O politykach piszemy rzadko, bo staramy się trzymać wobec nich zdrowy dystans.
Kiedy jednak któryś z nich zrobi coś, co jest po ludzku sympatyczne, a internet zdaje się to kochać tak bardzo, że popada w euforię, trudno o sprawie nie wspomnieć. Tak stało się dziś z nowym posłem z Poznania Frankiem Sterczewskim, który do Sejmu pojechał koleją, bo – jak sam napisał – nie planuje z Poznania do Warszawy latać samolotem.
W pierwszej chwili, kiedy to przeczytałem, pomyślałem, że super.
W drugiej jednak zacząłem się zastanawiać, o co to całe halo. I gdzie my jesteśmy, że polityk w drugiej klasie PKP – w przeciwieństwie do kominiarza, murarza, nauczyciela, lekarza lub dziennikarza w drugiej klasie PKP budzi sensację i wywołuję euforię?
W trzeciej z kolei przyszło pytanie, dlaczego Kancelaria Sejmu w ogóle proponuje posłom bilety na samolot.
Ale w czwartej pojawiło się otrzeźwienie, że może i euforia jest nieco na wyrost, ale rzecz jednak fajna. Tylko takie pokazówki bowiem, a nawet bardziej reakcja na nie, mogą ukruszyć trochę transportowego betonu, który w Sejmie nie tylko jest, ale też ma się w nim świetnie.