Udostępnij

Paradoks Fermiego: Koniec świata jest zawsze blisko

20.02.2020

Biografia Enrico Fermiego jest zatytułowana „Ostatni człowiek, który wiedział wszystko”. Należał on bowiem do ostatniego pokolenia naukowców, którym udawało się uciekać przed wąskimi specjalizacjami. W jego czasach pracę badawczą łączono jeszcze z głęboką erudycją oraz refleksją nad naturą świata. Dzięki temu Fermi przeszedł do historii nie tylko za sprawą pierwszego reaktora jądrowego, który w 1942 roku uruchomił w Chicago. Ale także za sprawą słynnego pytania, które nosi nazwę paradoksu Fermiego. Ten właśnie wraca do łask.

Nowe zainteresowanie zawdzięcza katastroficznym prognozom dotyczącym skutków kryzysu ekologicznego. Paradoks Fermiego jest prostym pytaniem związanym z dużą liczbą układów słonecznych i planet w naszej galaktyce. Tych jest bowiem tak dużo, że rachunek prawdopodobieństwa mówi, iż zamieszkałych planet powinno być bardzo wiele. Jeżeli jednak obcych cywilizacji jest na Drodze Mlecznej więcej, pytał noblista Fermi, to „gdzie oni są?” Dlaczego się jeszcze nie spotkaliśmy?

Paradoks Fermiego. Gdzie oni są?

Od 1950 roku, w którym zostało postawione to pytanie, udzielono bardzo wielu odpowiedzi. Wśród nich na przykład taką – ta z pewnością spodobałaby się Stanisławowi Lemowi, który uchodził za najlepszego w świecie science-fiction teoretyka pierwszego kontaktu z obcymi – że istnieją, ale nie potrafimy się z nimi porozumieć. Albo taką, że powstanie inteligentnego życia jest trafem tak szczęśliwym, że jedyną cywilizacją Drogi Mlecznej jesteśmy my. Wśród nich szczególną uwagę zwraca jednak wyjaśnienie, które po raz pierwszy pojawiło się w połowie lat 50. ubiegłego wieku.

Był to jeden z najgorętszych okresów Zimnej Wojny. Otóż wyjaśnienie brzmi tak, że nie spotkaliśmy jeszcze żadnej pozaziemskiej cywilizacji, bo w tym, jak rozwijają się wszystkie cywilizacje, tkwi coś w rodzaju genu samozagłady. U jego podstaw stoi przekonanie, że kiedy rozwój technologiczny postępuje szybciej niż społeczny, to społeczeństwa przestają panować nad nowymi narzędziami i robią sobie z ich pomocą krzywdę.

Jego zwolennicy wskazują, że po przekroczeniu pewnego poziomu technologicznego rozwoju, raz za razem zaczynają pojawiać się okazje do tego, by doprowadzić do końca świata. Są wśród nich takie, które wymagają decyzji i aktywnego udziału inteligentnych aktorów. Tutaj można wymienić różne rodzaje potężnych i niszczycielskich broni. I takie, które wynikają raczej ze złych decyzji, zaniechania działania lub nierozumienia tego, co się robi. Wyliczano między innymi: zniszczenie środowiska, zmiany klimatu wywołane koniecznością dostarczania coraz większej ilości energii, zużycie zasobów planety i źle zaprojektowaną sztuczną inteligencję.

Nie było przypadku w tym, że to wyjaśnienie po raz pierwszy pojawiło się w latach 50. XX wieku.

Koniec jest zawsze blisko

Jednak, by zrozumieć, dlaczego wtedy – trzeba najpierw wrócić do czasów znacznie wcześniejszych. Dan Carlin – autor bardzo popularnych podcastów o historii – w książce „Koniec jest zawsze blisko” opowiedział o tym, że ludzkość przemierzała kolejne epoki z obawą o to, że świat zaraz się skończy.

W dobrych czasach bano się mniej, ale kiedy tylko zaczynało być gorzej – strach wracał. A gorzej bywało bardzo często, bo przez większość naszej bytności na Ziemi, mieliśmy bardzo marne wyobrażenie o tym, co się z nami dzieje i nie potrafiliśmy zapobiegać niebezpieczeństwom. Ludzkości zagrażały choćby choroby zakaźne, nad którymi zapanowaliśmy dopiero w XX wieku. Carlin przypomina na przykład, jak tzw. plaga Justyniana zabiła w połowie VI wieku około 25 milionów ludzi. Czyli połowę ludności planety.

