zgliszcza, z których Kongo nie podniosło się do dziś. Historia tego kraju to przewroty, wojny domowe i – być może przede wszystkim – wielka bieda i korupcja.
Surowce w skorumpowanym kraju
To sprawia, że coś co w większości miejsc na świecie potraktowano by jako błogosławieństwo, w Kongo ma w sobie dużo przekleństwa. Jest to kraj o dużych zasobach surowców. Jeszcze Belgowie wydobywali tu miedź. Dziś Kongo dostarcza ponad połowę wykorzystywanego na świecie kobaltu.
Pierwiastek jest używany w produkcji baterii litowo-jonowych. Jest więc potrzebny w urządzeniach takich jak smartfony, laptopy, elektryczne samochody, itp… itd… Wszystkich nowoczesnych gadżetach, które zmieniły charakter współczesnego świata i których producenci zarabiają miliardy.
Mieszkańcy Kongo też powinni więc zarabiać miliardy. Ale zamiast tego pracują w biedaszybach.
Według danych Banku Światowego 75 proc. populacji kraju żyje za mniej niż dwa dolary dziennie. Zarabia tylko nieliczna skorumpowana elita. A i tak niewiele, bo dostaje to, co spadnie z pańskiego stołu, którym aktualnie zarządzają przede wszystkim Chińczycy. Ci bowiem od lat wykupują na całym świecie złoża i przemysł związany z metalami potrzebnymi w nowoczesnych technologiach.
- Czytaj także: Dla zysku zatruli miliony ludzi. W Polsce też
Kobalt. Krwawy diament baterii
W 2016 roku Amnesty International we współpracy z UNICEF opublikowało głośny raport, w którym opisało warunki w jakich wydobywa się kobalt w Kongo. Szczególną uwagę zwrócono na to, że przy jego wydobyciu pracuje w Kongo ok. 40 tysięcy dzieci. Oraz na to, że pył w tych biedaszybach jest toksyczny i pracujący bez odpowiednich zabezpieczeń górnicy umierają. A nie mają praktycznie żadnych zabezpieczeń.
Amnesty (pracujące wspólnie z organizacją pozarządową Afrewatch, która monitoruje afrykańskie surowce) przedstawiło przejmującą relację z górniczych terenów tego kraju. Opisano pracę, w której ludzie giną zasypani w tunelach wykopywanych bez żadnych zabezpieczeń. Jedynym zabezpieczeniem jest bowiem ich doświadczenie. Na przykład biedaszyby często są wykopywane do głębokości, na którą trzeba pompować powietrze zawierające tyle tlenu, by dało się oddychać. Robi się to z pomocą tanich pomp. Kiedy w generatorze zasilającym takie urządzenie, kończy się paliwo, górnikom pozostaje kilka minut, by wydostać się na górę. Jeżeli nie zdążą, mogą się udusić.
Szyby zawalają się. Każdy dzień to walka o życie. Wypadków jest dużo i nikt nie prowadzi nawet ich statystyki. Nie dałoby się tego zresztą zrobić, bo wiele szybów jest kopanych w taki sposób, by władze o nich nie wiedziały. Kiedy więc tunel się zawala, to zasypanych często po prostu zostawia się pod ziemią. Szacuje się, że w Kongo aż 85 procent pracowników jest zatrudnionych na czarno.
Ile można zarobić w takiej pracy? Nawet… dwa dolary dziennie. Chyba, że się jest dzieckiem, to stawki są – za raportem Amnesty – bliższe 1,5 dolara dziennie. A z tego trzeba jeszcze często opłacić strażników lub starszych górników, żeby pozwolili kopać. Łapówka to pół dolara dziennie.
„Kiedy nie pracujemy, to nie jemy”
Przy kobalcie w Kongo według różnych szacunków pracuje ok. 35-40 tysięcy dzieci (UNICEF w 2014 roku podawał liczbę 40 tys. dziś mówi się częściej o 35 tys.). Niektóre robią to po szkole i w weekendy. Te których rodziców nie stać na szkołę – codziennie. Robocza „dniówka” trwa niekiedy dwie doby, a standard to 12 godzin.
Dlaczego kilkulatki to robią? – Kiedy nie pracujemy, to nie jemy. – mówią dzieci pytane przez badaczy z Amnesty. Bez dolara za kobalt bardzo często nie stać ich na jedzenie. Jakiś czas temu pod presją opinii publicznej zaczęto ponoć „walczyć” z pracą dzieci w kopalniach. Odbywało się to tak, że strażnicy bili dzieciaki złapane na pracy.
