W święto Jom Kippur 1973 roku Egipt i Syria zaatakowały Izrael. Stany Zjednoczone wsparły Tel Aviw. Kraje arabskie odpowiedziały „bronią naftową” – ograniczyły produkcję ropy i nałożyły embargo na kraje wspierające Izraelczyków. Cena ropy „skoczyła” o blisko 300 procent. Kryzys naftowy, który wtedy wybuchł i to jak wtedy na niego zareagowano, nadal jest użyteczną lekcją geopolityki. Także dla Polski. Zwłaszcza dziś.
Rok 1973 przyniósł najważniejszy kryzys energetyczny w nowożytnej historii.
Przed stacjami benzynowymi ustawiały się kolejki. Braki w zaopatrzeniu w ropę były tak duże, że niektóre kraje sięgnęły po zakazy i między innymi zabraniały jazdy samochodami w niedzielę. Racjonowano paliwo. Ceny energii skoczyły tak, że zaczęto ograniczać możliwości korzystania z niej. Apelowano o oszczędność. W Wielkiej Brytanii zachęcano, by ogrzewać tylko jeden pokój. W USA proszono, by zrezygnować z lampek na choinkach. Wprowadzono limity prędkości na autostradach, które miały zmniejszyć zużycie benzyny. Odwołano rajdy samochodowe.
Przede wszystkim jednak kryzys naftowy całkowicie zmienił sposób myślenia o bezpieczeństwie i niezależności energetycznej. Wcześniej surowce takie jak ropa i gaz postrzegano jak towar na rynku i zakładano, że dopóki ktoś może zarobić na ich sprzedaży, to będzie je sprzedawał. Dlatego Zachód uzależnił się od importu. Po kryzysie zaczęto na nie patrzeć, jak na potencjalną broń zdolną wyrządzić ogromny szkody gospodarcze – na przykład przez możliwość wywołania wysokiej inflacji. Myślenie o energetyce zdominowała kategoria „bezpieczeństwa energetycznego”. W ślad za tym rozpoczęto rewolucję, która miała uniezależnić Zachód od importu energii.
W różnych krajach przybrała ona różny kształt.
Plan Messmera
Francuzi powiedzieli „nie mamy ropy, nie mamy gazu, nie mamy węgla, nie mamy wyboru” i postawili wszystko na energetykę jądrową. Chcieli się w ten sposób uniezależnić od importu ropy, która była wówczas podstawowym surowcem energetycznym kraju. Działano bardzo szybko. Pominięto nie tylko debatę publiczną, ale nawet parlamentarną. Tłumaczono, że sprawa wymaga fachowej wiedzy i ani opinia publiczna, ani parlamentarzyści nie potrafiliby w tym przypadku podjąć sensownej decyzji. To pozwoliło przygotować rewolucję w kilka miesięcy.
Już w marcu 1974 roku – a więc w niespełna pół roku po wybuchu wojny Jom Kippur – rząd ogłosił tzw. plan Messmera (od nazwiska urzędującego premiera). Ten zakładał, że „atom” powinien stać się podstawą zaopatrzenia kraju w prąd tak szybko, jak to tylko możliwe. Do 1985 roku miano zbudować około 80 elektrowni jądrowych, a do 2000 aż 175. Prace zaczęto niemal od razu. Pierwsze trzy budowy ruszyły jeszcze w tym samym roku. A w 15 lat uruchomiono 56 reaktorów.
Na początku lat 80. ubiegłego wieku „atom” odpowiadał za 80 proc. miksu energetycznego Francji.
I tak jest do dziś, bo choć pojawia się presja na wyłączenie używanych reaktorów, a nawet deklaracje stopniowego odchodzenia od elektrowni jądrowych, to kalkulacje ekonomiczne i polityczne każą odsuwać je jak najdalej w przyszłość. Zupełnie inaczej niż w Niemczech, gdzie większość elektrowni jądrowych także uruchomiono w latach 70. i 80. ubiegłego wieku (także między innymi w odpowiedzi na kryzys 1973 roku), by obecnie wyłączać je pod wpływem nacisków i obaw części opinii publicznej. W efekcie zastępować je gazem oraz OZE.
Z czasem Francja musiała zweryfikować plany i zrezygnować z części z nich, bo okazały się zbyt ambitne. Stało się tak dlatego, że wzrost zapotrzebowania na energię zwolnił. Po kryzysie zaczęto zwracać uwagę na oszczędność.
