Co myślisz o współczesnym świecie?
Myślę o nim z mieszaniną zachwytu, fascynacji i miłości, wściekłości, strachu, żałoby i wielkiej nadziei.
Zacznijmy od zachwytu.
Zachwyca mnie piękno i niepojęta złożoność świata, totalnie przerastająca nasze możliwości rozumienia. Newton pisał, że to, co wiemy, jest jak jedna kropla w oceanie naszej niewiedzy. Mimo że od jego czasów dowiedzieliśmy się bardzo dużo, zebrałyśmy więcej tych kropli, to te proporcje niewiele się zmieniły. Ocean pozostaje oceanem. W biologii widać to niezwykle wyraźnie. O tym, jak działa mój komputer, sama wiem dość niewiele, ale są ludzie, którzy wiedzą to ze wszystkimi szczegółami. Gdyby mi wystarczająco zależało, mogłabym je poznać. Siedząc w lesie czy na łące, wiem, że nikt na świecie nie rozumie tego wszystkiego, co się dookoła dzieje. Dzięki stuleciom badań mamy jakieś pojęcie o fragmentach tej układanki, ale całość pozostaje kompletnie poza naszym zasięgiem.
Stąd fascynacja?
Badania naukowe, czy też po prostu obserwowanie przyrody to nieustanna podróż na krawędzi tajemnicy, pobieranie kolejnych mikro-kropelek z tego ogromnego oceanu niezbadanego. Przecież to jest niesamowicie fascynujące! A już zupełnie niezwykła jest ta myśl, że jestem częścią tej tajemnicy, oczkiem w sieci, szczelnie połączonym z innymi fizyką, chemią i biologią. Kiedy o tym wszystkim myślę, albo kiedy niewiele myślę, tylko właśnie siedzę w lesie, na łące, na bagnie albo nad rzeką i gapię się na toczące się wokół życie, czuję takie… kojące poczucie przynależności. Jednocześnie często i nieuchronnie przychodzi rozpacz, żałoba, gniew i strach.
Strach o to, że wszystko co mamy, możemy zaprzepaścić?
Że to niszczymy, w przerażającym tempie i skali. Codziennie wychodząc z domu, widzę śmierć – wycięte drzewa, rozjechaną ziemię, martwe zwierzęta – a wiem, że w skali globalnej jest znacznie gorzej. Choć mam problem mówiąc „niszczymy”. To „my” należałoby zawsze ujmować w cudzysłów, bo jest bardzo mylące.
My, czyli kto w takim razie? Cała ludzkość?
No właśnie nie. Większość ludzkości w nikłym stopniu przyczynia się do klimatyczno-ekologicznej katastrofy, jednocześnie płacąc coraz większe jej koszty. Na przykład: prawie połowę nadmiarowego dwutlenku węgla obecnego w atmosferze Ziemi i niszczącego jej klimat, wyemitowały Stany Zjednoczone (25 proc.) i 28 krajów UE (łącznie 22 proc.). Łączna liczba ludzi w tych 29 krajach to około 840 milionów, 11 proc. ludzkości. Dla porównania – 700 milionów najbiedniejszych ludzi generuje tylko 0,5 proc. globalnych emisji CO2. Mówienie, że „ludzkość” niszczy planetę jest więc w dużej mierze obwinianiem ofiar. Jeśli już, to niszczymy ją „my” – mieszkanki i mieszkańcy bogatych części świata. Ale to mniejsze „my” też jest nieścisłe.
Dlaczego?
Bo jesteśmy trybikami niszczącej maszyny, którą jest system społeczno-ekonomiczny oparty na wzroście gospodarczym i kulcie pieniądza. Ten system powoduje, że w bogatych częściach świata żyjemy grubo ponad stan, na poziomie zużycia energii i zasobów niemożliwym do utrzymania na dłuższą metę. Czyli na kredyt, którego nie ma jak spłacić. Za ten kredyt wiele z nas płaci życiem w smogu, hałasie, pośpiechu, nieustannym ataku na nasze zmysły i umysły, niszczącym zdrowie i radość życia. Miliony ludzi rocznie płacą życiem – głównie w biedniejszych częściach świata, ale nie tylko. W Polsce, na przykład, zanieczyszczenie powietrza zabija co roku tysiące osób, a przy falach upałów w wielkich miastach śmiertelność rośnie o kilka osób dziennie. A jeśli szybko nie zatrzymamy tej maszyny, będzie coraz gorzej, coraz szybciej.
