Tuż przed wybuchem II wojny światowej Wacław Karczewski pytał: „Kto w Polsce nie słyszał o Liskowie, o tej wsi, o której świetny felietonista i literat Zygmunt Nowakowski pisał, że jest to wieś ‘cudami słynąca’”. I rzeczywiście Lisków znali wszyscy. Był fundamentem polskiej dumy na równi z Centralnym Okręgiem Przemysłowym i Gdynią. Symbolem tego, jak wiele potrafimy jako naród. Inspiracją do tego, by rozwijać i modernizować kraj. Dziś pamiętają o nim jedynie najwięksi pasjonaci, ponieważ komuniści wymazali tę „wzorową wieś” z polskiej historii. Z wielką szkodą dla wszystkich, bo jest to opowieść, od której powinny zaczynać się szkolne podręczniki.
Sam trafiłem na wzmiankę o tej wyjątkowej, ale całkowicie zapomnianej miejscowości, kiedy kolega pożyczył mi „Skąd przychodzimy” Stefana Bratkowskiego. Zagrzebany po uszy w polskiej historii publicysta pisał o wsi tak: „Więc opowiem o Liskowie. Nie będzie w tej baśni prawdziwej wdzięku łgarzy spod Złotej Kotwicy, uśmiechu Colasa Breugnona ani wielkiej historiozofii, ważącej winy i zasługi narodów. Będzie kilka nieskomplikowanych prawd, których nie włączyli do polskiej tradycji ani profesorowie, ani kardynałowie, lecz właśnie oni, sprawcy istnego cudu, prości polscy chłopi, ze swoim mądrym, dzielnym proboszczem, którego nikt nie chce dziś wspominać i przypominać.”
I przedstawił opowieść tak ciekawą, że pozostawił niedosyt. Podążyłem więc jego śladem i także zagrzebałem się w historii Liskowa. A później pojechałem do niegdyś najsłynniejszej polskiej wsi, by zobaczyć, czy wciąż widać w niej pracę wykonaną 100 lat temu.
Bieda, analfabetyzm i alkoholizm
By opowiedzieć historię Liskowa trzeba wrócić do ostatnich lat XIX wiek. Była to wtedy wieś, która niczym się nie wyróżniała na tle innych polskich miejscowości. A jeżeli już to na gorsze. Położony 27 kilometrów od Kalisza Lisków, znajdował się w zaborze rosyjskim, co było równoznaczne z tym, że dotykała go głęboka cywilizacyjna zapaść. We wsi nie było nawet drogi. Do najbliższej stacji kolejowej było 100 kilometrów. Poziom analfabetyzmu wynosił 87 procent. A ci którzy umieli czytać, robili to na ogół jedynie na książce do nabożeństwa. I to własnej. Głównym źródłem dochodów były saksy w Prusach. Z kolei czas spędzano najchętniej upijając się w jednej z aż trzech działających we wsi karczm.
Jest na to nawet relacja naocznego świadka. Józef Radwan, prawnik i dziennikarz z Kalisza, tak opisywał swoją wizytę w tej wsi: „W Liskowie po raz pierwszy byłem czterdzieści lat temu. Latem 1885-go r. wraz z większym towarzystwem zaproszony zostałem przez adwokata Łopuskiego do Zakrzyna w pow. tureckim. Po obiedzie gospodarz zaproponował przejażdżkę do Liskowa na nieszpory w miejscowym kościele. (…) Po przebyciu parokilometrowej drogi, znaleźliśmy się wśród wsi opuszczonej, chałup na pół rozwalonych, o jakichkolwiek ogródkach nawet mowy nie było. Na wzgórzu stał kościół, lecz w jak okropnych znajdował się on warunkach. Prezbiterium wymurowane nakryte deskami, a przy tem szopa, na prędce sklecona z desek. (…) Z plebanii na nasz przyjazd wyszedł niezwykle sympatyczny staruszek siwowłosy, proboszcz miejscowy ks. Romanowicz. (…) Gdym go zapytał, co słychać w jego parafii? Odpowiedział ‘bardzo źle – źli ludzie, ciężkie życie, nic tu zrobić nie można.’” Dodawał jeszcze, że co ludzie we wsi zarobią, to przepiją. Poddał się ten ksiądz kilkanaście lat później, prosząc o przeniesienie.