Co myśleli wtedy ludzie, którzy nie rozumieli, dlaczego tak się dzieje? Rozbudziło to fantazje o końcu świata i powszechnie spodziewano się apokalipsy. Takie lęki wracały później wiele razy. Choćby pod koniec pierwszego tysiąclecia, gdy okrągłą datę wykorzystywali różni „prorocy zagłady”.

Rekonstrukcja pokazująca, jak wyglądała czarna śmierć w Europie. Paradoks Fermiego pyta, dlaczego skoro jest tak wiele planet, to nie spotkaliśmy inteligentnego życia?
Rekonstrukcja pokazująca, jak wyglądała czarna śmierć w Europie. Paradoks Fermiego pyta, dlaczego skoro jest tak wiele planet, to nie spotkaliśmy inteligentnego życia?

Społeczeństwo ogarnął niesamowity pesymizm

W skrajny pesymizm wpadaliśmy też wtedy, gdy pojawiała się dżuma – nazywana czarną śmiercią. Ta zwykle zabijała tak szybko, że nie nadążano grzebać zmarłych. Zabijała miliony. Szacunki mówią, że liczba ofiar plagi w XV wieku to 75 milionów ludzi. Zmarła – tak samo jak za czasów cesarza Justyniana – połowa populacji świata. Gdyby równie zabójcza zaraza wydarzyła się dziś, oznaczałoby to śmierć około 3,5 miliarda ludzi. Trudno sobie wyobrazić lęk, który by temu towarzyszył. A dziś mielibyśmy chociaż jakieś wyobrażenie o tym, co nas zabija. Wtedy ludzie nie mieli pojęcia, dlaczego umierają.

„Pokolenie po tym, jak przez Zachód przeszła wielka zaraza, społeczeństwo ogarnął niesamowity pesymizm. Część z ludzi, którzy byli świadkami tego, jak przez świat przechodzi bicz boży, który zabrał nawet 75 milionów ludzi (…) ukojenie znajdowała w szarlatanerii i mistycyzmie. Wielu innych uznało, że najlepiej będzie żyć chwilą. Były orgie i gwałty, i napady, i zabójstwa. Dokonywali ich ludzie, którzy uznali, że nie mają nic do stracenia.” pisał Dan Carlin. Dodawał, że jedną z najbardziej uderzających statystyk jest ta, która pokazuje, jak wiele osób rezygnowało wtedy z małżeństwa. W XV-wiecznej Anglii była to 1/4 populacji. Dziś to zapewne nie robi wielkiego wrażenia, ale w tamtym świecie było czymś niezwykłym.

Paradoks Fermiego. Koniec świata jest zawsze blisko.
Paradoks Fermiego. Dlaczego skoro jest tak wiele planet, to nie spotkaliśmy inteligentnego życia?

„Oto stałem się śmiercią. Niszczycielem światów”

Jednak średniowieczne oczekiwanie na koniec świata było czymś zupełnie innym niż ten sam lęk w świecie nowoczesnym. Nie dlatego, że dziś apokalipsa nie czyha za rogiem. Różnica jest taka, że kilka wieków temu ludzie mogli się postrzegać jedynie jako jej bierne ofiary. Do tego katastrofy, kiedy już się zdarzały, miały wymiar lokalny. Kiedy kończyły się światy, a działo się to z dużą regularnością, to chodziło o pojedyncze imperia i cywilizacje. Tak jak w przypadku Asyrii, która – na skutek klęski ekologicznej – upadła po ponad 2500 lat dominowania w regionie tzw. żyznego półksiężyca. Lub Rzymu, który przetrwał znaczenie krócej. Ale którego upadek i tak był dla większości Europejczyków końcem znanego im świata. Dziś nie tylko jest nam bliżej do tego, by z ofiar katastrofy zmienić się w jej sprawców, ale też posiedliśmy wiedzę, możliwości, broń i technologie, których wykorzystanie może zagrozić całej ludzkiej cywilizacji. Nie pojedynczym krajom, ani nawet kontynentom.

Wszystkim. Bo wszyscy odczują atomową zimę.

