Do dzików strzelamy i pewnie zawsze będziemy strzelać – mówi profesor Henryk Okarma. W poprzednich latach również zabijano ich po kilkaset tysięcy. Chodzi jednak nie o liczby, ale o sposób, w jaki prowadzone mają być polowania – mówi naukowiec z Instytutu Ochrony Przyrody PAN, autor specjalistycznych publikacji na temat łowiectwa.
Czy plan odstrzału dzików, który ma pomóc w walce z afrykańskim pomorem świń opiera się według Pana na jakimkolwiek logicznym argumencie?
Dzik jest naturalnym przyrodniczym wektorem wirusa ASF. Dlatego trzeba pracować również nad tym gatunkiem. Mówiąc wprost – trzeba na niego polować. Strategia walki z wirusem powinna obejmować jednak również bioasekurację. Poszliśmy natomiast w takim kierunku, że fetyszem stał się dzik. Władze uważają, że po jego wybiciu pozbędziemy się ASF-u w Polsce. A to nieprawda.
Czym to się różni od odstrzałów z zeszłych lat? „Za Tuska też tak było” – krzyczą niektórzy. Rzeczywiście, liczby z poprzednich lat nie schodzą poniżej 200 tysięcy.
Liczby się niczym nie różnią. Ostatnio dochodziły one nawet do ponad 300 tysięcy wybitych dzików. Inna kwestia to sposób przeprowadzenia tego odstrzału. Dziki były celem myśliwych na tak zwanych polowaniach indywidualnych. Myśliwi mają wtedy spokój i czas, by wybrać właściwego dzika. Tutaj mamy polowania zbiorowe. Plan dotyczył całej Polski, mimo że teraz władze wycofują się z tego rakiem. To zmasowane wyjście do lasu jednego dnia. Bez selekcji osobników. Sporo zwierząt zostanie poranionych. Myśliwi będą strzelać też do samic, do tej pory było przyjęte, że nie powinno się tego robić. Chodzi o sposób. Nie można tego robić masowo i w jednym momencie. Nie można też mówić, że załatwi nam to problem ASF-u w Polsce.
Czy jest ryzyko, że dzik zupełnie zniknie z Polski?
Myślę, że to przesada. Historia pokazuje, że nigdy nikomu nie udało się wytępić dzików. Reprodukują się w błyskawicznym tempie. Mają mnóstwo jedzenia – na przykład z pól kukurydzy. Istnieje minimalny poziom zagęszczenia populacji dzika, który trzeba utrzymać. Szczególnie, że ma on do odegrania ważną rolę – walkę ze szkodnikami lasu. Żaden inny gatunek nie jest w stanie tego zrobić. Martwi też, że władze zmieniały swoje zdanie dotyczące dzików. Najpierw stwierdziły, że wystarczy mityczna liczba pół dzika na kilometr kwadratowy lasu. ASF miał się wtedy zatrzymać. Potem postawili na jedną dziesiątą dzika. Znowu niepowodzenie. Teraz jest hasło: wybijmy, ile można. Nie ma górnej granicy. Strzelajmy, strzelajmy, strzelajmy.
Nacisk lobby rolniczego?
Zdecydowanie tak. A od września zeszłego roku nie mieliśmy ani jednego przypadku ASF w chlewni. Wśród dzików mamy za to pięć lub nawet siedem razy więcej przypadków wirusa, mimo że bardzo poważnie tę populację tłuczemy. Dlaczego tak jest? Bo zaczęliśmy stosować bioasekurację. Nie wytłuczemy wirusa ASF z przyrody. Tam gdzie będą dziki, będzie i on. Chodzi o to, by nie dostawał się on do chlewni. Rolnicy mają jednak swoje roszczenia, które wcale nie dotyczą pomoru świń, a ogromnych szkód na polach, które wyrządzają dziki.
W jaki sposób ta choroba może w takim razie przenosić się na trzodę, skoro nie mają one kontaktu z dzikami?
W wielu sprawach nie zgadzam się z byłym ministrem Szyszko, ale miał rację mówiąc, że przecież dziki nie wchodzą do chlewa. Wirusa przenosi człowiek. Na przykład : właściciel chlewni nie utylizuje chorej świni, która padła na ASF. Zakopuje ją niedaleko domu. Dzik to padlinożerca, żywi się zmarłym zwierzęciem. Są takie przypadki. Dziki przenoszą to między sobą. A potem mamy myśliwego, który jednocześnie jest rolnikiem. Upolował tego dzika z ASF, wypatroszył, a potem poszedł w tych samych gumofilcach zajmować się świniami. I takie przypadki też były w Polsce.
A dla człowieka ta choroba jest zupełnie niewidoczna…
I nieszkodliwa. Dla świn i dzików prawie zawsze śmiertelna.
Jaki byłby racjonalny plan działania wobec ASF?
