Dwa lata temu objechałem Polskę, by porozmawiać z mądrymi ludźmi. Między innymi o tym, czego spodziewać się po polskiej pogodzie. Ale także o naszych rzekach i o tym, jak radzimy sobie w Polsce z wodą. Dziś to, co usłyszałem od najlepszych polskich fachowców zajmujących się tym tematem, tylko nabrało aktualności. I może jest nawet ciekawsze niż wtedy, bo tłumaczyć po fakcie potrafi każdy. Przewidzieć, co może się wydarzyć i wyjaśnić, dlaczego tak się stanie? Tylko najlepsi.
O zmianach klimatu mówi się na ogół w kontekście odległych miejsc i dalekich przykładów. Powód jest dość oczywisty. Tak jest łatwiej. Łatwiej jest przetłumaczyć i przepisać artykuł o niedźwiedziach polarnych, które topniejący lód wypycha z siedlisk, niż ruszyć się sprzed komputera i sprawdzić, jak sprawy mają się na miejscu. Dlatego na każdy artykuł o tematyce środowiska, który opowiada o Polsce, przypada pewnie z 10 informujących o Antarktyce i Amazonii. Te są zapewne potrzebne, bo potrzebne są też miśki polarne. Ale nie bez powodu mówi się o tym, że bliższa ciału jest koszula. A w tym wypadku koszulą jest to, co dzieje się u nas w kraju.
A nie to, co dzieje się na drugim końcu świata.
„Sytuacja zaczyna się zmieniać”
W czasie wspomnianej podróży odwiedziłem między innymi profesora Szymona Malinowskiego, świetnego fizyka atmosfery z Uniwersytetu Warszawskiego. Ten opowiedział mi, że kiedy chodzi o środowisko, to jesteśmy w sytuacji granicznej. Takiej, w której „lawina jeszcze nie ruszyła, widać już jednak, że sytuacja zaczyna się zmieniać”. Poprosiłem Profesora, by opisał, czego można spodziewać się na naszym podwórku, czyli w Polsce, jeżeli ta kiedyś ruszy.
Oto, co powiedział: „Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: Puszcza Kampinoska zaczyna płonąć, a wiatr wieje z zachodu, nad Warszawę. Służby próbują gasić pożar, ratują ludzi duszących się dymem. Ale to dopiero początek, bo tłem i główną przyczyną katastrofy jest długotrwała susza w całym kraju, która powoduje, że pożar wybucha także na południu, w górskich lasach. Następnie przychodzi okres nawalnych opadów. Deszcz zmywa osłabione i wylesione zbocza, ziemia z tych zboczy odcina drogi, »zatyka« rzeki. Te szukają nowych koryt – bo woda zawsze szuka ujścia – i zaczynają płynąć nieco inaczej. Woda w rzekach jest tak zanieczyszczona, że nie sposób jej oczyścić i użyć do czegokolwiek. Rwą się sieci energetyczne. Psuje się żywność w chłodniach. Zmiana klimatu uruchamia lawinę, która powoduje, że nie jesteśmy w stanie dostosować się do nowej sytuacji. Pierwszy przewrócony klocek przewraca kolejne. Co gorsza, nie pomoże nam nikt z zewnątrz, bo dokładnie to samo dzieje się w sąsiednich krajach.” Wprawdzie nie jesteśmy jeszcze w takim miejscu i obecna powódź różni się od scenariusza, o którym dwa lata temu opowiadał profesor Malinowski. Warto jednak zwrócić uwagę na to, czym się różni.
A różni się przede wszystkim tym, że razem z nią nie dzieje się nic innego. Mieliśmy w tym roku suszę, ale ta nie wywołała pożarów w takiej skali. – A rzecz w tym, że w takiej sytuacji wiele rzeczy dzieje się naraz, nakłada się na siebie – mówił mi prof. Szymon Malinowski.
