Rozmawiamy z Krzysztofem Smolnickim
W obszarze ochrony przyrody i czystego powietrza pracuje od 30 lat. Mówią, że to aktywista od spraw niemożliwych. W latach 80. organizował m.in. marsze, które doprowadziły do zamknięcia Huty Siechnice. – Z pozycji słabości można doświadczyć wielkiej zmiany – mówi nam prezes Fundacji EkoRozwoju.
Co myślisz o współczesnym świecie?
Żyjemy w czasach chaosu związanym z nadmiarem informacji. Widzimy pojedyncze objawy globalnych procesów – zmiany klimatu, wylesienie, susze, wielkie wymieranie – ale nie jesteśmy w stanie głębiej ich zrozumieć.
Nadmiar informacji o środowisku?
Chodzi mi o nadmiar informacji w ogóle, bo akurat o środowisku tak wiele się nie mówi. Widzimy objawy kryzysu klimatycznego, ale nie łączymy ich w całość. To łatwe, gdy wpadamy w codzienność, a w mediach obserwujemy debaty polityczne, w których walka toczy się za pomocą krótkich, wyrazistych haseł. Ostatnio pewien polityk ucieszył się na mój widok na jednym z kongresów ekonomicznych, uznając, że jestem żywym dowodem na to, że mówi się w Polsce o kryzysie klimatycznym. Wyjaśniłem, że raczej nikt tu nie traktuje tego problemu poważnie, a ogólny wydźwięk jest taki, że chronimy środowisko, bo Unia Europejska nam każe. W odpowiedzi usłyszałem: „Jedni mówią, że kryzys klimatyczny jest, inni, że nie, w sumie nie wiadomo jak to jest”. Przez tego typu wycięte z kontekstu, chwytliwe, niekiedy populistyczne wypowiedzi polityków i publicystów ciężko się przebić z tak szerokim tematem jak klimat, dlatego wywołuje on opór. Ludzie są więc zdezorientowani i żyją dalej tak, jak do tej pory. Jakby nic się nie działo.
Stąd pomysł na ulotki informacyjne z ostrzeżeniem „Mamy kryzys klimatyczny”, które trafią do 400 tysięcy mieszkańców na Dolnym Śląsku?
Postanowiliśmy pisać do ludzi o kryzysie klimatycznym krótko, w punktach, poprzez fakty i ich źródła. Opinie publicystyczne są ważne, ale często przysłaniają fakty. I potem słyszymy takie właśnie stwierdzenia, że kryzys może jest, a może nie.
Chaos informacyjny, skomplikowane zagadnienia, a zmieściliście się na czterech stronach ulotki.
To tylko wycinek kampanii, który otwiera pierwsze drzwi, ale rzeczywiście sporo tu zmieściliśmy. Oprócz informacji, podajemy też konkretne rozwiązania – na przykład, jak poprzez prosty kalkulator możesz wyliczyć, ile w swoim domu emitujesz zanieczyszczeń, ile za to płacisz i jaka byłaby różnica, gdybyś docieplił budynek, bądź zmienił źródło ogrzewania na ekologiczne. Pokazujemy, jak można na tym zarobić, ponieważ z poziomu finansowego lepiej dociera się do ludzi. Od sześciu lat pracuję nad tym, jak skutecznie w tym temacie przekonywać. W kontekście smogu przebiliśmy się do społeczeństwa przez temat zdrowia ich rodzin i dzieci, czyli tego, co dla nich najważniejsze.
Jaką lekcją był dla ciebie Dolnośląski Alarm Smogowy?
Po raz kolejny przekonałem się, że niemożliwe jest możliwe. Jak ktoś mi mówi, że jest inaczej, to mnie tylko bardziej motywuje do działania. W Krakowie tematy smogu były bardziej obecne niż we Wrocławiu, gdzie o powietrzu w ogóle się nie mówiło. Słyszałem, że nie ma szans na zmiany, bo to uderza w wizerunek miasta. Gdy widziałem, w jakim smogu moje dziecko musi iść do przedszkola, sam napisałem do dyrekcji, że trzeba wprowadzić jakieś instrukcje postępowania. Jak był potrzebny nakaz z centrali, sam zwróciłem się do wydziału odpowiedzialnego za edukację. Porozmawialiśmy o faktach i w końcu udało się takie instrukcje wdrożyć.
Co ważne w kontekście zmian klimatu, Dolnośląski Alarm Smogowy nie był robiony pod marką żadnej organizacji i nie przez pojedyncze osoby. Zebraliśmy ludzi z różnych środowisk, o różnych zawodach i od samego początku badaliśmy opinię publiczną. To było bardzo pouczające i stanowiło klucz do przebicia się przez bańkę niewiedzy. Działaliśmy tak, żeby nie być kojarzeni z żadną frakcją, współpracowaliśmy z różnymi mediami – i prawicowymi, i lewicowymi. Da się znaleźć sojuszników po wielu stronach barykady.