Nie opierać się wyłącznie na wybijaniu populacji dzików. Ostatnio słyszeliśmy nawet o groźbach, że jeśli myśliwi nie zrobią czegoś z dzikami, to ministerstwo się za nie weźmie. Jestem ciekaw, jak to mogłoby wyglądać. Być może powstałaby jakaś służba państwowa odpowiedzialna za polowania na dziki. Absolutnie podstawowa jest bioasekuracja.
Czyli normy sanitarne, izolacja świń od zarazków z zewnątrz.
Nie można dopuścić, by wirus dostał się do chlewni. Może on tam się pojawić wraz z rolnikami, ale również z paszą, która jest zbierana w miejscu, gdzie występują dziki z ASF. Należy też poszukiwać padłych dzików. Typ wirusa, który jest w Polsce, jest nieprawdopodobnie zjadliwy. Zarażony dzik pada w ciągu pięciu dni. Zwierzę praktycznie się nie przemieszcza, dostaje wysokiej gorączki, szuka wody. Potem leży i dogorywa. To też źródło wirusa. Rolnicy muszą też być rozsądni i powinni przestrzegać zasad przewozu świń – na przykład nie transportować ich z powiatu do powiatu, kiedy jest to zabronione. Dopełnieniem jest strzelanie do dzików, ale sensowne. Jako biolog pytam, jaki jest sens wybijania dzików pod Szczecinem, gdzie ASF nie ma.
Protesty i petycje coś dają?
Media też nagłaśniają sprawę, i ma to swój skutek. Ministerstwo środowiska powoli pęka, ale trzeba też pamiętać, że nie stoi ono oficjalnie za tą decyzją. Władze Polskiego Związku Łowieckiego są jednak wybierane przez ministra, i zrobią, co minister każe. Mimo że takiej decyzji nie ma nawet na papierze i nie ma podstaw prawnych pozwalających na nią stronie rządowej. W toku dyskusji i wzajemnych nacisków jednak się ona pojawiła. Minister i PZŁ twierdzą teraz, że chodzi tylko o trzy województwa. Na początku była jednak mowa o akcji w całej Polsce. Mitem jest też liczba 210 tysięcy dzików, które miały być wybte. Wynikało to jedynie z wypowiedzi pani rzecznik Polskiego Związku Łowieckiego, która podała taką liczbę w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. W ciągu roku, do czasu opublikowania tej wypowiedzi myśliwi zabili około 170 tysięcy dzików. Przypuszczam, że dorzuciła do tego orientacyjne 30-40 tysięcy, których wybicia się spodziewała. A o górnej granicy tej liczby nie było mowy.
Jestem jednak optymistą. Intensywniejszy odstrzał będzie prawdodpodbnie ograniczony maksymalnie do linii Wisły – tam, gdzie ASF już krąży, a polowania w Zielonej Górze i Szczecinie już chyba odpuścili.
A co według Pana będzie pełnym sukcesem? Jaka górna liczba odstrzału?
Jest jeden problem. Wszyscy mówią o liczebnościach, a nikt nie jest w stanie skutecznie policzyć tej populacji. W roczniku statystycznym znajdzie pan liczbę około 275 tysięcy dzików, ale dziwi to na przykład moich kolegów z Niemiec. Mówią, że musimy miieć bardzo dokładną technologię do ich liczenia. U nich nie mają pojęcia, jaka jest populacja.
Poza tym zdaje mi się, że dziki nie mają paszportów i nic sobie nie robią z granic, więc mogą migrować do Polski, na przykład ze wschodu.
To prawda. A więc nie wiemy, ile tych dzików dokładnie jest. No bo jak to możliwe, że mielibyśmy ich około 275 tysięcy, a w ciągu roku jesteśmy w stanie wystrzelać 360 tysięcy? Matematyka nie wytrzymuje. Przypuszczam, że jest ich co najmniej 600 tysięcy, również w okolicach miejskich. Są ich tam tysiące. Więc mówienie na przykład o ich docelowym zagęszczeniu jest nieporozumieniem. Jedyną pewną liczbą jest ta dotycząca zabitych zwierząt – ostatnio co roku ponad 300 tysięcy.
Przypuszczam jednak, że politycy boją się, że drobne hodowle świń nie wytrzymają finansowo wprowadzania reguł bioasekuracji. Tak było na przykład w Hiszpanii w latach 50. ubiegłego wieku, kiedy panował tam pomór. Utrzymały się wielkie fermy. A nasze wschodnie województwa to przecież małe gospodarstwa. I znów mamy politykę.
Henryk Okarma – profesor nauk biologicznych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zajmuje się badaniami nad drapieżnikami. Dyrektor Intytutu Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk. Autor 12 książek naukowych na temat dzikich zwierząt i łowiectwa.
Fot. Flicr/Der Robert.