Kilkunastu kierowców podjeżdża na pola startowe jednego z ulicznych torów. Szykują swoje bolidy na start, który może przesądzić o ich końcowej pozycji w wyścigu. Na karoseriach aut widać znane miłośnikom motoryzacji loga – BMW, Audi czy Renault. Na trybunach tysiące widzów czekają na zielone światło. Wreszcie się zapala, zawodnicy naciskają na gaz. Spodziewacie się ryku silników? Liczycie na dobrą pozycję Roberta Kubicy? Możecie być mocno zaskoczeni. Ani Kubicy, ani szalonego huku rozgrzanych jednostek napędowych tutaj nie ma. To Formuła E.
„Najpierw się z nas śmiali, potem zaczęli przyglądać się z zaciekawieniem. W końcu chcą do nas dołączyć.” – tak podsumował cztery sezony Formuły E jeden z jej czołowych zawodników, Lucas Di Grassi. Nowa klasa wyścigów wystartowała we wrześniu 2014 roku. Kolejne jej rundy wyglądają bliźniaczo wobec Formuły 1. Jeśli oglądalibyśmy zawody z wyłączonym dźwiękiem w telewizorze, moglibyśmy nawet nie zorientować się, że to nie F1.
Sytuację wyjaśnia jednak specyficzny świst wydawany przez bolidy. Wszystkie napędzane są nie przez spalinowe potwory, a za pomocą zeroemisyjnych systemów baterii. Dźwięk kilkunastu samochodów może przypominać ten, z którym mamy do czynienia przy przygotowaniu samolotu do startu – może jest trochę wyższy. Za to niższe były do tej pory prędkości, które mogły osiągać bolidy – najwyżej 225 kilometrów na godzinę. By urozmaicić rywalizację, uliczne tory bywają bardziej kręte i węższe od tych, które znamy z F1. Na starcie zaś meldują się zawodnicy, którym często nie powiodło się w tej najbardziej prestiżowej klasie wyścigów. Ładowanie aut na pit-stopach byłoby zbyt czasochłonne, dlatego mniej więcej w połowie wyścigu każdy z kierowców przeskakuje do nowego bolidu.
Wszystkie te różnice, wypadające zdecydowanie na niekorzyść nowej formuły, nie uszły uwadze zagorzałych fanów motorsportu. „To po prostu banda nieprofesjonalnych frustratów prowadzących powiększone, dziecięce zabawki na pilota” – pisze jeden z użytkowników portalu YouTube komentując skrót jednego z wyścigów. „Oglądam to w pracy, w słuchawkach. Chcecie, żebym ogłuchł od tych infradźwięków?” – pyta retorycznie inny. Po zaledwie kilku miesiącach od pierwszego wyścigu niepochlebne komentarze słychać było również ze stajni Formuły 1. Jej wielokrotny mistrz Sebastian Vettel stwierdził, że po obejrzeniu jednego wyścigu nie ma ochoty na więcej. Odpowiedział mu Nick Heidfeld, kierowca z padoku F1, od 2014 występujący w Formule E. „Nasze bolidy są cięższe przez ogromne baterie, opony jeszcze niedopracowane. Dajcie nam czas” – ripostował Heidfeld podczas swojego pierwszego sezonu w zespole, w który zainwestował między innymi Leonardo DiCaprio.
Nie on jeden postanowił ulokować swoje pieniądze w nowej, „zielonej” klasie wyścigów. Długa lista fundatorów zawiera między innymi korporacje z branży finansowej, ubezpieczeniowej, ale również potentatów odzieżowych czy producentów elektroniki. Co skłania ich do sponsoringu Formuły E? Na pewno zerooemisyjność i ekologia. Ale zapewne nie tylko.
Zawody przyciągają coraz więcej fanów, którzy nie zważają na mniejsze prędkości czy nieznośny jazgot wydawany przez jednostki napędowe. Atutem okazuje się być nieprzewidywalność wyścigów. Kierowcy jeżdżą po ulicach światowych miast często zderzak w zderzak, a nierzadko bywa, że losy zawodów ważą się do ostatnich ich sekund. Właśnie wtedy zawodnicy najbardziej opóźniają moment hamowania i wyciskają ze swoich maszyn największe prędkości – wiedząc, że nie muszą już aż tak skupiać się na oszczędzaniu drogocennej energii. Właśnie wtedy często dochodzi do spektakularnych kraks na wymagających torach. Zaciętej rywalizacji nie przeszkadzają też różnice między autami przygotowanymi przez poszczególne stajnie. Nie mogą one zbyt wiele modyfikować w swoich maszynach. Kierowcy dostają więc dość podobne auta, przez co wynik w większym stopniu zależy od ich umiejętności.
Przygotowania do piątego sezonu Formuły E idą pełną parą. Wydaje się, że może być on przełomowy. Pierwszy wyścig już 15 grudnia. Dołączają kolejne postaci znane z F1, w tym utytułowany Brazylijczyk Felippe Massa – jako kierowca oraz mistrz tej klasy z 2016 roku, Nico Rosberg – jako inwestor. Zmienia się też bolid. Jego druga generacja wygląda futurystycznie, a według niektórych przypomina trochę… Batmobil. Będzie on wyciągać nawet ponad 280 kilometrów na godzinę, a jedno ładowanie baterii ma starczyć na cały wyścig.
Lucas Di Grassi ma więc rację – coraz więcej osób wierzy w przyszłość nowej formuły. Czy będzie ona również przyszłością motorsportu? Na razie chyba lepiej powstrzymać się z takim osądem. Warto natomiast sprawdzić tę szaloną rywalizację. Na przykład na YouTubie, gdzie można zobaczyć wszystkie dotychczas rozegrane wyścigi.
Źródło zdjęcia: YouTube.