Przeciętny polski konsument spożywa rocznie 2 kilogramy sztucznych dodatków do żywności – wynika z raportu opublikowanego przez Najwyższą Izbę Kontroli. Stosowanie „ulepszaczy” odbywa się bez odpowiedniego nadzoru, a długofalowe skutki zdrowotne narażenia na te substancje są trudne do ustalenia.
System nadzoru nad stosowaniem substancji dodatkowych – takich jak konserwanty, barwniki, emulgatory czy wzmacniacze smaku – w produktach spożywczych kuleje. To najłagodniejsza ocena, jaką można mu wystawić. Według opinii NIK „nie gwarantuje on pełnego bezpieczeństwa żywności”, ale prawda wydaje się nieco bardziej ponura. W praktyce nie wiemy bowiem:
– jaka jest faktyczna ilość substancji dodatkowych w poszczególnych produktach,
– jaka jest ilość tych związków w naszej codziennej diecie, a przede wszystkim
– jakie są długofalowe skutki zdrowotne spożywania tych związków: ich ewentualnej kumulacji w organizmie i kumulacji skutków narażenia na te substancje.
(Nie)limitowane E-dodatki
Produkty, w których stosowanie substancji dodatkowych jest zabronione, można policzyć na palcach dwóch rąk. To miód, masło, mleko pasteryzowane i sterylizowane, naturalna woda mineralna, kawa i herbata liściasta. Zakaz obejmuje również żywność nieprzetworzoną, co do pewnego stopnia wynika z jej definicji. W przypadku pozostałych wyrobów producenci mają spore pole do popisu. Poszczególne E-dodatki obłożone są wprawdzie limitami – ale nie wszystkie.
Obecnie na terenie Unii Europejskiej do stosowania w żywności dopuszczonych jest 330 substancji dodatkowych. Aż 130 z nich nie jest objętych limitem ilościowym. 200 wprawdzie jest, co jednak nie znaczy, że producenci skrupulatnie przestrzegają tych ograniczeń. Trudno ustalić, jaka jest skala ewentualnych naruszeń limitów, ponieważ badania laboratoryjne próbek żywności prowadzone przez pracowników Inspekcji Sanitarnej (IS), Inspekcji Handlowej i Inspektoratu Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych są zakrojone wyjątkowo wąsko.
Nadzór nad żywnością istnieje teoretycznie
Jak informuje NIK, zazwyczaj obejmowały one… jedną substancję dodatkową, analizowaną pod kątem limitu ustalonego dla niej w poszczególnym produkcie. Cała gama pozostałych E-składników była ignorowana. Jeśli dodać do tego fakt, że możliwości analityczne laboratoriów Inspekcji Sanitarnej ograniczają się do… 65 spośród 200 limitowanych E-dodatków, funkcjonowanie polskiego systemu nadzoru nad żywnością niepokojąco upodabnia się do tragifarsy.
To wrażenie ulega wzmocnieniu, gdy porównamy wyniki doraźnej kontroli NIK z wynikami uzyskanymi przez Inspekcję Sanitarną w latach 2016–2018. Na 9 tys. próbek żywności przeanalizowanych przez IS ze względu na przekroczenie limitów dotyczących substancji dodatkowych lub obecność niezadeklarowanych na etykiecie związków zdyskwalifikowano jedynie 26, czyli ok. 0,3 proc. Tymczasem NIK na 35 przebadanych próbek zdyskwalifikował z tego powodu 5, czyli aż 14 proc.
EFSA nie gwarantuje bezpieczeństwa żywności
Optymiści mogą zwrócić uwagę, że każda substancja dodatkowa dopuszczona do użytku musi posiadać ocenę bezpieczeństwa dla zdrowia wystawioną przez Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA). Tylko co z tego, skoro ta ocena nie uwzględnia ryzyka związanego z regularnym spożywaniem nie tylko pojedynczej substancji, ale również innych E-dodatków w rozmaitych konfiguracjach. Pomija również ich ewentualne działanie synergistyczne i interakcję z innymi składnikami diety bądź przyjmowanymi lekami.
