– Jeszcze za mojej młodości można było w zimie wyjść po lodzie na kilka metrów w morze. A ojciec opowiadał mi, że w 1947 roku lód obejmował tutaj całą zatokę, redę. I chłopacy chodzili po nim do statków amerykańskich po gumę do żucia. Za mojego życia to się nigdy nie zdarzyło. Ma to znaczenie na przykład dla fok, które są ikonicznym gatunkiem. Próbujemy teraz odtworzyć ich populację na Bałtyku, ale niektóre z nich polują z lodu. Kiedy go nie ma, mają problem. A miejsc, w których mogą jeszcze znaleźć lód, jest coraz mniej – opowiada prof. Jacek Piskozub w książce „Odwołać katastrofę”.
W jakim stanie jest Bałtyk?
Niedawno na radzie naukowej naszego instytutu ktoś powiedział, że dziennikarze ciągle atakują nas pytaniem, czy Bałtyk jest najbardziej zanieczyszczonym morzem na świecie. Nie jest. Ale jest morzem bardzo specyficznym i przez to bardzo wrażliwym na zanieczyszczenie. W zasadzie to jedyne morze na Ziemi, które nie jest ani słone jak oceany, ani słodkie jak jeziora. W pobliżu Cieśnin Duńskich jest niemal tak słono jak w porządnym oceanie. Ale w okolicach Zatoki Fińskiej i Botnickiej mamy już praktycznie jezioro. Na północy, nieopodal Petersburga, zasolenie jest w zasadzie zerowe. Rosną tam takie rośliny jak w jeziorach. Nie wszystkie stworzenia są w stanie przetrwać w warunkach, które nie są ani morskie, ani lądowe. Dlatego różnorodność biologiczna w Bałtyku jest niewielka i łatwo ją naruszyć. A zmagamy się z jeszcze jedną trudnością, z której dopiero niedawno zdaliśmy sobie sprawę. Bałtyk jest dziś w takim stanie, w jakim ocean będzie za jakiś czas, bo niskie zasolenie powoduje, że jest wrażliwszy na zakwaszanie. Kiedy woda jest zakwaszana przez dwutlenek węgla, to zwierzętom coraz trudniej budować skorupki – prawdopodobnie dlatego w Bałtyku żyje bardzo mało skorupiaków oraz zwierząt tworzących muszle. Jeżeli doprowadzimy do wyginięcia choć kilku z nich, będziemy mieć kłopoty. Podobnie jest z rybami. Dwa główne bałtyckie gatunki, które jemy – śledź i dorsz – nie radzą sobie zbyt dobrze z tym, co się dzieje z naszym morzem.
Wiemy, że ryby słodkowodne mają się źle. Jak jest z morskimi?
Słabo widzę ich przyszłość. Łatwiej wytłumaczyć to, co się dzieje ze śledziem. On do tarła potrzebuje wody o temperaturze od trzech do czterech stopni Celsjusza. Na zachodnim Bałtyku nawet zimą coraz rzadziej zdarza się taka temperatura. Nasze morze – a przynajmniej jego południowa część, gdzie żyjemy my i gdzie łowią nasi rybacy – staje się dla tej ryby za ciepłe. Natomiast sytuacja dorsza jest nieco bardziej skomplikowana. Kiedy jest on mały, poluje przy dnie. A w Bałtyku przy dnie obszary beztlenowe są coraz większe. Warto wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje.
„Co się okazało? Nie dość, że nie jest lepiej, to jest nawet gorzej”
Dlaczego?
W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku sprawa była prosta: zatruwaliśmy morze zrzutami z pól, głównie azotem i fosforem z nawożenia. Z tego powodu na powierzchni Bałtyku pojawiły się zakwity glonów. One zużywały tlen, którego później brakowało pod powierzchnią. Wszyscy zaczęliśmy pracować nad tym, by je zmniejszyć. Udało się ograniczyć głównie zanieczyszczenie azotem, ale z fosforem poszło gorzej. Mimo to mogłoby się wydawać, że powinno być lepiej. Ale co się okazało? Nie dość, że nie jest lepiej, to jest nawet gorzej. To dlatego, że kiedy zmniejszamy ilość azotu bardziej niż ilość fosforu, sinice mają bardzo piękne zakwity. Sinice, czyli cyjanobakterie, są stworzeniami starymi i uniwersalnymi. Potrafią same wiązać azot z atmosfery, więc nie potrzebują go dostawać w takiej formie, w jakiej otrzymują go inne organizmy. Wystarcza im fosfor. Kiedy wiosenne zakwity zużyją azot, a fosfor nadal jest dostępny, zyskują przewagę nad konkurencją. Do tego bardzo często są toksyczne. A w dodatku okazało się, że w warunkach beztlenowych – które taka sytuacja po części wytwarza – fosfor uwalnia się także z osadów z dna morza. Dzięki temu sinice dostają jeszcze więcej tego pierwiastka i jeszcze lepiej zakwitają.