- Czytaj także: Prof. Szymon Malinowski: to się nie ma prawa zdarzyć – myślimy – bo jeszcze nigdy się nie zdarzyło
Chiński dwutlenek węgla też zmienia klimat
Jest z tym bowiem tak, że mniej chodzi o skalę i dotkliwość wydarzeń, a bardziej o ich częstotliwość oraz współwystępowanie. – Wróćmy więc do pożarów. Ponieważ ogień najpierw zapłonął w Puszczy Kampinoskiej, to wszystkich strażaków wysłaliśmy właśnie tam. Ale wtedy wybuchł też pożar na południu, a w górach spadły ulewne deszcze. Kto się tym zajmie? Wszystkie siły, które mamy, walczą z żywiołem w jednym miejscu, a ich uwagi wymaga także drugie miejsce, a pewnie i trzecie – mówił mi jeszcze profesor Malinowski.
W weekend wrzuciłem fragment tego wywiadu na Twittera, co wywołało przewidywalną reakcję. Przewidywalną, ale niekoniecznie mądrą. Podrzucono mi bowiem cały typowy zestaw argumentów mających umniejszyć znaczenie takich prognoz. Od papierowych słomek, które „nie uratują świata”, jeżeli poseł Jacek Karnowski będzie nadal w sześć miesięcy 73 razy wsiadał do samolotu, do Chińczyków, na których emisje nie mamy wielkiego wpływu.
I rzecz w tym, że ja się z tym nawet zgadzam. Też uważam, że papierowe słomki nie uratują świata i nie przepadam za ludźmi, którzy jednocześnie pięknie mówią o „ekologicznych” rozwiązaniach i przekuwają je na ograniczenia dla „szaraków”, a swoją prywatną postawą pokazują, że są to dla nich jedynie modne banialuki. Nie widzę też specjalnie opcji byśmy mieli ograniczyć Chinom emisje (nawiasem mówiąc te „na głowę” i w energetyce już mają niższe od Polski, choć trudno w to uwierzyć). I dostrzegam, że to, w jaki sposób robi to Europa, zagraża gospodarce kontynentu. A jak ta runie, to oczywiście po wysiłkach, bo nie są to zabawy dla głodnych ludzi.
Ale widzę, że to nie zmniejsza zagrożenia. Wręcz przeciwnie – zwiększa je. Skoro nie możemy wpływać na emisje Chin i polskich „zielonych” polityków, tym bardziej możemy się spodziewać, że takie scenariusze się zrealizują. Widoczna niechęć do walki ze zmianami klimatu, która ma polegać na ograniczaniu emisji, jest czymś, co należy rozdzielić od przygotowania się na ich skutki. Dla ich pojawienia się, nie ma znaczenia, czyj dwutlenek węgla doprowadzi do tego, że – używając zwrotu prof. Malinowskiego – „lawina ruszy”. Znaczenia nie ma tu nawet to, czy źródłem obecnej zmiany są ludzie. Z tej perspektywy ważne jest to, że może zwiększyć się zagrożenie pożarami, powodziami oraz innymi niebezpiecznymi zjawiskami pogodowymi.
Można (a patrząc na zamykające „atom” Niemcy nawet trzeba) się więc spierać o skuteczność i sensowność tego, co robi Europa w kwestii ograniczania emisji. Ale trzeba też znaleźć wspólny grunt w kwestii tego, jak przygotować się na skutki zmiany klimatu.
Jeżeli – jak sugerują sięgający po argumenty „z Chin”, „tak było zawsze” i „to nie ludzie” – nie jesteśmy w stanie wystarczająco ograniczyć zmian klimatu, by w Polsce nie doszło do scenariusza, o którym mówił prof. Szymon Malinowski, to tym gorzej. I tym bardziej powinniśmy dbać o to, by służby miały wszystko, co będzie im potrzebne, jeżeli pożary i powodzie staną się częstsze. I może jeszcze o obronę cywilną, ponieważ z tym mamy problem, a może być potrzebna.
„Gdyby powodzie były co roku, to może by się tym zajęto”
Wśród odwiedzonych przeze mnie dwa lata temu fachowców był też profesor Jacek Piskozub. Człowiek o ogromnej wiedzy, który z dużym dystansem i spokojem mówi o tym, co widzi.
