Poranna prasówka potrafi od czasu do czasu poprawić humor na cały dzień. Na przykład wtedy, kiedy można się z niej dowiedzieć, że Australijczycy w trosce o małe pingwiny kupili i zrównali z ziemią całe osiedle mieszkaniowe. Musicie przyznać, że trudno się nie uśmiechnąć.
Phillip Island to należąca do Australii wyspa, która znajduje się na południowy-wschód od Melbourne. Słynie z jednej z największych na świecie kolonii pingwinów małych, która od bardzo dawna przyciągała dużą liczbę turystów. „Parady pingwinów”, kiedy małe ptaki schodziły z plaży do morza, stanowiły atrakcję dla odwiedzających już w latach 20. ubiegłego wieku. Ci oprócz podziwiania ptaków, które osiągają wysokość zaledwie 40 centymetrów, oglądali, pływali i zakochiwali się w urokliwym miejscu. Tak bardzo, że niektórzy decydowali się na kupienie w nim domu.
Z czasem powstało tam osiedle nazywane „Summerland Estate”, na które składało się 190 domów stojących na terenie lęgowym ptaków. Około roku 1980 zorientowano się jednak, że im więcej przebywa tym ludzi, tym mniej jest pingwinów. Populacja spadła do 12 tys. osobników, co było liczbą tak niewielką, że specjaliści zaczęli się martwić o całkowite wyginięcie pingwinów małych w tym miejscu. Zaprosili więc Joan Kirner, która wówczas była minister ochrony przyrody Victorii. Ta została oprowadzona po półwyspie, wyjaśniono jej sytuację i poproszono o podjęcie działań.
Kirner zdecydowała, że najlepszą metodą będzie wykupienie i zburzenie domów, które stoją na terenie lęgowym. Było to w 1985 roku, a z zakupami ruszono niewiele później. Kwestie finansowe oraz biurokratyczne spowodowały jednak, że ostatnie domy odkupiono dopiero w 2010 roku. Sukcesywnie je wyburzano, ale ostatnie pozostałości Summerland Estate mają zniknąć dopiero teraz. Widać już jednak, że troska o pingwiny przyniosła dla nich bardzo dobre efekty. Ich populacja bowiem cały czas rośnie i z 12 tys. osobników w 1985 roku wzrosła już do 31 tys. sztuk.