Biografia Enrico Fermiego jest zatytułowana „Ostatni człowiek, który wiedział wszystko”. Należał on bowiem do ostatniego pokolenia naukowców, którym udawało się uciekać przed wąskimi specjalizacjami. W jego czasach pracę badawczą łączono jeszcze z głęboką erudycją oraz refleksją nad naturą świata. Dzięki temu Fermi przeszedł do historii nie tylko za sprawą pierwszego reaktora jądrowego, który w 1942 roku uruchomił w Chicago. Ale także za sprawą słynnego pytania, które nosi nazwę paradoksu Fermiego. Ten właśnie wraca do łask.
Nowe zainteresowanie zawdzięcza katastroficznym prognozom dotyczącym skutków kryzysu ekologicznego. Paradoks Fermiego jest prostym pytaniem związanym z dużą liczbą układów słonecznych i planet w naszej galaktyce. Tych jest bowiem tak dużo, że rachunek prawdopodobieństwa mówi, iż zamieszkałych planet powinno być bardzo wiele. Jeżeli jednak obcych cywilizacji jest na Drodze Mlecznej więcej, pytał noblista Fermi, to „gdzie oni są?” Dlaczego się jeszcze nie spotkaliśmy?
Paradoks Fermiego. Gdzie oni są?
Od 1950 roku, w którym zostało postawione to pytanie, udzielono bardzo wielu odpowiedzi. Wśród nich na przykład taką – ta z pewnością spodobałaby się Stanisławowi Lemowi, który uchodził za najlepszego w świecie science-fiction teoretyka pierwszego kontaktu z obcymi – że istnieją, ale nie potrafimy się z nimi porozumieć. Albo taką, że powstanie inteligentnego życia jest trafem tak szczęśliwym, że jedyną cywilizacją Drogi Mlecznej jesteśmy my. Wśród nich szczególną uwagę zwraca jednak wyjaśnienie, które po raz pierwszy pojawiło się w połowie lat 50. ubiegłego wieku.
Był to jeden z najgorętszych okresów Zimnej Wojny. Otóż wyjaśnienie brzmi tak, że nie spotkaliśmy jeszcze żadnej pozaziemskiej cywilizacji, bo w tym, jak rozwijają się wszystkie cywilizacje, tkwi coś w rodzaju genu samozagłady. U jego podstaw stoi przekonanie, że kiedy rozwój technologiczny postępuje szybciej niż społeczny, to społeczeństwa przestają panować nad nowymi narzędziami i robią sobie z ich pomocą krzywdę.
Jego zwolennicy wskazują, że po przekroczeniu pewnego poziomu technologicznego rozwoju, raz za razem zaczynają pojawiać się okazje do tego, by doprowadzić do końca świata. Są wśród nich takie, które wymagają decyzji i aktywnego udziału inteligentnych aktorów. Tutaj można wymienić różne rodzaje potężnych i niszczycielskich broni. I takie, które wynikają raczej ze złych decyzji, zaniechania działania lub nierozumienia tego, co się robi. Wyliczano między innymi: zniszczenie środowiska, zmiany klimatu wywołane koniecznością dostarczania coraz większej ilości energii, zużycie zasobów planety i źle zaprojektowaną sztuczną inteligencję.
Nie było przypadku w tym, że to wyjaśnienie po raz pierwszy pojawiło się w latach 50. XX wieku.
Koniec jest zawsze blisko
Jednak, by zrozumieć, dlaczego wtedy – trzeba najpierw wrócić do czasów znacznie wcześniejszych. Dan Carlin – autor bardzo popularnych podcastów o historii – w książce „Koniec jest zawsze blisko” opowiedział o tym, że ludzkość przemierzała kolejne epoki z obawą o to, że świat zaraz się skończy.