Probostwo powierzono wtedy młodemu Wacławowi Blizińskiemu, który pracował w kurii w Kaliszu. Robiąc to pominięto kolejność starszeństwa, co wywołało pewne kontrowersje. Było z tym chyba jednak tak, że Bliziński miał opinię człowieka zdolnego. A biskup zdecydował, że tylko taki poradzi sobie z wsią, z której poprzedni proboszcz uciekł. Był to rok 1900. Przez kolejne cztery lata Blizińskiego nie widziano poza wsią. W 1937 w Liskowie zorganizowano wystawę „Praca i Kultura Wsi”, która prezentowała osiągnięcia wzorowej polskiej miejscowości. W miesiąc odwiedziło ją ponad 100 tysięcy ludzi. Między nimi prezydent, premier i naczelny wódz sił zbrojnych. Informacje o tym, jak działa Lisków kolportowała ludowa prasa oraz liczne wydawnictwa. Chciano, by cała polska wieś przejęła rozwiązania i pomysły zrealizowane w znanej już podkaliskiej miejscowości.
Co wydarzyło się między 1900 i 1937 rokiem?
Niektórzy mówią, że cud.
Alfabet
Inni, jak Wacław Karczewski, mówili, że nie o cud tutaj chodziło. – Lisków jest wsią, która słynie i słynąć winna nie „cudami”, ale zdobyczami rzetelnej i mozolnej pracy ludzi dzielnych, umiejących zwalczać zbiorowym wysiłkiem trudności i przeciwności. Jeśli był tam jaki cud, to cud ciężkiej pracy ludzi ufnych w moc gromady. W moc czynu – pisał Karczewski w wydanej w 1939 roku broszurze popularyzującej osiągnięcia liskowiaków.
A było co popularyzować. Oto w 1900 roku wspomniany już ksiądz Bliziński obejmuje tamtejszą parafię i na początek postanawia, że jest inaczej niż mówił jego poprzednik. Że ludzie są tam dobrzy, a zrobić da się wszystko. Trzeba tylko porządnych ludzi trochę przygotować, a potem stworzyć im dobre warunki do gospodarowania. I zaraz zaczyna. Pierwszym co robi, jest zamówienie prenumerat ludowych gazet (w tym „Świątecznej”), które rozdawał później chłopom. Zachęcając, by ci którzy potrafią czytać, czytali reszcie.
Sam też uczył czytać. Nie tylko dorosłych, ale też dzieci, co nie było wcale prostą sprawą. Przepisy carskie utrudniały zakładanie szkół, więc Bliziński zaczął je ukrywać pod nazwą „ochronek”, które w teorii opiekowały się sierotami. W praktyce chodziły tam miejscowe dzieci, które uczyły się czytać i korzystały z czegoś w rodzaju szkoły podstawowej. Zaczynano skromnie, ale z czasem liskowiacy wprowadzili oddolnie obowiązek szkolny. Dzieci zamiast do pracy w polu i na pastwiska, wysyłano na lekcje. Było kilka godzin, które uważano za obowiązkowe. Jeżeli czyjeś dzieci nie siedziały w szkole, to był wstyd na całą wieś. A wiadomo, że nic ludzi nie dyscyplinuje lepiej, niż obawa o to, co powiedzą sąsiedzi.
Z czasem władze carskie przejrzały, jak działają „ochronki” i zdecydowały, że je zamkną. Nie udało im się to jednak, bo chłopi zaczęli wykorzystywać to, że Lisków leżał w dwóch powiatach. I kiedy zamykać „szkoły” jechali urzędnicy z kaliskiego, to przenosili się do tureckiego. A kiedy znowu przyszedł cynk, że jadą ci z tureckiego, to dzieciaki raz dwa szły się uczyć do tego powiatu, którym zarządzał urząd w Kaliszu. Niewydolna rosyjska administracja długo dawała się tak zwodzić, ale w końcu postawiła Blizińskiego przed sądem. Ksiądz odpowiadał za to, że… uczy polskie dzieci. Szczęścia w nieszczęściu było tyle, że trafiono na przyzwoitego Rosjanina, który sam mówił, że wstydzi się sądzić liskowskiego proboszcza, bo ten zasłużył na order, a nie grzywnę. Nałożył na niego jednak grzywnę. Ale niską. Tłumacząc się, że jak nie da żadnej kary, to wyrok na pewno zrewiduje wyższa instancja. A tak Lisków zapłaci kilka rubli i będzie miał spokój.
