Śmigła spadające na głowę i sąsiedzi ruszający na siebie z pięściami. To jedne z wielu przykładów antywiatrakowej retoryki, którą straszono obywateli. W efekcie uchwalona w 2016 r. ustawa odległościowa, nazywana ustawą 10h, całkowicie zatrzymała ten rynek. Dziś, darmowy prąd z wiatru byłby wsparciem w obliczu kryzysu energetycznego, a praca wiatraków pozwoliłaby na oszczędność 12 mln ton węgla rocznie. Nowelizacja ustawy utknęła jednak u marszałek Sejmu. W ramach naszego cyklu „Na Lądzie” sprawdzamy, kto odpowiada za rozłożenie sektora energetyki wiatrowej na łopatki i jakie były motywacje osób, które za tym stoją.
Marzec 2016. Pierwsze czytanie poselskiego projektu ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych. Ten obiecująco brzmiący druk zablokuje na kolejną dekadę rozwój polskiej energetyki wiatrowej na lądzie. Na sali w której obraduje sejmowa Komisja Infrastruktury koktajl emocji. Jest sam minister infrastruktury Andrzej Adamczyk. Podczas kolejnych wystąpień będzie przekonywał, że tak – zna argumenty drugiej strony, ale ustawa jest Polsce, a przede wszystkim narodowi – potrzebna. Jest też „strona społeczna” ze swoimi argumentami. Do nich jeszcze wrócimy.
Tekst jest częścią naszego nowego cyklu „Na lądzie”, w którym będziemy przyglądać się rozwojowi polskich farm wiatrowych, rozwiązaniom europejskim i potencjałowi energii z wiatru. Pokażemy miejsca, gdzie takie farmy już powstały. Porozmawiamy z samorządowcami, ekspertami i mieszkańcami. Wszystkie teksty będzie można znaleźć pod TYM LINKIEM.
Według założeń ustawa miała ucywilizować rynek lądowych wiatraków, który rzeczywiście nie był krystalicznie czysty. Na wolną amerykankę zwracała uwagę Najwyższa Izba Kontroli oraz poprzedni Rzecznik Praw Obywatelskich (RPO) – Adam Bodnar w 2016 r.
RPO interweniuje
„Właściciele nieruchomości, koło których wyrastają wiatraki, dowiadują się o tym dopiero w momencie rozpoczęcia prac. Nie są traktowani jako strona w postępowaniach przygotowawczych, bo to nie na ich ziemi staje farma” – wyliczał Adam Bodnar.
Zwykle nieczuły na wskazania RPO obóz rządzący, tym razem podszedł do zgłaszanego tematu z troską. Być może dlatego, że część zaplecza Prawa i Sprawiedliwości przez lata opierała swoje kampanie na antywiatrakowej retoryce. Szczególnie w mniejszych gminach, wsiach i miasteczkach. Zaburzające sielski, wiejski krajobraz turbiny były wygodnym wrogiem. W 2016 r. przyjazne „oczko” było puszczane także do sektora górniczego, czego wyrazem była właśnie walka z wiatrakami.
Śmigła spadające na głowę
„Robię to z troski o ludzi, również o siebie, bo mieszkam w Świebodzicach i nie chcę, by któregoś dnia śmigło wielkości autobusu spadło mi na głowę” – mówiła w 2009 r. Anna Zalewska, polonistka, ówczesna posłanka PiS, protestując przeciwko nowej inwestycji. Problem polegał na tym, że głównym argumentem Zalewskiej było rzekome zastosowanie regenerowanych wiatraków zza zachodniej granicy. Firma odpowiedzialna za inwestycję szybko to zdementowała. Choć oczywiście przypadki awarii turbin się zdarzają (w 2022 od zwarcia wybuchł pożar wiatraka w Wielkopolsce) to są one niezwykle rzadkie.
Referentem założeń ustawy antywiatrakowej był ówczesny poseł PiS, dziś zasiadający w Europarlamencie (podobnie jak Zalewska) – Bogdan Rzońca. „Wiemy, że w Polsce farmy tworzą miejsca pracy i są źródłem dobrego biznesu, ale wiemy też o licznych konfliktach pomiędzy niezadowolonymi mieszkańcami a władzami gmin” – uzasadniał polityk w 2016 r. Według założeń ustawa miała ukrócić nieuczciwe praktyki. Uszczegóławiała pojęcie elektrowni wiatrowej, dopuszczała jej budowę wyłącznie na podstawie miejscowego planu zagospodarowania przestrzeni, czyli aktu prawa miejscowego, który wskazuje możliwą formę zabudowy na danym terenie. To ważne, bo na koniec 2020 r. takimi planami było pokryte zaledwie 31,4 proc. kraju – w 2016 wskaźnik ten musiał być jeszcze mniejszy.
