Od tygodni rośnie napięcie między Rosją a Ukrainą. Wielu obserwatorów obawia się w najbliższym czasie wybuchu otwartego konfliktu zbrojnego między tymi państwami.
Kraje Unii grożą Rosji sankcjami w przypadku militarnej agresji. W rzeczywistości jednak to coraz bardziej uzależniona od rosyjskiego gazu Europa jest zakładnikiem Putina.
Przykładowo, zapasy gazu w Niemczech starczą jeszcze na około 2 tygodnie.
Unia Europejska importuje coraz więcej gazu ziemnego, i coraz większa jego część pochodzi z Rosji. W przypadku Niemiec i Polski – ponad 50%, w przypadku większości państw Europy środkowo-wschodniej – nawet ponad 75%.
Jedną z przyczyn wzrostu importu rosyjskiego gazu w ostatnich latach jest zamykanie elektrowni jądrowych w niektórych państwach unijnych – przede wszystkim w Niemczech.
Uzależnienie Unii od rosyjskiego gazu bardzo wzmacnia pozycję Rosji i pomaga jej odzyskać pozycję globalnego mocarstwa.
Trwający od prawie ośmiu lat konflikt między Rosją a Ukrainą może w każdej chwili znowu przerodzić się w otwartą wojnę. Przed takim scenariuszem ostrzega choćby Biały Dom.
Atak z trzech stron?
Zarówno militarnie, jak i politycznie, Rosjanie są gotowi do inwazji na Ukrainę – choć oczywiście nie jest pewne czy zaatakują, ani jaka będzie skala ewentualnej rosyjskiej agresji.
Eksperci szacują, że przy granicy z Ukrainą Rosja zgromadziła ok. 100 tys. żołnierzy. Ostrzegają też, że Rosjanie mogą zaatakować z trzech kierunków: nie tylko z Donbasu i Rosji w kierunku zachodnim, ale też z terenu Białorusi na południe, w kierunku Kijowa, wreszcie znad Morza Czarnego na północ.
Zarówno USA, jak i kraje unijne (w tym Niemcy) grożą Rosji sankcjami, gdyby ta odważyła się najechać Ukrainę. Jeśli jednak chodzi o możliwe reakcje i działania Unii Europejskiej, to Putin nie musi się ich za bardzo obawiać.
Rosyjski „gazowy pistolet” przystawiony do europejskiej skroni
Rosja ma potężny instrument nacisku na Europę, zwłaszcza w zimie – kraj ten dostarcza bardzo znaczną, i z roku na rok coraz większą, część gazu ziemnego zużywanego przez państwa Unii.
W drugim kwartale 2021 roku z Rosji pochodziło 42% gazu ziemnego trafiającego do Unii rurociągami.
Dla porównania, jeszcze dziesięć lat wcześniej udział rosyjskiego gazu w unijnym imporcie wynosił 30%, a według innych źródeł: 24%.
Udział gazu skroplonego (LNG) w imporcie gazu ziemnego do UE to ok. 23%. Choć rośnie, wciąż na razie w żaden sposób nie może zastąpić rosyjskiego gazu. Tym bardziej że część dostaw LNG do Europy również pochodzi z Rosji.
Z drugiej strony, w ostatnich tygodniach dostawy LNG z USA na Stary Kontynent są rekordowo wysokie. Częściowo kompensuje to gwałtowny spadek dostaw z Rosji, który zaczął się już jesienią, a jeszcze powiększył się z nadejściem zimy.
Dlaczego Europa sprowadza coraz więcej gazu z Rosji?
Powodów jest kilka. Jednym jest kilkukrotny spadek w ostatnich latach wydobycia gazu przez Holandię – niegdyś ważnego producenta gazu.
(Spadek wydobycia gazu ziemnego w Niemczech ma tu dużo mniejsze znaczenie).