Wyobraźnia i wiedza
Oprócz tego Bliziński mówił i uczył. Starał się otwierać wyobraźnię i pokazywać, że da się inaczej. Że nie trzeba na chleb zarabiać na „saksach”. Że wódka to nie jedyny sposób na zabicie wolnego czasu. Że wszystko, co trzeba, by poprawić los liskowiaków, to mądra współpraca. Potrzebował dwóch lat, by trafić do parafian i razem z nimi zacząć zmieniać wieś. Niektórzy byli mniej oporni. Inni bardziej. Nie pomagało to, że proboszcz był warszawiakiem. Miastowym raczej drobnej postury i inteligenckiego obycia. Ale robił to, co było trzeba, by zjednać sobie nowych parafian. I zdarzyło się choćby tak – pamiętają o tym we wsi jeszcze dzisiaj – że kiedy w dość nieprzyjemny sposób postawił mu się jeden z nich, to dał mu „w pysk”. Wieś ponoć na chwilę zgłupiała, bo jak to tak, żeby ksiądz bił parafian. Ale ostatecznie uznała, że jest to po prostu swój chłop i nie da sobie w kaszę dmuchać.
Kiedy Bliziński przyjeżdżał do Liskowa nie znał się też na rolnictwie, ale – opowiadał mi Arkadiusz Stefanik z Regionalnej Grupy Historycznej „Schondorf” – okazało się to być zaledwie niewielką niedogodnością. Proboszcz postanowił nadrobić braki i zarywał noce z podręcznikami uprawy roślin i hodowli. W oparciu o nie przygotowywał kazania, żeby pokazać wiedzę i zyskać szacunek parafian. Nauczył się przy tym dużo i pod względem wiadomości dotyczących rolnictwa szybko prześcignął miejscowych gospodarzy. Zaczęto go więc słuchać.
Szansę na zmiany Bliziński widział w edukacji i spółdzielczości, ale z tymi było trudno. Był to bowiem zabór rosyjski. Wrogi jakiejkolwiek wspólnej aktywności ludzi, a już Polaków w szczególności. Wszędzie wietrzono spiski, zagrożenie dla carskiej władzy i blokowano powstawanie wszelkich stowarzyszeń rodzących podejrzenia o służenie sprawie polskiej.
Pozostawała jedynie niezbyt szeroko otwarta boczna furtka, która pozwalała na przedsięwzięcia gospodarcze. I to z niej postanowili skorzystać liskowiacy. W 1902 roku, niespełna dwa lata po zmianie proboszcza, we wsi powstał pierwszy spółdzielczy sklep „Gospodarz”. Ten z jednej strony pozwalał uwolnić się od drogich zakupów przywożonych skąd inąd towarów i zapewnić zbyt lokalnym rolnikom. A z drugiej – i to chyba w tym wszystkim ważniejsze – stał się zaczątkiem społecznej aktywności. Bliziński zadbał bowiem, by statut sklepu zapewniał szansę na edukację ludzi i wzmacnianie gospodarki.
Rolnicy sprzedający do niego plony zarabiali więc na tym, ale „górka” szła na rozwój całej wsi. Kupowano za nią lepsze zboże i lepsze sadzonki. A także nawozy oraz nowoczesny sprzęt rolniczy, który później pożyczano członkom spółdzielni za niewielkie pieniądze. Efektem było to, że Lisków zaczął się bogacić, a kiedy jego mieszkańcy zobaczyli, że sprawy idą w dobrym kierunku, to nabrali apetytu na więcej wspólnych inicjatyw. Wkrótce powstało Koło Rolnicze, które zajęło się kształceniem gospodarzy. Ci zaczęli się szkolić z technik rolniczych. Zapraszali ekspertów oraz praktyków, by ci dzielili się z nimi wiedzą. A proboszcz Bliziński zapewniał im dodatkową motywację, organizując konkursy na najlepsze gospodarstwa. Już rok po założeniu sklepu, powołano też „parafialne stowarzyszenie ubezpieczeń od klęski pożaru”, które chroniło pogorzelców przed biedą.