Zmiana przyszła wraz z narodzinami ery atomowej, kiedy Robert Oppenheimer, uznawany za ojca broni nuklearnej, po udanej próbie z bombą jądrową, zacytował boga Śiwę z hinduskiej Bhagawadgity.

Powiedział: „Oto stałem się śmiercią. Niszczycielem światów.” Pierwsze bomby jeszcze nie zagrażały całej ludzkości. Potrzeba było jednak zaledwie kilku lat, by arsenał światowych mocarstw urósł do rozmiarów, który w wypadku wybuchu wojny, oznaczałyby koniec świata. Mogły do niego doprowadzić nawet próby z nowymi rodzajami broni. Do dziś spekuluje się, co stałoby się gdyby Związek Radziecki detonując pierwszą bombę wodorową, sięgnął po większy ładunek. Planowano bowiem taki, którego efektów nie dało się przewidzieć, a politycy zrezygnowali z niego pod presją naukowców. Było więc tak, że lata 50. i 60. XX wieku biegły w cieniu bliskiej wojny atomowej. Odpowiedź na paradoks Fermiego wydawała się oczywista.

Nauczymy się. A może nie?

My już dziś o tym nie pamiętamy. Chociaż może powinniśmy, bo zagrożenie wcale nie zniknęło. Ale wystarczy wrócić do początku lat 90. ubiegłego wieku i przypomnieć sobie na przykład, o czym traktowały pierwsze gry komputerowe. W tym klasyki takie jak Fallout. Postapokaliptyczny świat, który pokazywały, był wyrazem powszechnych ludzkich obaw i projekcji przyszłości. Dan Carlin: „Nad pokoleniami, które dorastały w czasie pierwszych kilku dekad po II wojnie światowej, wisiało widmo konfliktu nuklearnego – ludzie o tym mówili, pisali i śpiewali, i mieli koszmary z tym związane. Amerykańskie dzieci często miały ćwiczenia, które uczyły je jak zachować się w czasie ataku nuklearnego. Literatura i rozrywka tego okresu były przesiąknięte wątkami atomowej i termonuklearnej wojny. ‘Koniec świata’ stał się popularną metaforą, fantazją. (…) W epoce, kiedy superbomby były nowe ludzie z różnych przestrzeni zawodowych – naukowych, wojskowych, politycznych, artystycznych i filozoficznych – zaczęli myśleć o ryzyku, że to się wydarzy tak, jakby od tego zależało ich życie.”

I to wtedy narodziła się odpowiedź na paradoks Fermiego, która rozwojowi przypisuje gen samozagłady. Dziś odżywa ona przede wszystkim w związku z pędzącymi zmianami klimatycznymi i zagrożeniem, które one stwarzają. „Jeżeli będziemy robić to, co zawsze robiliśmy, możemy liczyć na to, że efekty będą katastrofalne. Jeżeli zaangażujemy się w następną totalną wojnę między supermocarstwami, spowodujemy zniszczenia w skali, która nie ma analogii w historii. Jeżeli nie zmienimy się na tyle, by poradzić sobie ze współczesną globalną wersją szkód środowiskowych, które ludzie zawsze powodowali w swoim bezpośrednim otoczeniu, stworzymy sytuację, która wpłynie na niemal każdy aspekt życia.” pisał Carlin. Dodawał, że jeżeli mimo to chcemy być optymistami, można zawsze liczyć innowacje i odkrycia, które pozwolą stworzyć nowe warunki. Takie, w których mimo wszystko będziemy mogli żyć i dalej się rozwijać.

Możemy też, wypada dodać, uświadomić sobie, że tak naprawdę wciąż jesteśmy jaskiniowcami, którzy dostali do swoich rąk szalenie niebezpieczne zabawki oraz technologie, nad którymi nie panują. I mając to w głowie, spróbować nad nimi zapanować. Dowodząc przy tym, że oparta o „gen samozagłady” odpowiedź na paradoks Fermiego, jest odpowiedzią fałszywą. Może się bowiem zdarzyć tak, że jaskiniowcy dorosną do nowych technologii, zanim zrobią sobie krzywdę. A może nie. Może jest prawdziwa.

Czytaj także: David Attenborough: Zmierzamy do katastrofy jak ludzie w Czarnobylu!