Kolejnym jest zastępowanie w wielu krajach elektrowni węglowych gazowymi. Węgiel to najbardziej destrukcyjne dla klimatu źródło energii, więc wszystkie kraje gdzie „węglówki” jeszcze pracują, w tym Polska, powinny pozbyć się ich jak najszybciej. Inną kwestią jest to, na ile zastępowanie w elektroenergetyce węgla gazem ziemnym jest dla klimatu korzystne.
(Problem jest złożony: jeśli zastąpimy blok węglowy blokiem gazowym, emisja dwutlenku węgla na jednostkę wyprodukowanej energii elektrycznej spada mniej więcej dwukrotnie. Dochodzą za to emisje metanu, który jest bardzo silnym gazem cieplarnianym i głównym składnikiem gazu ziemnego. Metan dostaje się do atmosfery podczas wydobycia i transportu gazu ziemnego. Z drugiej strony, głębinowe kopalnie węgla kamiennego też są bardzo istotnym źródłem emisji metanu.)
Jednak za wzrost ilości gazu ziemnego sprowadzanego z Rosji do Unii w znacznej mierze odpowiada również to, że niektóre państwa unijne rezygnują z energetyki jądrowej (jak Niemcy) lub ograniczają jej udział w produkcji energii (jak Francja). Za chwilę energetyki jądrowej pozbędzie się też Belgia.
Czytaj także: Niemcy wyłączają ostatnie reaktory jądrowe. Zabiegają też o brak atomu w innych krajach
Wyłączają stare i nie budują nowych
Patrząc szerzej, „rezygnacja z atomu” to więcej niż tylko zamykanie istniejących elektrowni. Nie mniej ważne jest zaniechanie lub wręcz zakaz budowy nowych obiektów, które mogłyby zastąpić stare bloki, wyłączane z eksploatacji z przyczyn technicznych po przepracowaniu kilkudziesięciu lat.
Od dwóch dekad nowych elektrowni jądrowych nie wolno budować ani w Niemczech, ani w Belgii. Podobnie jak likwidacja istniejących reaktorów, powodem jest to że … do koalicji rządzącej w obu tych krajach na przełomie XX i XXI w weszli Zieloni, tradycyjnie wrogo nastawieni do „atomu”.
(Choć pewnie Państwo doskonale znacie tę historię, to nigdy dość przypominania: w Niemczech o odejściu od energetyki jądrowej zdecydowała dwie dekady temu koalicja SPD-Zieloni. Kanclerzem Niemiec był wtedy Gerhard Schröder z SPD. Polityk ten jest powszechnie znany z zażyłych relacji z Władimirem Putinem, a także z podpisania w ostatnich tygodniach sprawowania urzędu kanclerza umowy z Rosją o budowie Gazociągu Północnego. Niedługo później Schröder dostał stanowisko w radzie nadzorczej kontrolowanego przez Rosjan konsorcjum Nord Stream, które budowało gazociąg. Od 2017 roku Schröder jest z kolei szefem rady dyrektorów w koncernie naftowym „Rosnieft”.)
Czytaj także: Francuska Akademia Nauk: zamykanie elektrowni jądrowych nie ma sensu
We Francji wciąż buduje się nowe elektrownie jądrowe. Jednak by podłączyć do sieci nowy reaktor, jego operator musi jednocześnie zamknąć jakiś stary. To także wyłącznie wynik presji ze strony przeciwników atomu i decyzji politycznych z czasów, gdy prezydentem Francji był François Hollande.
(Hollande zapowiedział też zmniejszenie z 75% do 50% udziału energii jądrowej we francuskim miksie energetycznym do roku 2025. Na szczęście jego następca przesunął ten termin o 10 lat.)