Nieletni są też oszukiwani przez kupców. Urobek z biedaszybów jest zanoszony na targ, gdzie kupcy płacą za niego groszowe stawki, by później sprzedać go drożej w hurcie. W skupie często nie ma wagi, którą ocenia się „na oko”. Dzieci nie mają też możliwości sprawdzić wartości zawartego w skałach kobaltu, więc muszą zdać się na kupujących. A ci to wykorzystują.
Choroby zawodowe
Pracujące w kopalniach dzieci chorują. – Tam jest mnóstwo pyłu, bardzo łatwo jest złapać przeziębienie i cały czas coś boli – opowiadał 15-letni Dany ludziom z Amnesty i Afrewatch. Olivier, który zaczął pracę jako 10-latek, relacjonował: „Kaszlałem, bolały mnie mięśnie, cały czas ciekło mi z nosa. Najtrudniej było, gdy padało. Wtedy chorowałem”. Winny jest nie tylko pył. I chorują nie tylko dzieci. Wszystko dlatego, że długotrwałe wdychanie kobaltu, bardzo szkodzi.
Amerykańskie Centrum Kontroli Chorób (CDC) wylicza, że efektem może być pylica, ale na liście chorób związanych z taką pracą są też: astma, trudności oddechowe, ograniczenie funkcji płuc. Badania epidemiologów (te publikowano m.in. na łamach prestiżowego „The Lancet” pokazują, że stężenia metali we krwi ciężarnych kobiet w Kongo należą do najwyższych na świecie i do najwyższych raportowanych w jakichkolwiek badaniach. – Badania – streszczał je „The New Yorker” – pokazało także silny związek między tym, że ojcowie pracowali w kopalniach z chemią stosowaną przy wydobyciu i występowaniem uszkodzeń płodu ich dzieci. Praca była czynnikiem, który wiązał się z tym najmocniej.
10 dolarów miesięcznie za kobalt
Dzieci nie są w szkole, bo za podstawową edukację w Kongo trzeba płacić. Nawet… 30 dolarów miesięcznie, choć część szkół jest dostępna już za 10 dolarów. Mimo to większości rodziców żyjących w kraju, który posiada m. in. połowę znanych światowych złóż coraz droższego kobaltu, na to nie stać. Nawet tych, którzy pracują, ledwie stać na jedzenie. Tymczasem 10 dolarów to ułamek ceny smartfona, nie wspominając o samochodzie elektrycznym. A większość nowych telefonów i samochodów elektrycznych nie mogłoby działać bez surowców z kopalni Konga.
Jednocześnie łańcuchy dostaw są coraz mocniej zdominowane przez Chiny. A te warunki na miejscu odnoszą do tych, które mają w swoim kraju. Trudno bowiem oczekiwać, by w krajach, które powoli zmieniają się w ich kolonie, warunki pracy miejscowych miały być lepsze niż w kopalniach Państwa Środka.
W sieciach dostaw da się jednak znaleźć też zachodnich gigantów technologicznych. A to dlatego, że ci są dziś uzależnieni od metali rzadkich i baterii. Bez nich nie mogliby sprzedawać swoich produktów. Zachodnie firmy raz po raz stają się z tego powodu celem presji ze strony publicznej, a nawet pozwów. Na przykład w 2019 roku do sądu w Nowym Jorku trafił pozew przeciwko kilku zachodnim korporacjom, które – jak podkreślano – czerpią zyski z pracy dzieci w Kongo. – Nasze dzieci umierają jak psy – mówiła jedna z matek, w imieniu których złożono pozew zbiorowy.
Korporacje deklarują więc od czasu do czasu, że sprawdzą swoje łańcuchy dostaw.
Wioska raka z okolic Baotou
Chińskim centrum wydobycia metali ziem rzadkich (podobnie jak kobalt niezbędnych w produkcji nowoczesnych urządzeń) jest miasto Baotou w Mongolii. Cudzoziemcy nie są tam szczególnie mile widziani, ale francuskiemu dziennikarzowi Guillaume Pitronowi udał się odwiedzić je kilka razy.