Organizacja
Było to ważne, bo w tych czasach pożary zdarzały się często, a dla ich ofiar oznaczały biedę i – nierzadko – konieczność żebrania o pomoc po rodzinie i sąsiadach. Chętnych więc nie brakowało, a kruczkiem, do zastosowania którego Bliziński namówił założycieli, było wprowadzenie do zasad towarzystwa zapisu, że przyjmowano tylko chłopów, których uważano za przyzwoitych i moralnie się prowadzących. W praktyce oznaczało to, że jak ktoś chciał spać spokojnie i nie obawiać się, że spłonie mu cały dobytek, to musiał przestać pić. Motywacja musiała działać, bo problem alkoholizmu zaczął się zmniejszać. Pomagały w tym także inne metody stosowane przez Blizińskiego, który uznał wódkę za ważnego przeciwnika i sporo czasu oraz uwagi poświęcił na to, by odciągnąć od niej chłopów. Między innymi, kiedy zapraszano go na wesela, stawiał warunek, że przyjdzie tylko jeżeli na stołach nie będzie alkoholu. Mając wybór między księdzem i alkoholem, wybierano księdza.
Choć może bardziej chodziło o to, że pojawiły się liczne okazje do pożytecznego spędzania czasu. I tak. W kolejnych latach powstają w Liskowie warsztaty tkackie. Te prowadziła spółka, która zdobyła sobie ogólnokrajową rozpoznawalność. Założono straż ogniową. Pralnię. Kąpiele ludowe, które miały promować higienę, a wymagały wykopania własnej studni artezyjskiej (i to niejednej). Była wzorowana na niemieckich rozwiązaniach Raiffeisena Kasa Pożyczkowo-Oszczędnościowa, która finansowała inicjatywy rolnicze i rozwój gospodarstw. Z czasem stając się nawet Bankiem Ludowym. Szkoły rolnicza i przemysłowo-zabawkarska, które kształciły chłopów oraz tych, którzy nie liczyli na własne gospodarstwo i woleli „iść” w rzemiosło.
Uczyły się tam też sieroty z ochronek, bo te były nie tylko fasadą dla polskich szkół, ale też miejscem, w którym rzeczywiście wychowywano dzieciaki bez rodziców. Wieś wspólnym wysiłkiem zbudowała Dom Ludowy, który był miejscem spotkań i społecznej aktywności. Spotykano się tam na narady i wspólne czytanie gazet ludowych, które – to zadziwiało wszystkich przyjezdnych – zastąpiło picie w karczmie. Ten Rosjanie chcieli zresztą zburzyć, ale Bliziński powiedział urzędnikom, że „prędzej wy takim postępowaniem zburzycie wasze państwo, niźli ja ten dom rozbiorę” i jakoś udało się go uratować przed zakusami carskiej administracji. Stworzono także spółdzielcze mleczarnię oraz piekarnię.
Do mleczarni Bliziński podchodził kilka razy, bo długo przegrywał z nieufnością chłopów. – Już w 1904 roku próbował założyć, z rozpędu, spółdzielnie mleczarską. Miał do tego świetny podręcznik Stefczyka „Wskazówki o zakładaniu i prowadzeniu włościańskich spółek mleczarskich”. Mógł liczyć na pomoc powstałego przed rokiem w Warszawie Towarzystwa Mleczarskiego. Porwał się jednak przedwcześnie. Długie dyskusje na spółkowych zebraniach w pokoiku przylegającym do sklepu „Gospodarza” nie dały nic. Oczekiwał widać zbyt wiele. Sytuacja nie dojrzała. Spróbował znowu dopiero po siedmiu latach. Tak, odczekał aż siedem lat… A i wtedy nie poszło wcale gładko. (…) Kiedy jednak w końcu wystartowała, praktyczne rezultaty przekonały chłopów natychmiast, i po dwóch miesiącach jej pracy trzeba już było w prędkim trybie otworzyć dwie filie w sąsiednich wsiach – pisał Stefan Bratkowski. A liskowska spółdzielnia nie tylko działała jeszcze 70 lat później, ale – wspominają miejscowi – eksportowała też swoje produkty na „Zachód”.