Gaz zamiast atomu i węgla
Zarówno w Belgii, jak i w Niemczech, a nawet we Francji (która wciąż dysponuje imponującą „flotą” elektrowni jądrowych i na szczęście prędko się to nie zmieni) budowane są i budowane będą nowe elektrownie gazowe. Czymś trzeba bowiem zastąpić wyłączane elektrownie atomowe, a w Niemczech i Francji także węglowe. Z przyczyn technicznych nie da się zastąpić tych konwencjonalnych, sterowalnych źródeł energii wyłącznie przez niesterowalne źródła odnawialne, takie jak wiatr i słońce.
Zużycie gazu ziemnego zapewne mocno wzrośnie, przynajmniej przejściowo. Ze szkodą dla klimatu, bo gaz nie jest wcale „niskoemisyjnym” paliwem, z kolei elektrownie atomowe praktycznie nie emitują gazów cieplarnianych.
Jeśli ktoś ma wątpliwości, to przypominam opinię Markusa Krebbera, dyrektora niemieckiego koncernu energetycznego RWE: by zastąpić zamykane bloki jądrowe, a później węglowe, Niemcy muszą zbudować elektrownie gazowe o mocy nawet 20-30 GW.
(Dla porównania, najwyższe zapotrzebowanie na moc w Polsce jest wciąż poniżej 30 GW.)
Belgowie z kolei planują budowę kilku elektrowni gazowych o łącznej mocy która może przekroczyć 3 GW.
Czytaj także: Belgia wyłączy swoje elektrownie jądrowe. W ich miejsce powstanie kilka elektrowni na gaz
Oczywiście, nie oznacza to że wszystkie te nowe bloki gazowe będą pracować non-stop, ale i tak będą zużywać potężne ilości gazu i emitować bardzo dużo CO2.
Na „zielona energetykę” przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać
Za jakiś czas, w miarę postępu transformacji energetycznej (np. wraz z rozwojem technologii wodorowych), w każdym z krajów inwestujących dziś w energetykę gazową zużycie gazu zacznie pewnie w końcu spadać. Ale nie łudźmy się – nie nastąpi to prędko.
I Niemcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. W liście wysłanym do Brukseli 21 stycznia, Berlin nie tylko raz jeszcze protestuje przeciwko włączeniu „drogiej i obciążonej ryzykiem” energetyki jądrowej do unijnej taksonomii, ale też domaga się łagodniejszego traktowania dla gazu ziemnego.
(Taksonomia określa, jakie inwestycje można uznać za zgodne z celami polityki klimatycznej i z zasadą „nie wyrządzania znaczącej szkody” środowisku.)
Konkretnie, Niemcy chcą między innymi poluzowania wymogów dotyczących przechodzenia od gazu ziemnego do bardziej przyjaznych dla klimatu paliw gazowych: biometanu i wodoru. Argumentują, że ten zwykły, kopalny gaz ziemny używany w „ultranowoczesnych, wydajnych elektrowniach gazowych” będzie „paliwem pomostowym” w trakcie „ograniczonego okresu przejściowego”.
Autorzy listu przyznają, że na odejście od gazu potrzebują więcej czasu niż proponuje Komisja Europejska we wstępnej wersji taksonomii.
Wróćmy jednak do tu i teraz – mamy początek roku 2022, środek zimy, cały Świat zastanawia się czy i kiedy Rosjanie wejdą na Ukrainę, a Putin trzyma w ręku bardzo mocne karty. I w każdej chwili może powiedzieć unijnym politykom „sprawdzam”.
Jak bardzo groźna jest dla Europy rosyjska „broń gazowa”?
Prawdą jest, że Rosja „żyje” ze sprzedaży surowców energetycznych – ropa i gazu odpowiadają za 40% budżetu tego kraju. Ograniczanie dostaw węglowodorów do Europy na dłuższą metę zupełnie nie leży więc w interesie Rosjan.
Jeśli jednak Putin zdecydowałby się na jakiś czas odciąć Unię od dostaw rosyjskiego gazu, w wielu miejscach w Europie (w tym w Niemczech) mielibyśmy do czynienia z bardzo poważnym kryzysem energetycznym.