To co zobaczył, opisał w książce „Wojna o metale rzadkie”:
„Za przedmieściami Baotou zapomniana droga poniżej czteropasmowej autostrady prowadzi nas do cementowej bariery najeżonej słupami. Na każdym z nich znajduje się kamera, która rejestruje intruzów. Jesteśmy u brzegów Weikuang Dam, wielkiego sztucznego zbiornika, do którego dziesiątki metalowych rur rzygają potokami czarniawej wody pochodzącej z przyległych rafinerii. Dziesięć kilometrów kwadratowych toksycznych ścieków, których nadmiar spływa stopniowo do Żółtej Rzeki.
Właśnie tutaj bije serce transformacji energetycznej i cyfrowej.
Oszołomieni, przez dobrą godzinę wpatrujemy się w ten księżycowy bezmiar, w zrujnowany krajobraz. Lepiej jednak się wycofać, nim dotrze tu ostrzeżona przez kamery straż. Ruszamy dalej.
Parę minut później jesteśmy w Dalahai na drugim brzegu sztucznego jeziora. W tej wiosce z domami z czerwonej cegły, na terenie, gdzie stężenie toru w ziemi ma być miejscami 36 razy większe niż w Baotou, mieszkańcy – jakieś 1000 osób – którzy nie zdecydowali się wyjechać, oddychają, piją, jedzą w sąsiedztwie toksycznych odpadów ze zbiornika. Należy do nich Li Xinxia, lat 54. Ta dama o przepięknych rysach i omdlewającym spojrzeniu wie, że temat jest delikatny. Ale się zwierza:
– Było dużo chorych. Rak, choroby układu krążenia, nadciśnienie… Ucierpiał niemal każdy. To, co się tu dzieje, jest naprawdę groźne. Zrobiliśmy badania i naszą wioskę nazwano »wioską raka«. Dobrze wiemy, że oddychamy zatrutym powietrzem i że nie zostało nam wiele życia.”
Kobalt, metale rzadkie i czyste technologie
Problem jest duży. Mówi się jednak o nim bardzo mało. Temat jest trudny między innymi dlatego, że te metale są potrzebne nie tylko w rewolucji cyfrowej, ale też zielonej – w wielu urządzeniach związanych z tzw. czystą energią. I mówienie o tym, jak są wydobywane bywa uważane za szkodzące tej, dobrej przecież zmianie. Chętnie mówią o tym jedynie obrońcy status quo, którzy pokazują, że stare i nowe nie tak bardzo się różni. Ale powodem jest i to, że łańcuchy dostaw są zdominowane przez Chiny i zachodnie korporacje, nawet poddane presji opinii publicznej, nie za wiele mogą zdziałać. Brak bowiem alternatywnych źródeł i dostawca jest tutaj w lepszej sytuacji niż kupujący.
Wolą więc odwracać oczy w inną stronę. Niekiedy tylko podejmując jakieś próby, które mają poprawić wizerunek.
Wiele jednak nie zmieniają.
Szkoda, bo to nie musi tak wyglądać. Korporacje zarabiające miliardy m.in. dzięki pracy dzieciaków w Kongo, stać na to, by zafundować im szkołę. A walka z pracą dzieci w kopalniach nie musi polegać na ich biciu. Może polegać na zapewnieniu edukacji i jedzenia. Proces wydobycia tych metali nie musi być aż tak brudny, jak jest obecnie, a można też wracać – to zresztą bardzo powoli się dzieje – do ich pozyskiwania w krajach tzw. Zachodu, gdzie standardy środowiskowe są wyższe. A korzyści geopolityczne byłyby bardzo duże. Uzależnienie od Chin jest w wypadku tych metali coraz groźniejsze i odbija się nawet na przemyśle zbrojeniowym. Boleśnie przekonali się o tym jakiś czas temu Amerykanie, którzy jeden ze swoich nowym supersamolotów chcieli w 100 proc. oprzeć o produkty krajowe. Dla bezpieczeństwa. I okazało się, że nie są w stanie tego zrobić, bo surowce i technologia są już w rękach Pekinu.
By coś się zmieniło, trzeba jednak zacząć dostrzegać problem. I głośno o nim mówić.
Nie wystarczy to, by coś się zmienić. Ale bez tego nie zmieni się na pewno.
Fot. Julien Harneis, CC BY-SA 2.0 https://creativecommons.org/licenses/by-sa/2.0, via Wikimedia Commons. Dzieci pracujący przy wydobyciu surowców w biedaszybach.