A co z nadzieją? Możemy o niej w ogóle mówić? Możemy ją mieć, skoro 20 grudnia za oknem jest 16 stopni?
Pomimo wszystkich trendów, które wydają się przeczyć wszelkiej nadziei, mam jej mnóstwo. Po pierwsze – coraz więcej osób budzi się, zaczyna buntować przeciwko tej roli trybików w planetarnej niszczarce, krok po kroku szukać sposobu na zmianę. Dużo czasu spędzam z ludźmi aktywnie działającymi na rzecz ochrony naszego wspólnego dobra – przyrody i więzi społecznych, jedno z drugim ściśle się wiąże. Po drugie, jakiś czas temu przeczytałam esej „Optimism of uncertainty” amerykańskiego historyka Howarda Zinna. To było odkrycie. Zinn porównuje życie do gry karcianej. Jej wynik jest niepewny, ale grając w nią, mamy szanse na wygraną. Jeśli odpuścimy, to tę szansę stracimy. Dlatego nie należy porzucać wysiłków. Przecież wszystkie czarne scenariusze też są niepewne – historia pokazała to nie raz. Ta niepewność, paradoksalnie może, daje nadzieję. A działanie daje radość i siłę.
Powiedziałaś kiedyś, że już nie mamy czasu, żeby nie protestować. Myślisz, że z tą walką i z nadzieją udaje się wyjść poza naukowo-aktywistyczną bańkę?
To się już dzieje. Siłą rzeczy jednym z efektów protestów jest to, że problem przestaje być niewidzialny, informacje o kryzysie przenikają do mediów, w których wcześniej prawie ich nie było. W 2019 roku po raz pierwszy w Polsce klimat był ważną częścią kampanii wyborczej. To wszystko się dzieje od roku z kawałkiem, czyli od kiedy zaczęły się intensyfikować protesty. Świadomość kryzysu sączy się powoli i nierówno, opory są duże. Trudno jest przyjąć do wiadomości to, jak bardzo jest źle, a tym bardziej to, że nasz styl życia niszczy nasze własne środowisko. i jest zbudowany na fikcji, a w rzeczywistości niemożliwy do utrzymania. Sama się z tym zmagam i wiem, jak silna bywa pokusa, żeby zatkać uszy, odwrócić oczy i zająć głowę czymś innym. Tym bardziej, że – jak mówi amerykańska aktywistka Julia Butterfly Hill – jesteśmy społeczeństwem nałogowców, uzależnionych od wygody, rozrywek, od unikania bólu i trudnych emocji. Nie jest to przypadek ani nasza wina – system, w którym wyrośliśmy, tak nas wytrenował, podsycając niektóre nasze naturalne tendencje, a usypiając inne. To temat na całą rozmowę, w każdym razie – jako biolożka nie jestem zaskoczona (choć bywam bardzo sfrustrowana) tym, że idzie to tak opornie. A jednak się sączy!
Dlaczego naukowczyni, zajmująca się inną dziedziną biologii, zaczęła się angażować w sprawy związane z klimatem?
Ochrona przyrody była mi bliska „od zawsze”, ale z różnych względów zawodowo zajęłam się biologią ewolucyjną i przez długie lata dłubałam swoje badania, wiedząc naprawdę niewiele o tym, co dzieje się ze środowiskiem. Można powiedzieć – spałam. Aż w 2016 zaczęła się tworzyć Nauka dla Przyrody. Czarne chmury zbierające się nad Puszczą Białowieską zmobilizowały kilka osób z Uniwersytetu Warszawskiego, żeby zacząć tworzyć międzyuczelnianą grupę działającą na rzecz ochrony przyrody. Koleżanka zaciągnęła mnie na spotkanie. O ochronie przyrody nie wiedziałam wtedy prawie nic, więc zaproponowałam, że będę sekretarką. I wsiąknęłam. Zaczął się zalew informacji, zgłębianie kolejnych tematów, stopniowo zaczęłam ogarniać kontekst globalny i skalę problemu. Nie było jednego konkretnego momentu, w którym uznałam, że kryzys jest kryzysem i trzeba coś z tym zrobić. To był proces.
Katarzyna Kojzar
Udostępnij