Czytaj także: Kryzys energetyczny w Norwegii. Wzrost cen nawet o 700 proc. Rząd dopłaca do rachunków
Nawet jeśli nie zrealizowałby się najczarniejszy scenariusz: „gasną światła i robi się zimno” – gdyby nie byłaby zagrożona ani ciągłość dostaw energii elektrycznej, ani ogrzewanie gospodarstw domowych, to bardzo ucierpiałby europejski przemysł.
W tym potężny niemiecki przemysł chemiczny, który potrzebuje gazu ziemnego nie tylko jako energii cieplnej, ale i jako źródła wodoru (na przykład do syntezy amoniaku).
Niemcy są tu szczególnie istotne, dlatego skupmy się przez chwilę właśnie na tym kraju.
Ile gazu potrzebują Niemcy?
Zużycie gazu ziemnego w RFN w 2021 roku wynosiło ok. 100 miliardów metrów sześciennych – ok. 5 razy więcej, niż obecnie zużywa każdego roku Polska.
RFN dysponuje magazynami gazu o pojemność 24 mld m3, czyli jednej czwartej rocznego zużycia. Tyle że zużycie jest oczywiście większe w miesiącach zimowych, a obecnie w Niemczech magazyny gazu nie są wypełnione nawet w połowie.
Kilka dni temu ministerstwo gospodarki i klimatu RFN przyznało, że zapasy gazu ziemnego wystarczą Niemcom na niecałe 18 dni. Co ciekawe, część niemieckich magazynów gazu jest kontrolowana przez … rosyjski Gazprom.
Import ze wszystkich źródeł tylko w okresie styczeń – październik wyniósł 119 mld m3. Własna produkcja to drobny ułamek zapotrzebowania. W dodatku wydobycie gazu na terenie Niemiec spadło z 11 mld m3 w 2010 do 4.5 mld m3 w 2020.
Rosja jest głównym dostawcą gazu dla Niemiec i pozostanie nim jeszcze przynajmniej przez kilka najbliższych lat. Nie znalazłem dokładnych danych, ale szacunki Eurostatu pokazują, że w 2021 roku z Rosji pochodziło między 50% a 75% gazu importowanego do Niemiec. (Nawiasem mówiąc, w przypadku Polski sytuacja wyglądała bardzo podobnie.)
Paradoksy Energiewende
Jak bardzo produkcja energii w RFN zależy dziś od gazu ziemnego? Popatrzmy na liczby.
Połowa niemieckich domów jest ogrzewana gazem ziemnym. To paliwo odpowiada też za prawie 27% zużycia energii pierwotnej i ok. 15% produkcji energii elektrycznej (dane za rok 2021).
Rola gazu w stabilizacji niemieckiego systemu elektroenergetycznego jest w bardzo istotna – elektrownie gazowe wykorzystywane są wtedy, gdy spada produkcja energii elektrycznej z niesterowalnych źródeł odnawialnych: wiatraków i paneli słonecznych, których Niemcy mają bardzo dużo.
Problem powstanie wtedy, jeśli przez dłuższy czas nie będzie mocno świecić (co w zimie jest raczej normalne) i nie będzie porządnie wiać, a gazu zacznie brakować. Na pełnych obrotach będą musiały pracować elektrownie węglowe – znów ze szkodą dla klimatu. Zresztą węgiel kamienny Niemcy też sprowadzają głównie z Rosji, tylko brunatny mają w 100% własny.
Problem może być tym większy, że wraz z zamknięciem trzech bloków jądrowych na przełomie roku zniknęło 4 GW mocy, a za niecały rok znikną kolejne 4 gigawaty. Niemcy będą mogli wtedy liczyć na „prąd z atomu” jedynie jeśli kupią go od sąsiadów.