I zyskują jeszcze większą przewagę nad innymi organizmami.
Powstaje błędne koło, z którego nie wyjdziemy przez co najmniej kilkadziesiąt lat, bo nawet jeśli przestaniemy zatruwać morze fosforami, przez bardzo długi czas będzie ich w wodzie mnóstwo. W morzu nadal będzie dochodzić do zakwitów sinic, które są szkodliwe dla innego życia. A także dla plażowiczów, którym zabrania się wtedy kąpieli. Bałtyk nie umrze – to odpowiedź na kolejne pytanie, które się stale pojawia. Ale nie będzie to już Bałtyk z takimi stworzeniami, jakich byśmy w nim chcieli – przede wszystkim nieszkodliwymi i nadającymi się do jedzenia.
Nie brzmi to optymistycznie.
Bo scenariusz nie jest optymistyczny. A często jest tak, że gdy dochodzi do przełowu jakiegoś gatunku ryb – tak było na przykład z dorszem przy Nowej Fundlandii – to ten gatunek już później nie wraca. Jego miejsce zajmują inne organizmy. Akurat w okolicach tej wyspy rozmnożyły się głównie mątwy i różne głowonogi. Kiedy raz zakłócimy równowagę ekosystemu wodnego, to nie możemy przewidzieć, do jakiego stanu on wróci, kiedy przestaniemy w niego ingerować. Sytuacja w Bałtyku będzie taka sama. Nawet gdybyśmy przestali go zatruwać, to nie wiadomo, czy dorsz wróci. Może pojawić się coś zupełnie innego. Pewnie nie głowonogi, ale może ryby sprowadzone z innych miejsc? Takie jak babka, która nie jest specjalnie zjadliwa. Jadł pan kiedyś babkę?
Nie jadłem.
Ja też nie – i chyba nie znam nikogo, kto by ją zjadł. Raczej nie jest smaczna. Ale ona może wyprzeć i zastąpić śledzie oraz dorsze. Babka to ryba, która dobrze sobie radzi z tymi zmianami. Ściągnięto ją z lagun na Morzu Czarnym, które zapewniły jej przystosowanie do warunków małego zasolenia. Jednocześnie temperatura rośnie i staje się dla tego gatunku coraz bardziej przyjazna. Bałtyk ogrzaliśmy już średnio o dwa stopnie, a babki lubią ciepło. Podnoszenie temperatury jest zresztą także powodem tego, że nad polskim morzem śnieg zdarza się teraz bardzo rzadko.
„Wraca do nas wszystko, czym zanieczyszczamy morza i oceany”
Coraz częściej pojawiają się kalkulatory, za pomocą których można obliczyć, ile ryb zjeść, żeby się nie zatruć rtęcią.
Najbardziej zatrute rtęcią będą te ryby, który żywią się na płytkich wodach, przy samym dnie. Na przykład flądry. Moja żona pracowała na Uniwersytecie Gdańskim, na wydziale chemii. I był tam profesor, który twierdził, że nie musi jeść termometru, żeby zjeść rtęć, bo wystarczy, że spożyje rybę z Bałtyku. Ten mężczyzna nie był badaczem morza. Oni mówią różnie, ale z rtęcią podobno nie jest jeszcze aż tak źle. Ale to nie jest nasz jedyny problem. Ryby morskie mają w sobie różne pasożyty – wynika to między innymi z zatruwania morza na różne sposoby, co zakłóca odporność zwierząt. To oczywiste, że wraca do nas wszystko, czym zanieczyszczamy morza i oceany. Jeszcze jakiś czas temu baliśmy się iperytów i innych gazów bojowych, bo swego czasu wrzuciliśmy ich do Bałtyku bardzo dużo. Chcieliśmy je nawet wydobyć, ale przyszło opamiętanie, bo kiedy one leżą na dnie, to wydostają się ze zbiorników powoli. Co się jednak stanie, kiedy zaczniemy ruszać te przerdzewiałe beczki? Nie wiadomo. A znajdują się w nich bardzo silne trucizny. Obawiano się zresztą nawet tego, że będą one zatruwać ryby, ale te ich zapewne nie jedzą, bo w zwierzętach nie wykryto zbyt wielu takich związków.