Słabsze Stany, silniejsza Moskwa
– Kryzys naftowy był szokiem nie tylko ze względu na wpływ na ekonomię i ceny. Oznaczał także, mówiło wielu, że Stany Zjednoczone są słabsze, zależne od OPEC, a ich polityka zagraniczna i gospodarcza zależy od decyzji eksporterów ropy lub zakłóceń w dostawach. – pisał Daniel Yergin w książce „The New Map” o głównym amerykańskim wniosku z wydarzeń 1973 roku. Dla wiodącego światowego mocarstwa geopolityka była wtedy najważniejsza. Tym bardziej, że rosnące ceny ropy nie tylko osłabiły Stany Zjednoczone, ale też doskonale wpłynęły na stan moskiewskiej kasy.
– Dramatyczny wzrost ceny ropy zapewnił ogromny wzrost przychodów, uratował pogrążoną w stagnacji gospodarkę i pomógł sfinansować sowieckie zbrojenia. – opisywał Yergin. Związek Radziecki był eksporterem ropy i dzięki nagłym zwyżkom cen, Sowieci mogli w latach 70. ubiegłego wieku przeznaczyć na armię i uzbrojenie wyjątkowo dużo pieniędzy. Budżety militarne, które rozdęto wtedy do niebotycznych i niewspółmiernych do możliwości rozmiarów, okazały się być zresztą później balastem, który pociągnął Moskwę na dno. Kiedy przychody sowietów z ropy zaskakująco spadły w drugiej połowie lat 80., w kasie zabrakło pieniędzy i radzieckie imperium rozpadło się. Mimo to Moskwa do dziś zależy od cen surowców.
Ale nie znaczy to, że nie wyciągnęła nauki z lekcji lat 80. Na kryzysie tym oraz kolejnych, nauczono się tam bardzo dużo. Przede wszystkim jak wykorzystywać ropę i gaz jako narzędzie polityki.
Projekt Niezależność
Kryzys naftowy spowodował, że w USA uzależnienie od zagranicznych surowców strategicznych uznano za sprawą o najwyższym priorytecie. Jeszcze w 1973 roku, zaledwie miesiąc po ogłoszeniu embarga przez kraje OPEC, Richard Nixon ogłosił „Projekt Niezależność”. Nazwa celowo nawiązywała do Projektów Manhattan i Apollo. Podkreślano w ten sposób znaczenie planu, którego celem było osiągnięcie niezależności energetycznej w ciągu 10 lat.
To się nie udało, ale efekty podjętych wtedy decyzji widać do dziś. Sporo zainwestowano wtedy w „atom” i – podobnie jak w bogatszych krajach Europy – w latach 70. i 80. oddano do użytku kilkadziesiąt nowych reaktorów. Ale też w węgiel, którego udział w produkcji energii znacząco wzrósł. Duże środki przeznaczono na badania nad nowymi źródłami energii. Szczególną uwagę zwracając na wykorzystanie słońca i wiatru.
Jednak inwestycje w nowe elektrownie wymagały lat, by przynieść efekty i uniezależnić USA od OPEC. A te w badania i rozwój zwracały się jeszcze dłużej. Na to trzeba było czekać kilka dekad. Tymczasem sytuacja wymagała działań od razu. Zwrócono więc uwagę, że zaopatrzenie to jedna strona medalu. Drugą jest zużycie.
I podjęto kroki, by ograniczyć zapotrzebowanie kraju na energię. Były kroki doraźne – takie jak racjonowanie paliwa na stacjach i ograniczenia prędkości na autostradach. Były takie, które miały uświadomić ludziom wagę problemu – jak apele o rezygnację z oświetlenia świątecznego i odwołanie corocznego wyścigu Dayton, a także skrócenie dystansów rajdów NASCAR. I były takie, które miały pomóc na stałe – na przykład wsparcie termomodernizacji budynków dla osób, które nie mogły sobie na to pozwolić samodzielnie oraz wprowadzenie wymagań dotyczących paliwożerności samochodów. Te skończyły z epoką krążowników szos. I rozpoczęły wyścig producentów samochodów o to, czyje auta mniej palą.
Łącznym efektem tych kroków było to, że zaczęto zwracać uwagę na efektywność energetyczną. I oszczędzać.
Golf i Corolla podbijają świat
Być może nigdzie nie było tego widać lepiej niż na rynku motoryzacyjnym. Jeszcze pod koniec lat 60. XX wieku królowały na nim niepodzielnie duże samochody. W dekadzie kryzysu naftowego ustąpiły miejsca niewielkim hatchbackom. Takim jak na przykład Volkswagen Golf, który wszedł na rynek w 1974 roku i podbił go niemal z miejsca. Zmiana była nie tylko efektem wzrostu cen paliwa, który powodował, że spalanie stawało się bardzo istotne, kiedy wybierało się auto, ale też aktywnej polityki rządów, którym zależało, by ograniczyć import ropy.