W dobrych czasach bano się mniej, ale kiedy tylko zaczynało być gorzej – strach wracał. A gorzej bywało bardzo często, bo przez większość naszej bytności na Ziemi, mieliśmy bardzo marne wyobrażenie o tym, co się z nami dzieje i nie potrafiliśmy zapobiegać niebezpieczeństwom. Ludzkości zagrażały choćby choroby zakaźne, nad którymi zapanowaliśmy dopiero w XX wieku. Carlin przypomina na przykład, jak tzw. plaga Justyniana zabiła w połowie VI wieku około 25 milionów ludzi. Czyli połowę ludności planety.
Co myśleli wtedy ludzie, którzy nie rozumieli, dlaczego tak się dzieje? Rozbudziło to fantazje o końcu świata i powszechnie spodziewano się apokalipsy. Takie lęki wracały później wiele razy. Choćby pod koniec pierwszego tysiąclecia, gdy okrągłą datę wykorzystywali różni „prorocy zagłady”.
Społeczeństwo ogarnął niesamowity pesymizm
W skrajny pesymizm wpadaliśmy też wtedy, gdy pojawiała się dżuma – nazywana czarną śmiercią. Ta zwykle zabijała tak szybko, że nie nadążano grzebać zmarłych. Zabijała miliony. Szacunki mówią, że liczba ofiar plagi w XV wieku to 75 milionów ludzi. Zmarła – tak samo jak za czasów cesarza Justyniana – połowa populacji świata. Gdyby równie zabójcza zaraza wydarzyła się dziś, oznaczałoby to śmierć około 3,5 miliarda ludzi. Trudno sobie wyobrazić lęk, który by temu towarzyszył. A dziś mielibyśmy chociaż jakieś wyobrażenie o tym, co nas zabija. Wtedy ludzie nie mieli pojęcia, dlaczego umierają.
„Pokolenie po tym, jak przez Zachód przeszła wielka zaraza, społeczeństwo ogarnął niesamowity pesymizm. Część z ludzi, którzy byli świadkami tego, jak przez świat przechodzi bicz boży, który zabrał nawet 75 milionów ludzi (…) ukojenie znajdowała w szarlatanerii i mistycyzmie. Wielu innych uznało, że najlepiej będzie żyć chwilą. Były orgie i gwałty, i napady, i zabójstwa. Dokonywali ich ludzie, którzy uznali, że nie mają nic do stracenia.” pisał Dan Carlin. Dodawał, że jedną z najbardziej uderzających statystyk jest ta, która pokazuje, jak wiele osób rezygnowało wtedy z małżeństwa. W XV-wiecznej Anglii była to 1/4 populacji. Dziś to zapewne nie robi wielkiego wrażenia, ale w tamtym świecie było czymś niezwykłym.
„Oto stałem się śmiercią. Niszczycielem światów”
Jednak średniowieczne oczekiwanie na koniec świata było czymś zupełnie innym niż ten sam lęk w świecie nowoczesnym. Nie dlatego, że dziś apokalipsa nie czyha za rogiem. Różnica jest taka, że kilka wieków temu ludzie mogli się postrzegać jedynie jako jej bierne ofiary. Do tego katastrofy, kiedy już się zdarzały, miały wymiar lokalny. Kiedy kończyły się światy, a działo się to z dużą regularnością, to chodziło o pojedyncze imperia i cywilizacje. Tak jak w przypadku Asyrii, która – na skutek klęski ekologicznej – upadła po ponad 2500 lat dominowania w regionie tzw. żyznego półksiężyca. Lub Rzymu, który przetrwał znaczenie krócej. Ale którego upadek i tak był dla większości Europejczyków końcem znanego im świata. Dziś nie tylko jest nam bliżej do tego, by z ofiar katastrofy zmienić się w jej sprawców, ale też posiedliśmy wiedzę, możliwości, broń i technologie, których wykorzystanie może zagrozić całej ludzkiej cywilizacji. Nie pojedynczym krajom, ani nawet kontynentom.
Wszystkim. Bo wszyscy odczują atomową zimę.
Zmiana przyszła wraz z narodzinami ery atomowej, kiedy Robert Oppenheimer, uznawany za ojca broni nuklearnej, po udanej próbie z bombą jądrową, zacytował boga Śiwę z hinduskiej Bhagawadgity.