Koło Rolnicze zaraz pozamawiało także podręczniki, zaprosiło ekspertów oraz znanych chłopów z całej Polski i zaczęło szkolić chętnych z hodowli bydła mlecznego. Tak by z inicjatywy wyciągnąć jak najwięcej się da dla ludzi i jak najmądrzej rozwinąć nowy interes.
Instytucji było tak wiele, bo – mówił proboszcz – Rosjanie ciągle coś próbują zamykać, więc trzeba, żeby było ich dużo, bo jak poradzą sobie z jedną, to inne będą pracować dalej. A robotę związaną z krzewieniem polskiej kultury i samoorganizacją robiła każda z nich.
Człowiek
O tym, jak wielkim zaufaniem cieszył się Bliziński wśród swoich ludzi (a także o rosyjskiej administracji zaborczej), najwięcej mówi pewna historia z 1907 roku. Był to czas, w którym zaborcza administracja bardzo zaostrzyła kurs, a ponieważ od dawna nie podobało jej się to, co dzieje się w Liskowie, zaczęły się areszty. Zatrzymano i wywieziono do Kalisza jednego z nauczycieli, kościelnego organistę i kilku chłopów. Planowano też aresztowanie proboszcza, ale dowiedziała się o tym wieś. – Wiadomość ta, jak grom z jasnego nieba uderzyła w Liskowiaków. I, o dziwo, ci, co parę lat temu niechcieli pójść do księdza na święcone, obawiając się jakiegoś podejścia, zebrali się przed plebanją z kobietami i dziećmi i dyżurowali dzień i noc, aby go bronić przyczem umówiono się z innemi wsiami, że wrazie niebezpieczeństwa, o ile by żandarmi przyjechali w nocy, podpalą stóg siana i w ten sposób zaalarmują parafię – wspominał Józef Radwan z Kalisza. – Istotnie w nocy z 15 na 16 sierpnia 1907 roku, przyjechali żandarmi z Kalisza po ks. Blizińskiego. Zapalony stóg siana ściągnął tysiące narodu pod plebanję. Z trudem zdołał proboszcz przeszkodzić tłumom samosądu nad żandarmami, którzy na klęczkach prosili ks. Blizińskiego, by im darował życia i obronił, poczem odjechali do Kalisza – kontynuował relację. Po tym Bliziński na jakiś czas wyjechał z Liskowa, by poczekać aż nastroje i czasy się uspokoją.
Wkurzeni tym, co dzieje się w Liskowie kaliscy urzędnicy postanowili podziałać w Warszawie i skłonić carskiego gubernatora Nowosilcowa do tego, by proboszcza wywieźć do Rosji. Złożyli specjalny raport, który wywołał pewne poruszenie, ale… zawarte w nim propozycje nigdy nie zostały zrealizowane. Powodem była rosyjska korupcja, którą Polacy wykorzystali. Od osobistego lekarza Nowosilcowa, który zobaczył raport czekający na podpis na biurku klienta, o sprawie dowiedział się Radwan. Ten był adwokatem Blizińskiego i zaraz podjął działania. Jakie? Znaleziono urzędnika w kancelarii rosyjskiego gubernatora, który za 50 rubli zgodził się wspomniany raport „utopić”, czyli zgubić, zanim dotrze do wydziału, który odpowiadał za jego realizację. Tak obiecał i wywiązał się z tego. Dzięki temu Bliziński mógł kontynuować pracę przed wojną, w czasie wojny i po wojnie.
I wojna światowa przyniosła wsi bardzo wiele szkód, ale okazało się, że o ile kapitał materialny i budynki łatwo było zniszczyć, to ten społeczny zawierający wiedzę, instytucje i sposoby postępowania – choć budowany zaledwie kilkanaście lat – był odporny. Lisków stanął na nogi szybko i rozwinął się jeszcze bardziej, stając się wzorową polską wsią. Sam Bliziński został posłem, znanym w kraju działaczem społecznym oraz senatorem sanacji.