Te robiły bowiem, co mogły, by jak najszybciej ograniczyć zależność od „broni naftowej”.
Niektóre znacząco na kryzysie skorzystały. Tak jak Japonia, która dzięki kilku niewielkim i udanym modelom samochodów zdobyła dla siebie część motoryzacyjnego tortu. Skorzystała zresztą nie tylko tak, bo po kryzysie energetycznym zdecydowano się przebudować całą gospodarkę. Dostrzegając brak własnych surowców, zrezygnowano z branż paliwożernych i postawiono na rozwój elektroniki. Z doskonałymi efektami, bo w kolejnych dziesięcioleciach japońskie marki podbiły świat. Zainwestowano też dużo w rozwój energetyki jądrowej, ale elektrownie w większości zamknięto lub zawieszono po awarii w Fukushimie. Zastąpiły je głównie źródła odnawialne, gaz i węgiel. Ale aktualnie – głównie za sprawą rosnących cen surowców – pojawiają się plany ich uruchomienia.
Bezpieczeństwo energetyczne kieruje polityką
Działania w zasadzie wszystkich krajów dotkniętych kryzysem łączyło poszukiwanie własnych źródeł energii oraz nacisk na zmniejszenie zapotrzebowania. Najważniejszym wnioskiem, który wyciągnięto z wydarzeń 1973 roku było bowiem to, że surowce energetyczne nie są normalnym towarem. I w sytuacji zbyt dużego uzależnienia od importu, mogą stać się niebezpieczną bronią.
Dlatego zaczęto szukać źródeł energii, które nie są zależne od zagranicznych dostaw. W Europie oznaczało to zwrot w kierunku atomu oraz słońca i wiatru. A obecnie także presję na rozwój elektromobilności – samochód elektryczny da się wszak zatankować w miejscowej elektrowni i nie trzeba do niego importować ropy. A dodatkowo w razie problemów jego bateria może posłużyć jako magazyn energii. W Stanach Zjednoczonych początkowo było podobnie, ale tylko do czasu opracowania technologii wydobycia gazu i ropy z łupków. Waszyngton uznał, że duże złoża tych surowców gwarantują bezpieczeństwo i postawił na elektrownie gazowe. Nawet mocniej niż na OZE.
Kluczową rolę bezpieczeństwa energetycznego w polityce gospodarczej widać także w Chinach, które chcą uniezależnić się od importu ropy naftowej i węgla. Metodą na osiągnięcie tego celu mają być elektryczne samochody oraz prąd ze słońca, wiatru i atomu. Szybka transformacja energetyczna ma tam więcej wspólnego z mocarstwowymi ambicjami niż ekologią.
Co robi Europa?
Bezpieczeństwo energetyczne determinuje dziś postępowanie większości znaczących światowych graczy. Większości, bo nie wszystkich. Od pewnego czasu nie widać go w polityce europejskiej, szczególnie niemieckiej. Ta jest prowadzona w taki sposób, że zamiast zmniejszać, to zwiększa popyt na importowane surowce. Stało się tak między innymi za sprawą presji na wyłączanie działających elektrowni jądrowych. Docelowo te mają wprawdzie zostać zastąpione przez odnawialne źródła energii i wodór, ale w okresie przejściowym braki uzupełniono zwiększając import gazu. Co Moskwie daje ogromną możliwość wywierania nacisku na politykę europejską.
Jak dużego? By to zrozumieć wystarczy odpowiedzieć sobie na jedno pytanie. Jesteśmy obecnie w sytuacji, w której największym wyzwaniem dla rządzących jest wysoka inflacja, a za tę odpowiadają między innymi szalejące ceny energii. W tym właśnie rosyjskiego gazu. Załóżmy, że Rosja zdecyduje się zaatakować Ukrainę. A Berlin i Bruksela odważyłyby się zareagować inaczej niż grożąc palcem. Jak duże mogą być dla Europy gospodarcze koszty nałożenia sankcji na Moskwę? Gigantyczne. Tak duże, że samo branie pod uwagę kosztów, jest w stanie spętać europejską politykę zagraniczną. Nawet sama kalkulacja tych kosztów może wystarczyć, by Rosja dostała wszystko, co chce.
Rosjanie doskonale o tym wiedzą i nie przez przypadek wybrali taki moment na zaognienie konfliktu z Ukrainą. Być może nawet przygotowali sytuację, bo mają narzędzia, by bawić się w ten sposób z Europą. Sami im je wręczyliśmy.