Z tych wszystkich powodów Niemcy – najpotężniejszy gospodarczo kraj Unii – póki co krytycznie potrzebują rosyjskiego gazu.
Najczarniejszy sen niemieckich polityków?
I dlatego też z punktu widzenia Niemiec szybkie zaanektowanie Ukrainy przez Rosję wcale nie jest najgorszym możliwym scenariuszem. Przecież Rosja w 2014 roku zajęła już sporą część Ukrainy. I co? I nic. Wszyscy dalej kupujemy od Rosjan gaz.
Dla niemieckich interesów dużo gorszy byłby długotrwały konflikt zbrojny, w którym Zachód zdecydowanie i jednomyślnie wsparłby Ukrainę, nakładając na Kreml naprawdę dotkliwe sankcje.
Czytaj także: Samochody elektryczne z Chin zaleją świat? Państwo Środka musi być liderem
A co proponują politycy, rządzący dziś RFN, by deeskalować napięcie na linii Rosja-Ukraina? Otóż … współpracę przy rozwijaniu odnawialnych źródłach energii. Tak przynajmniej powiedział niedawno niemiecki minister gospodarki Robert Habeck w wywiadzie dla Der Spiegel.
Oczywiście, jest w tym pewna logika, strategia i sens – „dajmy im zarobić, to nie zrobią czegoś naprawdę złego i szalonego”. Ale w obecnej sytuacji brzmi to trochę jak niesmaczny żart.
Prawdą jest, że obecny Kanclerz Niemiec, Olaf Scholz (SPD) zapowiadał nieraz ostre sankcje wobec Rosji, jeśli kraj ten zaatakuje Ukrainę. Same słowa jednak niewiele kosztują. Wiemy na przykład, że Niemcy blokują sprzedaż broni Ukrainie.
Można argumentować że RFN ma takie właśnie zasady – nie sprzedają broni do krajów ogarniętych aktywnym konfliktem zbrojnym. Lub że w grę wchodzi tu też specyficzny, uwarunkowany historycznie stosunek Niemców do Rosji – mieszanka poczucia winy za potworne zbrodnie na mieszkańcach Związku Radzieckiego popełnione w czasie II Wojny Światowej i traumy związanej z wkroczeniem do Niemiec Armii Czerwonej.
Ale jak długo wydarzenia sprzed 80 lat będą rzutować na dzisiejszą politykę? I pytanie na tu i teraz: kto wytrzymałby dłużej w „gazowej wojnie na wyniszczenie” (jeśli by do niej doszło) – Niemcy z zapasem gazu na kilkanaście dni czy może jednak Rosja?
Polityka energetyczna może mieć konsekwencje militarne
Zdaniem analityków z portalu www.eurointelligence.com odejście Niemiec od energetyki jądrowej to jedna z najważniejszych strategicznych decyzji w tym stuleciu. Więcej, to decyzja która z powrotem uczyniła z Rosji światową potęgę. Nawet jeśli jest w tym nieco przesady, jest też i duża doza prawdy.
„Zaoranie” niemieckiego atomu jest dla Kremla z pewnością dużo ważniejsze i cenniejsze niż budzące tak wiele (zrozumiałych i uzasadnionych) negatywnych emocji blokowanie przez polityków niemieckich dostaw broni dla Ukrainy.
Problem nie ogranicza się rzecz jasna do samych Niemiec. Patrząc szerzej, rezygnacja z energetyki jądrowej w kolejnych krajach Unii (proces ten zaczął się już pod koniec lat 70-tych w Austrii) i związane z tym coraz większe uzależnienie Europy od rosyjskich surowców energetycznych to dla Putina wprost wymarzony scenariusz.
Czytaj także: Ceny energii w dwa miesiące skoczyły o 300 proc. Co rządy zrobiły w 1973 roku?
Nie od dziś wiadomo, że istnieją silne zależności między polityką energetyczną, bezpieczeństwem narodowym a działaniami militarnymi. Przypomina nam o tym choćby historia kryzysu naftowego z roku 1973, o którym pisał niedawno Tomek Borejza.
