Zejdźmy z poziomu europejskiego na poziom jednostki. Uważasz, że nasze indywidualne wybory mają siłę przebicia?
Są indywidualne wybory, które potrafią zmienić wiele. 1/3 emisji jest związana z naszymi nieefektywnymi energetycznie mieszkaniami i domami. W indywidualnych wyborach chodzi też o konsekwencję. Jeśli żądamy od polityków i firm konkretnych rozwiązań finansowych i prawnych, często trudnych i kosztownych, a sami kopcimy, czy marnujemy żywność, tracimy zdolność do przekonywania i nie pociągamy za sobą kolejnych grup ludzi. Jeśli chodzi o te małe gesty, one też się liczą, bo dają poczucie, że zrobiliśmy coś dobrego, a czasami to początek większych działań.
Brałeś udział w rewolucji lat 80. w Polsce, teraz jesteś częścią rewolucji klimatycznej. Czujesz tu jakieś podobieństwa?
Pod koniec lat 80. ludzie utknęli w szarej rzeczywistości, byli zmęczeni, wypaleni, nie wierzyli, że można coś zmienić. Brakowało energii i wtedy przyszliśmy my – młodzi ludzie. Zaczęliśmy inaczej działać – wychodzić na ulice, ujawniać nasze adresy zamieszkania, rozdawać materiały. Na początku była nas garstka. Doskonale mi się to przypomniało w tym roku, gdy zobaczyłem, że obok mojego domu rodzi się ruch Extinction Rebellion. Na początku, w ramach protestu, leżeliśmy w kilka osób pod galerią handlową. Dzisiaj na bruku w proteście kładą się ich setki.
W kilka osób zaczynaliście też w latach 80. marsze na Hutę Siechnice, trującą wrocławian.
Hutę w teorii niemożliwą do zamknięcia, bo związaną z koncernem zbrojeniowym Związku Radzieckiego, czyli stał za nią wielki brat. Rzeczywiście, początek był słaby – nie zaplanowaliśmy odpowiednio godziny pierwszego zimowego marszu, przez co okazało się, że zanim tam dojdziemy, będzie już ciemno. Przeszliśmy więc w kilka osób z transparentami „Akcja odwołana”. Służba bezpieczeństwa oczywiście nie dała nam ich rozłożyć, po czym wsadziła nas do aresztu. Później były kolejne, uczestnicy znów zostali sponiewierani, ale sprawa zaczęła się nagłaśniać. Wychodziły setki, a w końcu tysiące ludzi. Co miesiąc organizowaliśmy czarny marsz, za każdym razem szliśmy dalej. Hutę zamknięto.
Jest moc w ludziach. Nie byłbym tym, kim jestem, gdybym nie doświadczył, że z małego działania, z pozycji słabości można doświadczyć wielkiej zmiany. Jeśli tylko po stronie słabych jest prawda – tak jak przy Hucie Siechnice, smogu, zmianach klimatycznych.
Czytasz raporty naukowców i jeszcze wierzysz, że przy tej kondycji planety, istnieje szansa na zmianę?
Lubię fakty, dane i liczby, ale ważna jest też dla mnie intuicja, która podpowiada mi, że ta zmiana się zbiera. Tutaj, w EkoCentrum, spotyka się wiele osób, co chwile przychodzą nowi. To nie jest jakaś tam garstka aktywistów, która robi zamieszanie na ulicy, lubi się pokazać na Facebooku. To młodzi, kompetentni ludzie, którzy poświęcają swoją energię, czas i zaangażowanie dla spraw klimatu. Nie dla dotacji, tylko ze swojej wewnętrznej potrzeby.
Lubisz liczby, to o nich porozmawiajmy. Ile działasz w temacie środowiska?
Jakieś 30 lat, natomiast fascynacja światem natury towarzyszyła mi od najmłodszych lat. Do tego stopnia, że gdy dorosłem, chciałem zaszyć się w głuszy, zakładać z przyjaciółmi aszram, ale później złożyło się tak, że w górach spotkałem aktywistów z Ruchu Wolność i Pokój. Sprawdzili mnie i uznali, że się nadaję. Dostałem zaproszenie do domu Radosława Gawlika (wtedy opozycjonista, obecnie prezes Eko-Unii red.), spodobało mi się, jak łączy różne obszary w swoim życiu – rodzinę, zaangażowanie społeczne, protestacyjne, kontakt z przyrodą. Zdałem sobie sprawę, że to w mieście zapadają ważne decyzje. Radek stał się moim mentorem. Przez te 30 lat mieliśmy masę problemów – z prawem, pieniędzmi – a wcale się nie wypaliliśmy, właśnie dzięki energii z tych małych sukcesów.
I nie siedzimy teraz w aszramie, tylko na wrocławskim Nadodrzu. Tu też mówili, że się nie da takiego centrum zrobić.