Nie zostawił jednak Liskowa, ale pracował dla niego – jak powiedzielibyśmy dziś – głównie zdalnie. Zadbał o sporą grupę wikarych i to, by na liskowskiej parafii pojawił się telefon (ten zaraz podłączono też w innych budynkach). Dzięki temu mógł jednocześnie podejmować decyzje i pilnować spraw w Warszawie. W krótkim czasie udało zelektryfikować wieś (jako jedną z pierwszych w tym regionie) z pomocą… małej elektrowni wiatrowej, a także skanalizować.
Zadbano o szpital na 30 łóżek, a po to, by ściągnąć do Liskowa lekarza, postawiono modernistyczną willę. O materiały budowlane nie było trudno, ponieważ działały tam spółdzielcza cegielnia i betoniarnia. Te zorganizowano, bo Lisków budował dużo, a idea Blizińskiego zakładała, że jak czegokolwiek trzeba będzie kupować tyle, by ktoś na tym zarabiał, zarabiać powinni swoi. Zaraz otwierał więc spółdzielczą produkcję, która dawała pracę miejscowym.
Budowano dużo nie tylko dlatego, że rozwijał się biznes. Rozwijało się także szkolnictwo. „Ochronki” i szkoły powstawały już w czasie zaborów, ale po I wojnie światowej Lisków zmienił się w edukacyjne eldorado. Na początek Bliziński zorganizował w tej niewielkiej wsi przyjęcie 800 polskich dzieci uciekających z Białegostoku przed bolszewikami. Co zrobił w typowy dla siebie sposób, a więc najpierw rozdzielając je po chłopskich gospodarstwach, a później budując nowoczesny sierociniec, w którym dzieciaki uczyły się rzeczy ważnych, potrzebnych oraz zawodu. Oprócz niego wieś chwaliła się także szkołami podstawową, rolniczo-hodowlaną, przemysłową oraz zawodową żeńską.
Uczniów było we wsi tylu, że jeszcze po II wojnie światowej – opowiadał mi Stefan Ferenc, regionalista z dużym zaangażowaniem dokumentujący tamtejszą historię – w Liskowie było… więcej uczniów niż stałych mieszkańców. Młodzież i dzieciaki były wszędzie.
O wsi zaczęto mówić „cudami słynąca”. Pisano o niej dużo. Sukcesem była wystawa krajowa. Promowano ją jako wzór dla całego kraju. Jeszcze w 1939 roku Józef Radwan pisał tak: „Lisków stoi na tak silnych fundamentach, że żadna moc go ruszyć nie jest w stanie. Ks. Bliziński stworzył na miejscu cały szereg pracowników społecznych, którzy również jak on kochają to wielkie dzieło i gotowi są wszystko dlań poświęcić i jestem mocno przekonany, że Lisków przez całe szeregi lat świecić będzie Polsce przykładem.”
Okupacja i komuna
Jednak już w kolejnym roku przestał nim świecić. Dlaczego? Ponieważ do spokojnej podkaliskiej wsi zapukała wielka historia i wielkie ideologie, którym nie było po drodze z sukcesami polskiego księdza oraz jego parafian. Najpierw do Liskowa weszli Niemcy wyposażeni w listę zagrażających im Polaków. Tę otwierał proboszcz Bliziński, którego jednak w porę uprzedzono, dzięki czemu udało mu się uciec i ukryć (zmarł w 1944 roku). Mniej szczęścia mieli główni organizatorzy spółdzielczych przedsięwzięć, których wywieziono między innymi do obozu koncentracyjnego – tam zginęli. Była to jedna z tych akcji okupantów, która miała na celu „zniszczenie warstwy kierowniczej narodu polskiego”. Z mądrze wybranymi ofiarami, bo liskowscy chłopi i ich wiedza byli dla Polski warci bardzo dużo.
Niemcom Lisków spodobał się tak bardzo, że po pozbyciu się jego twórców zmienili nazwę miejscowości na Schöndorf, czyli „Piękna wieś” i zaczęli burzyć najstarsze drewniane budynki. Tak by przebudować go na swoją modłę i mieszkać w nim aż do końca tysiącletniej rzeszy.