Powiedział: „Oto stałem się śmiercią. Niszczycielem światów.” Pierwsze bomby jeszcze nie zagrażały całej ludzkości. Potrzeba było jednak zaledwie kilku lat, by arsenał światowych mocarstw urósł do rozmiarów, który w wypadku wybuchu wojny, oznaczałyby koniec świata. Mogły do niego doprowadzić nawet próby z nowymi rodzajami broni. Do dziś spekuluje się, co stałoby się gdyby Związek Radziecki detonując pierwszą bombę wodorową, sięgnął po większy ładunek. Planowano bowiem taki, którego efektów nie dało się przewidzieć, a politycy zrezygnowali z niego pod presją naukowców. Było więc tak, że lata 50. i 60. XX wieku biegły w cieniu bliskiej wojny atomowej. Odpowiedź na paradoks Fermiego wydawała się oczywista.
Nauczymy się. A może nie?
My już dziś o tym nie pamiętamy. Chociaż może powinniśmy, bo zagrożenie wcale nie zniknęło. Ale wystarczy wrócić do początku lat 90. ubiegłego wieku i przypomnieć sobie na przykład, o czym traktowały pierwsze gry komputerowe. W tym klasyki takie jak Fallout. Postapokaliptyczny świat, który pokazywały, był wyrazem powszechnych ludzkich obaw i projekcji przyszłości. Dan Carlin: „Nad pokoleniami, które dorastały w czasie pierwszych kilku dekad po II wojnie światowej, wisiało widmo konfliktu nuklearnego – ludzie o tym mówili, pisali i śpiewali, i mieli koszmary z tym związane. Amerykańskie dzieci często miały ćwiczenia, które uczyły je jak zachować się w czasie ataku nuklearnego. Literatura i rozrywka tego okresu były przesiąknięte wątkami atomowej i termonuklearnej wojny. ‘Koniec świata’ stał się popularną metaforą, fantazją. (…) W epoce, kiedy superbomby były nowe ludzie z różnych przestrzeni zawodowych – naukowych, wojskowych, politycznych, artystycznych i filozoficznych – zaczęli myśleć o ryzyku, że to się wydarzy tak, jakby od tego zależało ich życie.”
I to wtedy narodziła się odpowiedź na paradoks Fermiego, która rozwojowi przypisuje gen samozagłady. Dziś odżywa ona przede wszystkim w związku z pędzącymi zmianami klimatycznymi i zagrożeniem, które one stwarzają. „Jeżeli będziemy robić to, co zawsze robiliśmy, możemy liczyć na to, że efekty będą katastrofalne. Jeżeli zaangażujemy się w następną totalną wojnę między supermocarstwami, spowodujemy zniszczenia w skali, która nie ma analogii w historii. Jeżeli nie zmienimy się na tyle, by poradzić sobie ze współczesną globalną wersją szkód środowiskowych, które ludzie zawsze powodowali w swoim bezpośrednim otoczeniu, stworzymy sytuację, która wpłynie na niemal każdy aspekt życia.” pisał Carlin. Dodawał, że jeżeli mimo to chcemy być optymistami, można zawsze liczyć innowacje i odkrycia, które pozwolą stworzyć nowe warunki. Takie, w których mimo wszystko będziemy mogli żyć i dalej się rozwijać.
Możemy też, wypada dodać, uświadomić sobie, że tak naprawdę wciąż jesteśmy jaskiniowcami, którzy dostali do swoich rąk szalenie niebezpieczne zabawki oraz technologie, nad którymi nie panują. I mając to w głowie, spróbować nad nimi zapanować. Dowodząc przy tym, że oparta o „gen samozagłady” odpowiedź na paradoks Fermiego, jest odpowiedzią fałszywą. Może się bowiem zdarzyć tak, że jaskiniowcy dorosną do nowych technologii, zanim zrobią sobie krzywdę. A może nie. Może jest prawdziwa.
Czytaj także: David Attenborough: Zmierzamy do katastrofy jak ludzie w Czarnobylu!
Zdjęcie w nagłówku: Razvan Ionut Dragomirescu /Shutterstock