A jak się mają inne ryby poza śledziem i dorszem?
Nieźle się mają flądry. To właściwie jedyny gatunek, który nasi rybacy wciąż łowią. Oraz szprotki, które – o ile się nie mylę – łapie się Bałtyku przede wszystkim do celów przemysłowych, choćby na pasze. Czasami można znaleźć szprotki w puszce, jednak tego gatunku nie łowi się, by ludzie mogli go konsumować. Jeżeli pójdzie się latem na rybkę do Kaszuba, to jedynym miejscowym gatunkiem będzie flądra. Wszystkie inne będą sprowadzone spoza Bałtyku.
A kiedy miejscowe gatunki całkowicie znikną z menu w knajpie u Kaszuba?
Śledź na zachodnim Bałtyku już ma problemy. Na wschodnim jeszcze występuje, ale za dwadzieścia–trzydzieści lat i tam może go zabraknąć. Dorsz ma szansę wrócić, bo jemu temperatura nie będzie aż tak bardzo przeszkadzać – o ile uporządkujemy sprawy z niedotlenieniem Bałtyku i zakwitami sinic, na co potrzebujemy kilkudziesięciu lat. I o ile inne gatunki nie zajmą miejsca dorsza, nie wyprą go w tym czasie, kiedy prawie go tu nie ma. Na wschodnim Bałtyku – czyli tutaj, gdzie jesteśmy, w okolicy Gdańska – dorsz już w tej chwili praktycznie nie występuje. Cała Głębia Gdańska jest beztlenowa.
Jak dużo stref beztlenowych jest w Bałtyku? I jak duży problem stanowią?
To zależy od roku, bo czasami pojawiają się wpływy wody z Morza Północnego, bardziej zasolonej i bardziej natlenionej. Kiedyś zdarzało się to co dwa, trzy lata. Teraz – średnio co dziesięć lat. Nie rozumiemy, dlaczego tak się dzieje. Szukałem kiedyś literatury, która by to wyjaśniła. Okazało się, że nikt tego nie wie. Nie wiadomo nawet, czy to my jesteśmy temu winni. Do niedawna sądziliśmy także, że gdyby wpływy były częstsze, to poprawiłyby sytuację. Ale teraz okazało się, że pomagają one tylko na kilka miesięcy. Rozwiązań trzeba więc szukać raczej na powierzchni. Jednocześnie problemem Bałtyku jest to, że przez cieplejszą część roku mamy na nim duży pionowy skok temperatury. Wodę na powierzchni ogrzewa słońce. Pod spodem, na głębokości dwudziestu–trzydziestu metrów, jest o wiele zimniej. To tzw. termoklina, która utrudnia mieszanie i natlenianie morza. Dopiero jesienią przychodzą sztormy, które mieszają wodę dużo głębiej, niż dzieje się to latem. Dzięki temu niszczą termoklinę i woda się natlenia. Ale mamy też tzw. haloklinę, czyli skok gęstości wynikający z różnego zasolenia. Ona też utrudnia mieszanie, nawet bardziej – bo fale morskie tak głęboko nie działają nawet podczas sztormów.
„W ostatnich latach bardzo dużo budynków zbudowano na niskich obszarach”
Nawet jeśli zrobimy, co trzeba, to i tak minie kilkadziesiąt lat, zanim Bałtyk wróci do formy?