Zdjęcie w nagłówku: Razvan Ionut Dragomirescu /Shutterstock

Autor

Tomasz Borejza

Dziennikarz naukowy. Członek European Federation For Science Journalism. Publikował w Tygodniku Przegląd, Przekroju, Onet.pl, Coolturze, a także w gazetach lokalnych i branżowych. Bloguje na Krowoderska.pl.

Udostępnij

Zobacz także

Wspierają nas

Partner portalu

Joanna Urbaniec

Dziennikarka, fotografik, działaczka społeczna. Od 2010 związana z grupą medialną Polska Press, publikuje m.in. w Gazecie Krakowskiej i Dzienniku Polskim. Absolwentka Krakowskiej Szkoła Filmowej, laureatka nagród filmowych, dwukrotnie wyróżniona nagrodą Dziennikarz Małopolski.

Przemysław Błaszczyk

Dziennikarz i reporter z 15-letnim doświadczeniem. Obecnie reporter radia RMF MAXX specjalizujący się w tematach miejskich i lokalnych. Od kilku lat aktywnie angażujący się także w tematykę ochrony środowiska.

Hubert Bułgajewski

Ekspert ds. zmian klimatu, specjalizujący się dziedzinie problematyki regionu arktycznego. Współpracował z redakcjami „Ziemia na rozdrożu” i „Nauka o klimacie”. Autor wielu tekstów poświęconych problemom środowiskowym na świecie i globalnemu ociepleniu. Od 2013 roku prowadzi bloga pt. ” Arktyczny Lód”, na którym znajdują się raporty poświęcone zmianom zachodzącym w Arktyce.

Jacek Baraniak

Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego na kierunku Ochrony Środowiska jako specjalista ds. ekologii i ochrony szaty roślinnej. Członek Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot i Klubu Przyrodników oraz administrator grupy facebookowej Antropogeniczne zmiany klimatu i środowiska naturalnego i prowadzący blog „Klimat Ziemi”.

Martyna Jabłońska

Koordynatorka projektu, specjalistka Google Ads. Zajmuje się administacyjną stroną organizacji, współpracą pomiędzy organizacjami, grantami, tłumaczeniami, reklamą.

Przemysław Ćwik

Dziennikarz, autor, redaktor. Pisze przede wszystkim o zdrowiu. Publikował m.in. w Onet.pl i Coolturze.

Karolina Gawlik

Dziennikarka i trenerka komunikacji, publikowała m.in. w Onecie i „Gazecie Krakowskiej”. W tekstach i filmach opowiada o Ziemi i jej mieszkańcach. Autorka krótkiego dokumentu „Świat do naprawy”, cyklu na YT „Można Inaczej” i Kręgów Pieśni „Cztery Żywioły”. Łączy naukowe i duchowe podejście do zagadnień kryzysu klimatycznego.

Jakub Jędrak

Członek Polskiego Alarmu Smogowego i Warszawy Bez Smogu. Z wykształcenia fizyk, zajmuje się przede wszystkim popularyzacją wiedzy na temat wpływu zanieczyszczeń powietrza na zdrowie ludzkie.

Klaudia Urban

Z wykształcenia mgr ochrony środowiska. Od 2020 r. redaktor Odpowiedzialnego Inwestora, dla którego pisze głównie o energetyce, górnictwie, zielonych inwestycjach i gospodarce odpadami. Zainteresowania: szeroko pojęta ochrona przyrody; prywatnie wielbicielka Wrocławia, filmów wojennych, literatury i poezji.

Maciej Fijak

Redaktor naczelny SmogLabu. Z portalem związany od 2021 r. Autor kilkuset artykułów, krakus, działacz społeczny. Pisze o zrównoważonych miastach, zaangażowanym społeczeństwie i ekologii.

Sebastian Medoń

Z wykształcenia socjolog. Interesuje się klimatem, powietrzem i energetyką – widzianymi z różnych perspektyw. Dla SmogLabu śledzi bieżące wydarzenia, przede wszystkim ze świata nauki.

Tomasz Borejza

Zastępca redaktora naczelnego SmogLabu. Dziennikarz naukowy. Wcześniej/czasami także m.in. w: Onet.pl, Przekroju, Tygodniku Przegląd, Coolturze, prasie lokalnej oraz branżowej.