Ponadto ocena bezpieczeństwa dotyczy ilości danego związku w konkretnym produkcie i nie zawiera wskazań na temat dziennego spożycia tego związku. To m.in. efekt braku badań nad długofalowymi konsekwencjami zdrowotnymi związanymi ze spożywaniem substancji dodatkowych, ich wpływem na układ odpornościowy czy gospodarkę hormonalną. Takie badania są zresztą bardzo trudne do przeprowadzenia, bo trudno wyodrębnić wpływ danej substancji – spożywanej regularnie i w niewielkiej ilości – na organizm w długim okresie czasowym.
Substancje dodatkowe podlegają weryfikacji
Zarówno pocieszające, jak i niepokojące jest to, że kolejne badania umożliwiają korektę listy substancji dodatkowych dopuszczonych do użytku: nowe dane dotyczące ich ewentualnej szkodliwości wpływają na zaostrzenie limitów, a zarazem świadczą o tym, że konsumenci przez lata byli „karmieni” szkodliwymi związkami. Obecnie EFSA prowadzi rewizję aktualnie obowiązującej listy E-dodatków. Dotychczas usunięto z niej barwnik E 128, stosowany do nadawania koloru mięsu, oraz ograniczono użycie barwników o kodach E 104, E 110 i E 124. Weryfikacja ma potrwać do 2020 r.
Trudno jednak oczekiwać, że odchudzenie listy E-dodatków o kilka związków w pełni ochroni nasze zdrowie. W użytku wciąż pozostaną substancje, które mogą nam szkodzić pośrednio lub bezpośrednio w przypadku ich zwiększonego spożycia. Przykładem są azotany i azotyny sodu i potasu, wykorzystywane w produkcji wędlin i serów. Pod wpływem termicznej obróbki żywności a także jej długotrwałego przechowywania z wymienionych związków powstają rakotwórcze nitrozoaminy.
Kumulacja skutków: potencjalnie groźna, ale trudna do zbadania
Podobnych zależności może być znacznie więcej. Zanim wykażą je odpowiednie badania, z których urzędnicy wyciągną odpowiednie wnioski, może upłynąć wiele lat. Tymczasem skutki spożywania „ulepszaczy” będą się kumulowały w organizmach konsumentów. Według analiz NIK na każdy produkt spożywczy zawierający E-dodatki przypada średnio pięć takich substancji. Rekordzistą w tej kategorii okazała się kiełbasa śląska, w której wykryto 19 tego typu związków. Ale również produkty warzywne nie są wolne od „chemii”. Przykładowo, w sałatce warzywnej ze śledziem i groszkiem inspektorzy NIK wykryli 12 E-dodatków.
W całodziennej diecie zaprojektowanej przez autorów raportu na podstawie danych o preferencjach konsumentów znalazło się aż 85 substancji dodatkowych.
W raporcie NIK znalazł się również „przytyk” pod adresem Głównego Inspektoratu Sanitarnego za brak działań, „które miałyby potwierdzić lub zaprzeczyć, że istnieje ryzyko związane z używaniem substancji dodatkowych”. GIS „nie angażował do tych celów także Rady Sanitarno-Epidemiologicznej, w składzie której znajdowali się pracownicy naukowi zajmujący się zagadnieniami bezpieczeństwa żywności, w tym problematyką dodatków do żywności” – czytamy w opracowaniu. Tymczasem Ekspertyza wykonana na zlecenie NIK wskazuje na szereg dodatków, które mogą wywoływać alergie, a nawet powodować wstrząs anafilaktyczny. Chodzi głównie o syntetyczne barwniki (m.in. E 123, E 110, E 122, E120 – koszenila, E124 – czerwień koszenilowa i E 129 – czerwień Allura) i konserwanty z grupy siarczynów. Wymieniono również związki o potencjale pronowotworowym: kwas benzoesowy (E 210) i jego pochodne oraz azotyny i azotany (E 249, E 250, E 251, E 252).
Foto: RitaE/pixabay