Trudno stwierdzić, co się będzie działo przez te kilkadziesiąt lat. My – mam nadzieję – będziemy coraz czystsi i będziemy zanieczyszczać morze coraz mniej, ale jednocześnie woda będzie coraz cieplejsza. Wyższa temperatura sprzyja sinicom. Im jest cieplej, tym więcej toksycznych gatunków sinic może zakwitać. Kiedy ostatnio powiedziałem to głośno, miałem nawet problemy. Byłem w Choczewie i na zaproszenie miejscowej organizacji antyatomowej mówiłem, jakich zmian można się spodziewać w związku z budową elektrowni jądrowej. Wspomniałem – na marginesie – że jeśli do Bałtyku będzie się wpompowywać ciepłą wodę, to zakwitów sinic będzie więcej. Zaraz po tym pojawiło się oficjalne pytanie od naczelnego jakiegoś czasopisma finansowanego przez energetykę, który chciał wiedzieć, dlaczego Piskozub gada takie bzdury i czy jest to oficjalne stanowisko Polskiej Akademii Nauk. Skonsultowałem to więc z kolegami z PAN i stanowisko przeszło przez jej rzeczniczkę. Oczywiście potwierdzono to, co jest od dawna wiadome – im cieplejsza woda, tym więcej zakwitów sinic. To coś bezspornego. Tak jak to, że będziemy mieć kłopoty z rybami, które potrzebują niższych temperatur.
Będzie też coraz mniej lodu. Jeszcze za mojej młodości można było w zimie wyjść po lodzie na kilka metrów w morze. A ojciec opowiadał mi, że w 1947 roku lód obejmował tutaj całą zatokę, redę. I chłopacy chodzili po nim do statków amerykańskich po gumę do żucia. Za mojego życia to się nigdy nie zdarzyło. Ma to znaczenie na przykład dla fok, które są ikonicznym gatunkiem. Próbujemy teraz odtworzyć ich populację na Bałtyku, ale niektóre z nich polują z lodu. Kiedy go nie ma, mają problem. A miejsc, w których mogą jeszcze znaleźć lód, jest coraz mniej.
Będziemy też odnotowywać wzrost poziomu morza, co akurat prawdopodobnie pomoże we wlewach z Morza Północnego. Jako naukowcy mamy bowiem nadzieję, że jeśli Cieśniny Duńskie będą głębsze, to wody będzie wpływać więcej. Ale nie wiemy tego na pewno. O ile wzrost poziomu morza ma szansę pomóc w tej kwestii, o tyle sytuację inżynierską pewnie pogorszy. Przy zimowych sztormach, które spiętrzają wodę, będzie coraz więcej tzw. cofek. Przy każdej rzece, która wpada do morza, woda będzie się podnosić nie o metr, tak jak teraz, ale o dwa metry. Na razie mamy szczęście, bo w ostatnich latach nie zdarzały się tak duże sztormów jak te, które występowały na zachodnim Bałtyku na przełomie XIX i XX wieku. Wtedy rejestrowano nawet trzymetrowe spiętrzenia. Gdyby w tej chwili zdarzyło się coś takiego, mielibyśmy ogromne problemy. W ostatnich latach bardzo dużo budynków zbudowano na niskich obszarach.
Na przykład całe Żuławy byłyby zalane. Każdy, kto nie uciekłby z tego terenu, utonąłby. A takich sztormów będzie w XXI wieku coraz więcej. Jak wiele? To zależy między innymi od tego, ile węgla wyemitujemy do atmosfery w najbliższych dekadach. Obecne prognozy są takie, że poziom morza podniesie się od początku do końca XXI wieku o pół metra, metr. A trochę centymetrów już odnotowaliśmy. W Gdańsku, który leży w delcie rzeki, poziom morza podniósł się już o około trzydziestu centymetrów. Metr to już będzie bardzo źle. Remontuje się nabrzeża, a urzędy morskie w ogóle nie myślą o tym, by je podnieść – przynajmniej o te trzydzieści centymetrów, a najlepiej o więcej. Przez to woda coraz częściej się przelewa, co się zdarzało, kiedy je budowano. Budowano je bowiem z zapasem.
Obecnie wody przybywa o około czterech milimetrów rocznie. To daje cztery centymetry w ciągu dekady, a niedługo ta liczba może skoczyć do pięciu i sześciu. Takie wzrosty łatwo skumulują się do metra, a wtedy wystarczy niewielki sztorm, by woda się przelewała. Część z moich kolegów oponuje, kiedy pojawiają się zdjęcia morza, które przelewa się na przykład w Ustce, a ja mówię, że gdyby nie globalne ocieplenie, to woda by się nie przelała. Pytają: skąd wiesz? Mówię im wtedy, że widzę na zdjęciu, że przelał się centymetr, a poziom morza wzrósł o dwadzieścia. To widać. Czy to jest takie trudne?
„To oznaczałoby wzrost poziomu morza o jakieś sześć metrów”
Jak pana zdaniem będzie wyglądał Bałtyk w 2100 roku?