W efekcie, uchwałę antysmogową udało się we Wrocławiu uchwalić jednogłośnie. W międzyczasie pukaliśmy do wszystkich drzwi, także biskupów. Bo jeśli stoi przed nami duże wyzwanie, musimy działać razem.
Na początku naszej rozmowy mówiłeś o populizmie w polityce, teraz twierdzisz, że da się działać ponad podziałami.
Podczas ostatniej debaty wyborczej w ramach cyklu #ekopatrioci zobaczyliśmy, że zrozumienie i jakaś zgoda pomiędzy politykami pojawiły się wtedy, gdy zaczęli naprawdę ze sobą rozmawiać o realnym problemie, zamiast wytaczać kolejne argumenty na kontrze. Współpraca jest więc możliwa, potrzebujemy tylko skupienia i wysłuchania. Przypomina się motto pisma „Kropla”, które wydawaliśmy – “Kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym spadaniem”.
Każda sprawa ma swój czas. O kryzysie klimatycznym wiedzieliśmy już z 10 lat temu, ale wtedy mówienie o nim byłoby zupełnie odsuwane, ale za to na sesjach dotyczących smogu zbudowaliśmy podstawy, które możemy wykorzystać dzisiaj – szczerej rozmowy o problemach, łączeniu tych tematów, wspólnych działań dla zdrowia i przetrwania cywilizacji.
A na tę sprawę mamy jeszcze czas?
Na kolejne rozdanie polityczne na pewno nie. Te cztery lata są kluczowe w obliczu kryzysu, bo muszą nas przygotować na wielką zmianę, a żeby to zrobić musimy na chwilę zapomnieć o tym, kto wygrał, a kto przegrał wybory. Nie mamy czasu, żeby nie działać, ale mamy czas, żeby rozmawiać. Czasem lepiej później zacząć, ale z dobrze przygotowanym planem, co także pokazała uchwała antysmogowa. Gdybyśmy się z nią bardzo spieszyli, pewnie nie zdążylibyśmy odbyć tych wszystkich spotkań i wynik nie byłby wcale jednogłośny.
W takim razie jak postrzegasz Młodzieżowe Strajki Klimatyczne, które są przecież przepełnione emocjami?
Emocje są siłą naszych działań. Dla nich wstajemy z kanapy, one są kluczem skuteczności, ale oczywiście trzeba je połączyć z wiedzą, doświadczeniami i zrozumieniem, że ludzie są różni. Możemy wrzucać ludzi do worków pod tytułem “głupia prawica”, “naiwna lewica”, “źli politycy”, ale to nie daje żadnego rozwiązania i nie posuwa nas do przodu.
Energia w strajkach młodzieżowych wyrywa z letargu. Byłem poruszony, gdy zobaczyłem tysiące młodych, zmotywowanych, pięknych ludzi wokół Rynku we Wrocławiu, ale zwróciłem też uwagę na jeden z transparentów: „Nie ma kompromisu wobec Matki Ziemi”. Tylko że jeśli mamy podejmować decyzje polityczne, czasami potrzebny jest ten kompromis. W rozmowach o uchwale antysmogowej sami wręcz zażądaliśmy negocjacji i kompromisu co do terminu jej wprowadzenia. Zostaliśmy przy 2024 roku, kiedy wszystkie kopciuchy muszą zostać zlikwidowane, podczas gdy piece klasowe mają czas do 2028 roku. Ale te negocjacje opieraliśmy na analizie danych – wiedzieliśmy, że ponad 90 procent to są właśnie kopciuchy, czyli de facto, przedłużenie o cztery lata nie zmienia bardzo rzeczywistości, a dało przestrzeń do połączenia sił i podstawę do jednomyślnego głosowania. W żadnym innym regionie nie udało się też wycofać węgla z uzdrowisk. U nas tak, przy czym we wszystkich naszych działaniach bardzo ważne były analizy, pokazujące, że daną sprawę trzeba naprawdę załatwić, bo wynika to z nauki, modelowania, a nie krzyków „precz z węglem”.
Gdzie znajduje się Polska, jeśli chodzi o węgiel?
W czarnym dole. Nie tak głębokim, jak kiedyś, ale wciąż w dole. To, co niektórzy interpretują jako nasze bogactwo, jest naszym przekleństwem. Studiowałem między innymi na Akademii Górniczo-Hutniczej i pamiętam, jak na początku lat 90-tych mieliśmy przedmiot dotyczący modelowania, na którym pokazywano nam, jak sprawiedliwie i w przemyślany sposób zamykać polskie kopalnie za 10-15 lat – ze względów ekonomicznych, nie klimatycznych. To się nie udało przez wpływ dużej grupy zawodowej i silnych grup interesów.
Do zwolenników węgla też da się dotrzeć?