- Czytaj także: „Przyszłość Bałtyku? Morze bez śledzia, dorsza i plaż”
Po pierwsze więc potwierdził to, co usłyszałem od Szymona Malinowskiego:
„To się może ludziom wydawać śmieszne, że jednocześnie grożą nam susze i powodzie, ale tak jest. Susze, o których mówimy, nie wynikają bowiem z mniejszej sumy opadów, a z większego parowania. Istotne jest nie tylko to, ile wody spada na ziemię, lecz także to, gdzie one spada i w jaki sposób: czy podczas dłuższych deszczów, czy podczas krótkiej, ale bardzo intensywnej ulewy. Przy cieplejszej atmosferze, która ma więcej energii, będzie więcej burz, sztormów, nawałnic i takich zjawisk jak tornada. My dzisiaj nie potrafimy powiedzieć, czy statystycznie ich już przybyło, bo brakuje nam danych historycznych. Radary pogodowe istnieją dopiero od niedawna. Teoria mówi natomiast, że takich zjawisk powinno być coraz więcej – i prawdopodobnie jest ich więcej”.
A po drugie powiedział, jak w jego ocenie podchodzimy do takich spraw w Polsce:
„Chęci zapobiegania nie ma w ogóle. Może dlatego, że nie ma zapotrzebowania społecznego. Dopiero gdy się zdarzy nieszczęście, to społeczeństwo woła: »Zróbmy coś!«. Wtedy na chwilę pojawia się wola polityczna. Ale tylko na chwilę. Była powódź we Wrocławiu. I co? Mamy narodowy program podwyższania wałów przeciwpowodziowych na rzekach? Nie mamy. Zapomniano o tym. Gdyby powodzie były co roku, to może by się tym zajęto. A to w którymś momencie wróci i znowu dojdzie do dużej powodzi na którejś z naszych rzek. Dopiero wtedy sobie przypomnimy, że nie należy budować osiedli na terenach zalewowych i że trzeba podwyższać wały.”
I przypomnę. Mówił to dwa lata temu.
Rynny w lasach
Także wtedy rozmawiałem z profesorem Wiktorem Kotowskim. Człowiekiem, który walczy w Polsce o odtwarzanie mokradeł, które jednocześnie ograniczają skutki suszy i powodzi.
I zdecydowaną większość, których już zniszczyliśmy.
W kontekście retencji wody powiedział mi wtedy coś takiego: „Zresztą nie tylko mokradła mogą pomóc to naprawić. Także drzewa i utrzymywanie oraz odtwarzanie tzw. lasów wodochronnych. Tam, gdzie spływ ze stoków górskich jest intensywny, istnienie naturalnego lasu powoduje, że woda spływa wolniej. Ale kiedy w takim lesie pojawiają się proste drogi zrywkowe, okazuje się, że one są szlakami transportowymi ogromnej ilości wody. Odtwarzanie przyrody pozwala zaradzić obydwu rodzajom suszy”.
Jego słowa sprzed dwóch lat warto teraz zestawić z informacjami z ostatnich dni.
Tymi, które szukają źródeł tak wielkiej skali problemów.
Oraz tymi, które bardzo jasno tłumaczą tę część problemu.
O to też trzeba zadbać
Dlaczego to jest teraz szczególnie ważne? Ponieważ mamy krytyczny moment, po którym będziemy decydować, co trzeba zrobić. I dyskusja niemal na pewno zostanie zdominowana przez rozmowę o inwestycjach infrastrukturalnych. Tymczasem to jest tylko część problemu. Chodzi w tym bowiem nie tylko o to, ile wody są w stanie bezpiecznie dla ludzi przyjąć nasze rzeki, ale też o to, ile muszą jej przyjmować. W im lepszym stanie są lasy i im więcej mamy mokradeł oraz rozlewisk, tym jest jej mniej.
- Czytaj także: Prof. Krzysztof Świerkosz: Świerki wycofują się z kraju. W przyrodzie widać katastrofę
Wszystkie cytaty pochodzą z książki „Odwołać katastrofę”.
Fotografia w nagłówku: Straż pożarna w Świnoujściu, FotoDax/Shutterstock, zdjęcie ilustracyjne.