Kilka lat szukaliśmy miejsca. Powiedzieliśmy, że zdobędziemy pieniądze na renowację obiektu miejskiego, więc niech nam dadzą chociaż jakąś ruinę. Dostaliśmy trzy do wyboru. Wybraliśmy taką na śródmiejskim podwórku, gdzie nie było dachu i… właściwie nic nie było. Niby była pod nadzorem konserwatorskim, ale w rzeczywistości nadawała się do wyburzenia. Okolica nieciekawa, kamienice odrapane, dym z kopciuchów, błoto rozjechane przez samochody. Bardzo smutne miejsce, dlatego je wybraliśmy, bo wiedzieliśmy, że jak dokonamy zmiany, będzie ona bardziej widoczna. Mogliśmy też założyć ośrodek w malowniczej Dolinie Baryczy, gdzie dużo działamy, ale stwierdziliśmy, że skoro miasto generuje szereg problemów, tutaj należy szukać rozwiązań. Będąc organizacją żebraczą, podjęliśmy się wyzwania, żeby zdobyć samodzielnie wielomilionowy unijny grant na remont. Podpisałem weksel na milion złotych i faktycznie, udało się. Budynek jest energooszczędny, ma zielone dachy, ściany, zbieramy deszczówkę, pozyskujemy energię ze słońca, chodzimy po linoleum – wymyślonej przed stuleciem naturalnej wykładzinie powstałej głównie z oleju lnianego.
Oczywiście nie zatrzymaliśmy się na etapie budynku, tylko zaczęliśmy jeszcze mocniej działać, bo zyskaliśmy miejsce do spotkań. Przestrzeń – nie tylko fizyczna, ale też symboliczna – jest bardzo ważna.
Wiesz, co było prawdziwą rewolucją w latach 80.? To, że ludzie zdecydowali się spotkać. Im więcej jest tych połączeń między nimi, tym większa szansa, że się uda. Tylko że wtedy, gdy jakieś środowiska szły na noże, katalizatorem był kościół. W obliczu kryzysu klimatycznego też potrzebujemy spotkania tego kalibru. Pytanie, kto może być teraz tym katalizatorem.
Zajmujecie się tu tyloma sprawami, że musielibyśmy zrobić osobny wywiad, więc spytam inaczej: co jest teraz największym waszym wyzwaniem, priorytetem?
Bardzo intensywnie zajmujemy się rozwiązaniami dotyczącymi gospodarowaniem drzew w mieście. Z kolei wyzwanie, które jeszcze przed nami stoi, to kwestia energetyki obywatelskiej. Duża siła tkwi w spółdzielności energetycznej, ale ta wymaga kolejnych zmian prawnych. Słuchamy ekspertów strony rządowej, analizujemy raporty z biznesu. W Niemczech są dziesiątki tysięcy takich spółdzielni. W Polsce mogłyby je tworzyć spółdzielnie mieszkaniowe, duszpasterstwa, koła gospodyń… przeróżne środowiska. Mamy ogromny potencjał i kapitał ludzki w lokalnych społecznościach. Część osób ma też kapitał w pieniądzach. Ilu z nas ma na przykład wykupioną polisę na życie? Sporo. Owszem, ona daje zabezpieczenie mojej rodzinie na przyszłość, ale jak nasza cywilizacja się załamie, co mi po tej polisie? Może warto te środki inwestować już teraz, bo czarna godzina przyjdzie lada moment.
Zanim ta godzina nadejdzie, jak naprawić świat?
Zasiedzieliśmy się w świecie, w którym jest nam dobrze i wygodnie, ale on już nam nie służy. Wyparcie tego jest uzasadnionym psychologicznie zjawiskiem, bo myślimy, że nasze pojedyncze działania nie mają tak dużych możliwości w obliczu kryzysu. Umiemy być odpowiedzialni za naszą rodzinę, najbliższych, ale za wspólne podwórko – nie zawsze. A w odpowiedzialności tkwi poczucie sprawczości.
Na podwórku kamienicy, w której mieszkam, jako jedynym w okolicy, nie parkują samochody. Wiesz dlaczego? Bo wiszą wspólne sznurki z praniem. Mamy też wspólny kompostownik, pojemnik na deszczówkę, wspólnie podlewamy rośliny, a raz sąsiedzi pomalowali brzydką bramę, żeby jedna z lokatorek mogła godnie przez nią przejść w sukni ślubnej. Wszystko zaczęło się od tych sznurków do prania, za które ktoś poczuł się odpowiedzialny. To drobne przykłady, ale pokazują, jaka jest siła w łączeniu ludzi. Takich dróg szukam.
I widzisz, w tych sznurkach do prania z mojego podwórka, można znaleźć dźwignię, która potrafi zmienić świat. Jeśli więc pytasz o to, jak go naprawiać, odpowiadam: współdziałać.
Krzysztof Smolnicki
Ekolog, lider społeczny, aktywista Ruchu Wolność i Pokój, prezes Fundacji EkoRozwoju. Inicjator utworzenia EkoCentrum Wrocław, modelowego miejskiego ośrodka edukacji ekologicznej. Współtwórca i jeden z liderów Dolnośląskiego Alarmu Smogowego. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi za działalność na rzecz budowania społeczeństwa obywatelskiego.
fot. Zygfryd Turchan