Jest to oczywiście trudne. Brałem udział w międzynarodowej debacie w Bogatyni, gdzie ludzie nie wyobrażają sobie życia bez węgla brunatnego, bo są tam ich ogromne pokłady i perspektywa wydobycia przez dziesiątki lat. Nawet pomidory są tam na węglu, więc nie wystarczy przyjechać do nich z transparentem anty-węglowym, tylko z dużym rządowym, programem transformacji. Takie programy przeprowadzono m.in. w Zagłębiu Ruhry. Podczas tej debaty padały wyzwiska pod adresem ekologów, było gorąco, ale wiem, że jeśli coś jest ważne, to jako ludzkość potrafimy się tym zająć. W kilka lat II wojny światowej wynaleźliśmy niesamowite rzeczy – napęd odrzutowy, penicylinę, bombę atomową; w życiu nie wymyślilibyśmy tego bez tej wojny. W słabości często tkwi moc. Trzeba tylko zrozumieć potrzebę działania.
Od wielu osób słyszę, że źródła odnawialne nie są wystarczająco stabilne. To jak jest?
Jest tak, że po prostu nie mamy innego wyjścia. Bez względu na to, czy katastrofa nastąpi za 20 czy 30 lat, wciąż jest to perspektywa życia moich dzieci i wnuków. Jak nie odejdziemy od paliw kopalnych, ugotujemy naszą planetę. Musimy to zrobić, pytanie tylko jak i jakim kosztem. A jeśli już rozmawiamy o kosztach, to przyglądnijmy się tym obecnym związanym z węglem, który od dawna jest nieefektywny ekonomicznie. Importujemy tańszy węgiel z Donbasu, wspierając dodatkowo reżim na wschodzie. Owszem, mamy własny węgiel brunatny i może on by się jakoś opłacał, ale tu z kolei pojawiają się koszty skutków zdrowotnych. Dziesiątki tysięcy osób rocznie umiera dlatego, że mamy takie zanieczyszczenie powietrze.
Mimo tych dużych kosztów, węgiel jest dofinansowany z budżetu państwowego. Trzeba się zastanowić, jak te środki przenieść i wykorzystać inaczej. Na szczęście uważam, że to nasze opóźnienie cywilizacyjne – węglowy dół, kopciuchy- paradoksalnie może być premią rozwojową, bo mamy szansę przeskoczyć te etapy procesu, które na Zachodzie rozgrywały się latami.
Pozostaje wciąż pytanie o stabilność energetyczną.
Istnieją takie rozwiązania, tylko trzeba je budować na poziomie europejskim.
Co masz na myśli?
Stworzenie europejskiej sieci i systemu, dzięki którym będziemy mogli dzielić się wzajemnie energią. W jednym kraju częściej wieje, w innym świeci słońce, więc pojawiają się nadwyżki energii. Jednocześnie możemy próbować budować bufory energetyczne na poziomie jednostek lokalnych, to olbrzymia szansa dla polskich wsi; budować też biogazownie, które mogą produkować i odprowadzać energię. Rozwiązania technologiczne mamy opanowane, to nie jest fuzja jądrowa. Wystarczy połączyć je w sieć. Dlatego bardziej niż dotacji, potrzebujemy systemu, który pozwoli ludziom na taką współpracę.
Dotacje są interesujące dla polityków, a my jesteśmy u progu tragedii i żeby siebie uratować, musimy myśleć o mądrym wykorzystaniu energii i porzucić perspektywę kadencyjności, bo mówimy o długofalowych procesach. Europa jest w stanie to zrobić, jest silna, mogłaby dyktować warunki na świecie. Pytanie, czy potrafimy działać dla wspólnej wizji, jeszcze w czasach tak silnego populizmu? Po drodze będzie oczywiście sporo barier, ale moim zdaniem, te największe są na poziomie mentalności – założenia, że żyjemy jak do tej pory, bo nie da się tego zmienić. Na szczęście, zielone idee coraz mocniej przebijają się w Europarlamencie.
Za zielonymi ideami też stoi lobby, bo leżą w interesie pewnych firm, tak samo jak węgiel.
W interesie finansowym nie ma nic złego, jeśli służy on interesowi dobra wspólnego. Uważam, że mechanizmy biznesowe często są skuteczniejsze niż mechanizmy dotacyjne. Stworzenie dobrych warunków rynkowych dla rozwoju energetyki odnawialnej jest długofalowo lepsze niż system dofinansowań, które czasami zatykają system.
Jeśli stworzymy prawo, które będzie tak samo traktowało małe podmioty energetyczne, jak te wielkie koncerny, może się okazać, że nie potrzebujemy żadnych dotacji, bo ludzie sobie poradzą. W XX wieku zbudowaliśmy cywilizację opartą na węglu, czasy bardzo się zmieniły, a prawo nie.