Dziś kluczem do europejskiej niezależności energetycznej są niskoemisyjne źródła odnawialne (wiatr i słońce) i energetyka jądrowa. A właściwie ich kombinacja w rozsądnych proporcjach, zależnych od konkretnego regionu i kraju.
Wojny jeszcze nie ma, korzyści dla Rosji już są
W Europie ceny gazu wciąż są wysokie, między innymi właśnie z powodu dużego ryzyka rosyjskiej agresji na Ukrainę. Rynki reagują na zagrożenie potencjalnym konfliktem – ceny ropy i gazu idą w górę, a wraz z nimi także wpływy do budżetu Rosji.
Inwazja, której jeszcze nie ma, i do której być może nigdy nie dojdzie, już się Kremlowi opłaciła.
Lekcja dla Polski
Wróćmy na koniec na własne podwórko, bo tu też nie jest wesoło. Według opublikowanego niedawno raportu think tanku Forum Energii, Polska należy do tych krajów Unii, które najszybciej uzależniają się od importu surowców energetycznych.
W ciągu ostatnich 2 dekad zapłaciliśmy za importowane surowce energetyczne 1.16 biliona złotych (1160 miliardów!), a naszym dominującym dostawcą jest oczywiście … Rosja.
Konkretnie, w latach 2000-2020 na importowaną ropę wydaliśmy 802.9 mld zł, na gaz ziemny 285.7 mld zł, zaś na węgiel: 72.2 mld zł. Import tych paliw do Polski wzrósł w tym czasie o 756%, (węgiel), 41% (ropa) i o118% (gaz).
A czy da się powiedzieć coś optymistycznego? Na szczęście tak.
Budujemy łączący Polskę z Norwegią gazociąg Baltic Pipe, który już niedługo może uniezależnić nas od dostaw gazu z Rosji. Szkoda, że nie zbudowaliśmy go już dawno, ale lepiej późno niż wcale.
Ta inwestycja poprawia bezpieczeństwo energetyczne Polski, ale nie zmienia faktu, że emisje z gazu ziemnego – czy to norweskiego, czy rosyjskiego – szkodzą klimatowi. Ani tego, że za sprowadzany gaz trzeba będzie słono zapłacić. Na osłodę pozostaje świadomość, że Norwegia nie kupi za te pieniądze czołgów i nikogo nie najedzie.
Czytaj również: Koniec z przykręcaniem kurka? W 2022 Polska może uniezależnić się od gazu z Rosji
Na szczęście planujemy też budowę elektrowni jądrowych. Niestety, znów – tak jak w przypadku gazociągu do Norwegii – zmarnowaliśmy już wiele lat. W alternatywnym, lepszym świecie, w którym nasi politycy myślą i odpowiedzialnie planują działania w perspektywie dekad, a nie jednej kadencji, już dziś w sieci mógłby płynąć prąd z pierwszej polskiej „atomówki”.
W ostatnich latach bardzo ładnie rozwijała się fotowoltaika, ale po zmianie zasad rozliczania energii rozwój energetyki słonecznej najprawdopodobniej bardzo w Polsce przyhamuje.
Czytaj także: Co dalej z fotowoltaiką? Jest propozycja
I bodaj najważniejsze: wciąż – od 2016 roku – zablokowany jest w Polsce rozwój energetyki wiatrowej na lądzie. A bez niej trudno liczyć na udaną i w miarę szybką transformację naszego archaicznego systemu energetycznego, który zresztą lada moment może się rozsypać.
Jest jasne, że moglibyśmy prowadzić transformację polskiej energetyki dużo lepiej i szybciej. Z korzyścią nie tylko dla klimatu, ale też polskiej gospodarki i bezpieczeństwa.
Fot. Victoria Viper B/Shutterstock.