Spróbujmy przewidzieć emisje. My cały czas idziemy ścieżką niezmniejszania emisji (nie licząc tego jednego roku na początku pandemii, kiedy Chińczycy wyłączyli fabryki). Zawsze mówię doktorantom, że na pytanie, w którym roku emisje były największe, mogą śmiało odpowiadać: „W ostatnim”. I zawsze będą mieli rację. Nie dość, że ich nie zmniejszamy, to ciągle są one coraz większe. Zwiększamy ilość energii, którą dostarczamy na każdy metr kwadratowy Ziemi. Zbliżamy się do poziomu oznaczającego średnie ocieplenie o półtora stopnia. I jako oceanograf wiem jedno – lądy ogrzewają się znacznie szybciej niż oceany, które mają większą pojemność cieplną. Ich ocieplenie z pewnym opóźnieniem przekłada się jednak na wzrost średniej temperatury całej planety. A modele pokazują, że jeśli poczekamy na ogrzanie oceanu, to średnia temperatura globu wrośnie jeszcze o dodatkowe 50 procent już zaobserwowanego wzrostu temperatury. Skoro ta już wzrosła o 1,2 stopnia Celsjusza, to oznacza, że 1,5 stopnia mamy w kieszeni – wystarczy tylko poczekać. Do tego te scenariusze, które są bardziej optymistyczne i zakładają utrzymanie ocieplenia w ryzach, przewidują, że będziemy aktywnie usuwać dwutlenek węgla z atmosfery. Tymczasem my nie wiemy, jak to robić. Nie mamy potrzebnej do tego technologii. I nie ma nawet woli politycznej, by to zrobić.
Dlatego jestem przekonany, że bardzo długo będziemy trzymać się scenariusza wzrostu poziomu wody o metr. Ale może być też gorzej, jeżeli naruszymy lądolód Antarktydy Zachodniej – a zapewne naruszymy, jeśli nadal będziemy ogrzewać planetę. Jego duża część leży na dnie morza, a pod poziomem morza są nawet dwa, trzy kilometry lodu. I on jest bardzo wrażliwy na ogrzewanie przez wodę morską, która bardzo efektywnie topi go od spodu. To się już zaczęło, a kiedy lądolód przekroczy progi, które go zatrzymują, to – jak wynika z geometrii – następną stabilną granicą będzie dopiero środek Antarktydy. Nie wiemy, kiedy do tego dojdzie, to może być kwestia kolejnych kilkudziesięciu lat. Ale wiemy, że jeżeli to zrobimy, to w bardzo dużym tempie – za sto, dwieście lat – stracimy cały lód z tej strony kontynentu. To oznaczałoby wzrost poziomu morza o jakieś sześć metrów. Decyzje, które podejmiemy w tym stuleciu, zdecydują o świecie, w którym przyjdzie żyć naszym potomkom.
Pojawiają się doniesienia, że z lądolodem jest gorzej, niż ktokolwiek się spodziewał.
Boję się, że to się zdarzy. Przy sześciu metrach żadna dzielnica portowa na całym świecie nie będzie do uratowania. Jak zbudować sześciometrowy wał między statkiem a miastem? Tym bardziej że przerwanie w jednym miejscu takiego wału chroniącego miasto oznaczałoby potężną katastrofę. Kiedyś pojawił się nawet plan, napisany pół żartem, pół serio – stworzyli go autorzy holenderscy – zakładający, że od oceanu trzeba odgrodzić cały Bałtyk i część Morza Północnego. Pomysłodawcy chcieli to zrobić za pomocą dwóch tam: jednej między Francją a Kornwalią i jednej między Szkocją i Norwegią. To miałoby ochronić cały ten rejon przed wzrostem poziomu morza. Ale teraz wyobraźmy sobie, że jakikolwiek wypadek, atak terrorystyczny lub wojna powodują przerwanie takiej tamy, kiedy woda jest pięć metrów wyższa niż obecnie. Miliony ludzi musiałyby uciec w ciągu kilku godzin, by uratować życie.
Prof. Jacek Piskozub – oceanolog z Polskiej Akademii Nauk.
***
Cały wywiad, a także osiem innych rozmów, w których najlepsi polscy specjaliści opowiadają, co kryzys ekologiczny oznacza dla Polski, znajdziecie w książce „Odwołać katastrofę”: https://bit.ly/43EyyMw.
Fot. Zanieczyszczenia wpływające do Bałtyku. Shutterstock/JonShore.