Nad urządzeniami miał być sprawowany większy nadzór, a turbiny miały stać się z definicji budowlami, więc stosować do nich należało przepisy z ustawy Prawo budowlane. Pozwolenie na budowę miał wyrażać w takim przypadku wojewoda, co samo w sobie byłoby ewenementem, a zgodę na użytkowanie wydawać miał odpowiedni dla województwa inspektor nadzoru budowlanego.
Jednak najważniejszy zapis dotyczył innej kwestii. „[Ustawa] Ustala dziesięciokrotność wysokości elektrowni wiatrowej jako minimalną odległość między wiatrakiem a zabudową mieszkalną lub formami ochrony przyrody” – referował poseł Rzońca. To stąd potoczna nazwa ustawy antywiatrakowej – 10h (h – od symbolu jednostki fizycznej wysokości).
600 komitetów protestacyjnych
Co taki zapis oznacza w praktyce? W promieniu ok. 1,5-2 km od dowolnego zabudowania mieszkalnego nie można było budować nowych turbin. I w drugą stronę – w takiej samej odległości od istniejących wiatraków nie można było wybudować np. domu. W efekcie, z tego typu inwestycji wyłączono 99,7 proc. powierzchni Polski. Dlaczego ustawa, która miała jedynie cywilizować branżę, w efekcie ją pogrzebała?
„Dzisiaj to jest ponad 600 komitetów protestacyjnych, które sprzeciwiają się lokalizacji, realizacji inwestycji farm wiatrowych w swoim sąsiedztwie” – mówił w 2016 r. minister Adamczyk. A więc wszystko dla dobra obywateli.
„Projekt ten przede wszystkim wychodzi naprzeciw tych (…) którzy od lat walczyli – walczyli, używam tej terminologii wojennej – zmagali się z tym problemem i walczyli, zabiegali o to, żeby wreszcie te regulacje można było przyjąć” – wyjaśniał minister z rządu Beaty Szydło. Dużo miejsca polityk PiS poświęcił na kwestie „unormowania” zależności i przepisów. „Unormowanie w tym sensie, że oto i inwestor i sąsiad tych inwestycji będą mieli jasność co do tego, na jakich zasadach te inwestycje mogą być realizowane” – podkreślał. I rzeczywiście. Sytuację unormowano całkowicie, nowe inwestycje stanęły. Jak podaje OKO.press po 2016 roku jedynymi elektrowniami wiatrowymi, jakie powstały w Polsce, są te, które dostały pozwolenie na budowę jeszcze przed wprowadzeniem ustawy.
„Sąsiedzi z pięściami przeciwko sobie”
Wróćmy jednak do początków ustawy antywiatrakowej. W zimowy, marcowy dzień, na sali obrad było wyjątkowo gorąco. Projekt wsparło Ministerstwo Energii, argumentując, że „nie można lekceważyć wpływu nowych technologii na potencjalne zagrożenia, które generują”. W podobnym tonie wypowiadała się Anna Paluch, posłanka PiS z Nowego Sącza. Głos zabierali także przedstawiciele strony społecznej.
O kroczącej tragedii przed komisją mówił Czesław Lakarewicz ze Stowarzyszenia Aktywności Społecznej im. Tadeusza Reytana. „Ludzie, którzy od wojny byli, mieszkali, cierpieli razem, w tej chwili stają z pięściami przeciwko sobie. To jest właśnie brak ustawy i wprowadzenia pewnych ustaleń” – przekonywał przedstawiciel Stowarzyszenia, które zarejestrowane jest w niewielkiej (80 mieszkańców) wsi w woj. warmińsko-mazurskim.