Czytaj również: Niemcy wyłączą ostatnie reaktory. Generują więcej energii niż wszystkie panele
Wiatraki? Zaorane. Fotowoltaika? Zaorana, bo za dobrze szła
Ale warto zauważyć, że Polska też nie postawiła się w pozycji do pouczania Unii Europejskiej. Być może dlatego, że nie dorośliśmy jeszcze do świadomości, że polityka gospodarcza ma kluczowe znaczenie dla polityki zagranicznej. A najważniejsza w niej jest polityka energetyczna. I zamiast realizować długofalowy plan, który zapewniłby nam niezależność i bezpieczeństwo, szarpiemy się od decyzji do decyzji. A tych i tak nie potrafimy konsekwentnie zrealizować. Od wielu lat wiadomo, że zmniejszają się nasze zasoby węgla. Także od lat wiadomo, że ten stanie się paliwem nieopłacalnym. Choć oczywiście niewielu spodziewało się, że koszty będą rosnąć aż tak szybko.
To oznaczało, że jeżeli chcemy cieszyć się energetycznym bezpieczeństwem, musimy rozwijać alternatywne źródła energii. Realnie można było wybierać spośród dowolnego miksu trzech: słońca, wiatru i atomu. Do których w przyszłości prawdopodobnie dołączy jeszcze energetyka wodorowa (ale ta będzie potrzebować np. wiatraków).
I co zrobiliśmy? W 2016 roku zadbano, by nie rozwinęły się wiatraki na lądzie. Później na chwilę udało się rozwinąć prosumencką fotowoltaikę, ale kiedy tej zaczęło być „zbyt dużo”, to zdecydowano się zaorać także i ją. W czasach galopujących cen energii odcinając wielu ludzi od możliwości kupienia sobie taniego prądu.
Niby coś dzieje się w kwestii wiatraków na Bałtyku, ale do większych efektów jest jeszcze daleko.
A atom, po który tak wiele krajów sięgnęło bezpośrednio po kryzysie naftowym? To historia, która jak w soczewce pokazuje jakość polityki energetycznej, którą prowadziła Polska w okresie bardzo newralgicznym.
Czytaj również: Fotowoltaika. Nowy system rozliczeń niemal PODWAJA czas potrzebny na zwrot inwestycji
Francuzi potrzebowali 15 lat, by skończyć. My, żeby (nie) zacząć
Premier Francji Pierre Messmer ogłosił, że Paryż stawia na atom w marcu 1974 roku. W grudniu tego samego roku w budowie były trzy pierwsze elektrownie. Po 15 latach projekt transformacji energetycznej kraju był w zasadzie skończony. Po 15 latach! To mniej więcej tyle, ile minęło od momentu, w którym III Rzeczpospolita zdecydowała, że potrzebujemy elektrowni jądrowej. Ile reaktorów oddano od tamtego czasu? To oczywiście pytanie retoryczne.
Reaktora nie oddano żadnego, ale za to założono spółkę, na czele której stanął polityk. Do sprawy zabrano się bowiem w charakterystycznym dla Polski stylu. Drogo i nieefektywnie. Spółkę założono w 2010 roku, a w 2012 jej prezesem został były minister Aleksander Grad. Kiedy w 2018 roku zarządzaną przez polityka firmę odwiedziła Najwyższa Izba Kontroli, to ustalono, że tylko w trzech poprzedzających wizytę urzędników latach wydatki na rozwój programu energetyki jądrowej wyniosły ponad 770 milionów złotych. Elektrowni jądrowej w tym czasie oczywiście nie zbudowano. A na dobrą sprawę to do dziś nie wiadomo, czy ta będzie, jaka będzie i kto ją zbuduje.
Dopiero ostatnio wskazano „możliwe” miejsce jej lokalizacji. Trochę mało – przyznacie – jak na tak wiele lat.
Polska w pigułce. Szkoda tylko, że taka z Barei. I że nikt nie poniósł za to odpowiedzialności.
Kryzys naftowy to cenna lekcja
Nie nastraja to optymistycznie, jak chodzi o przyszłość. Niezależnie od tego, na jakie źródła energii byśmy się zdecydowali, to jeżeli program będzie prowadzony tak samo, jak budowa polskiej elektrowni jądrowej, za prąd będziemy płacić coraz więcej. Trudno by było inaczej skoro brak decyzji, ich kompletna nieprzewidywalność, a także nieumiejętność wdrożenia, to najbardziej charakterystyczne cechy polityki energetycznej III Rzeczpospolitej. Także poprzednich rządów. A szkoda, bo lekcja pokazująca, co można zrobić i jak ważne są to sprawy, jest znana i dostępna.
Od co najmniej 1973 roku. Nie trzeba robić własnych błędów, kiedy inni już zrobili swoje.
Czytaj także: Norwegowie szykują się na świat bez węgla i ropy