Ta jednak padła wcześniej i wkrótce Niemców zastąpili komuniści, którzy zadbali o to, by po tym, jak zabito budowniczych wzorowej polskiej wsi, zniknęła też pamięć o niej. – Lisków praktycznie wymazano z mapy. Nie było nawet drogowskazów, które by do niego prowadziły. Ja urodziłem się w 1945 roku, więc do szkoły poszedłem na początku lat 50. Przez całą moją szkolną karierę nie poświęcono ani minuty Blizińskiemu i temu, co działo się tutaj przed wojną – opowiedział mi Stefan Ferenc, który jest autorem książki o czasach okupacji w Liskowie.
Dlaczego tak zrobili? Powody były dwa. Jeden taki, że idee udanej współpracy Polaków były dla komunistów zwyczajnie groźne. Nie chciano, by chłopi się organizowali, a też komunistyczna spółdzielczość nie wytrzymywała porównania z autentyczną, liskowską. Zestawienie jednej i drugiej natychmiast pokazywało, co jest nie tak z importowanym z Rosji modelem, więc władza wolała, żeby nie było do niego zbyt wielu okazji. Drugi był taki, że Wacław Bliziński był księdzem i sanacyjnym politykiem. Nie nadawał się więc na bohatera ludowej Polski, choć był z niego świetny bohater polskiego ludu. Komuniści wymazali go więc z naszej historii najnowszej. Skutecznie i razem z całym jego Liskowem.
Tak skutecznie, że kiedy pojechałem do Liskowa, to w zasadzie od każdego słyszałem, że to dziwne. – Dziwne, że chciało ci się przyjechać do nas aż z Krakowa – mówili. A ja odpowiadałem: „dziwne jest to, że się dziwicie”. Jeżeli gdzieś w Polsce jechać, to najlepiej do Liskowa. Jest to jedna z najwspanialszych historii naszej przeszłości. Do tego zapomniana. Choć gdyby to zależało ode mnie, to szkolne podręczniki zaczynałyby się właśnie od tej wsi pod Kaliszem. Byłoby tak dlatego, że jest to opowieść inspirująca. Pokazująca jak można wygrzebać się z największego bagna i jak szybko można wejść na nowy poziom rozwoju. Ucząca rozmachu, mądrego gospodarowania i tego, że Polak potrafi. Wszystkiego, czego współczesna Polska, która nadrabia gospodarcze zapóźnienia, potrzebuje jak powietrza.
Ciekawe jest i to, co jeszcze dziś – mimo wygumkowania go z historii – można znaleźć w Liskowie. Ten liczy około 1600 mieszkańców. Prowadzi do niego równa jak stół droga. Ma szkołę podstawową i średnią (ta buduje właśnie warsztaty, żeby uczniów przygotowywać do pracy z instalacjami OZE), domy dziecka, seniora i samopomocy, imponującą halę sportową i obok niej park z tężnią solankową. Prężnie działa biblioteka, w której dzieciaki uczą się angielskiego. Jest zadbany dom kultury z klubem tanecznym oraz publiczny żłobek. Zadaszone przystanki autobusowe, których u sąsiadów brakuje. Orkiestra i zespół ludowy. Uniwersytet Trzeciego Wieku i zajmujące dwa poziomy dawnej szkoły prowadzone przez pasjonatów muzeum, które – chyba dla niepoznaki – nazwano Regionalną Izbą Pamięci.
I kilka jeszcze inicjatyw. Tak wiele, że trudno wszystkie wymienić.
Z łatwością można za to pomyśleć, że nadal widać efekty tego, co stało się 100 lat temu.
- Czytaj także: Był stolicą polskich butów. Dziś wita chińskim marketem
***
Za pomoc dziękuję Arkadiuszowi Stefanikowi z Regionalnej Grupy Historycznej „Schondorf” (na jej stronie znajdziecie więcej opowieści o historii Liskowa) i Stefanowi Ferencowi, który podzielił się ze mną bogatą wiedzą o swojej wsi i całym regionie.