Przeciwnicy powołują się na Bawarię
Głos zabierał także Witold Jaszczuk z Ligi Walki z Hałasem. „Popieramy ten projekt w całości. Jest nareszcie projektem, który unormuje bardzo wiele kwestii niezwykle bolesnych. Jest kłamstwem absolutnym, że zastosowanie odległości, znanej od dwóch lat w Bawarii, dziesięciu wysokości turbiny wiatrowej spowoduje zanik energetyki wiatrowej. To jest oczywiście absolutnie nieprawda” – zapewniał Jaszczuk, a jego słowa szybko zweryfikowała rzeczywistość. Dodatkowo bawarskie przepisy, tak chętnie przytaczane przez antywiatrakowe środowisko, dotyczyły jedynie dwóch przypadków. Zasada 10h obowiązywała, gdy nie było odpowiedniego planu zabudowy, lub prawnej ochrony terenu. Dziś nawet konserwatywna w sprawie wiatraków Bawaria planuje liberalizację tych przepisów.
Ida Kuczmańska ze Stowarzyszenia „Pozytywna Energia”, również z warmińsko-mazurskiego opisywała swój przypadek. W trzech okolicznych gminach planowano postawić w sumie ponad 120 wiatraków. „Codziennie odbieram telefony płaczących ludzi, gdzie właśnie na siłę stawia się elektrownie wiatrowe (…) Walczymy z tym. Ja walczę. Dwa razy wygrałam sprawę w sądzie administracyjnym. To są olbrzymie pieniądze, które ja muszę wkładać, żeby bronić się przed tym, żeby za płotem nie stanęły elektrownie wiatrowe. Ludzie są naprawdę w rozpaczy, bo tam trzeba żyć pod tym. Ja widzę codziennie 20 elektrowni przed swoimi oczyma. Przybyłam tam 30 lat temu z Warszawy, żeby mieć piękny las przed domem, piękną orną ziemię. Niestety chcą mi to zabrać” – mówiła rozgoryczona mieszkanka.
Gangsterskie spekulacje
Wspomniany wcześniej poseł Rzońca z PiS powoływał się na wyliczenia średniej efektywności turbin. „W Polsce to 21 proc. Proszę zwrócić na to uwagę. Była o tym mowa. Są takie dni, że wiatraki w ogóle się nie kręcą, że nie można liczyć na tę energię wiatrową przy kryzysach różnego rodzaju. I wtedy rodzą się różnego rodzaju gangsterskie wręcz spekulacje, jak zarobić szybko, kiedy brakuje energii” – straszył zebranych. Z tym argumentem dobrze rozprawił się specjalistyczny portal cire.pl.
Według portalu średni współczynnik wykorzystania mocy rzeczywiście wynosił ok. 20 proc., ale 20 lat temu. Dziś rozwój technologii, zarówno w zakresie inżynierii samych turbin, jak i oprogramowania sterującymi nimi, pozwala zwiększyć wspomniany współczynnik do 30 proc., a prognozy przewidują, że będzie on rósł do wartości nawet 40-50 proc. „40 proc. na lądzie w Polsce nie jest już większym wyzwaniem, a 50 proc. jest jak najbardziej możliwe” – czytamy w tekście, który powstał ledwie rok po uchwaleniu antywiatrakowego prawa. Problem polega na tym, że ustawa PiS zablokowała także modernizację turbin.
Co z gangsterskimi spekulacjami, o których mówił przedstawiciel PiS? Za naszą zachodnią granicą przewidywalność pracy turbin dochodzi do 90 proc., pisaliśmy o tym w sierpniu. To pozwala zaplanować produkcję energii i jeśli to konieczne, poszukać dywersyfikacji jej źródeł z odpowiednim wyprzedzeniem.
Druga strona odpowiada
Podczas prac nad ustawą byli obecni także przeciwnicy jej zapisów. Wśród nich posłanka Małgorzata Chmiel (PO) z Gdańska, architektka, członkini Komisji Infrastruktury i późniejsza autorka kontrustawy Koalicji Obywatelskiej nowelizującej ustawę antywiatrakową z 2016 r. W rozmowie ze SmogLabem odtwarza wydarzenia z 2016 r. „Rząd chciał ukryć te zapisy, dlatego puszczali je jako zmiany w prawie budowlanym. My postulowaliśmy, aby trafiło to nie tylko do Komisji Infrastruktury, ale także do Komisji Energii. To było zobowiązanie wyborczej pani minister Zalewskiej, wpływowej osoby w rządzie. Poza tym PiS razem z Radiem Maryja, straszyli ludzi chorobami. Dziś te urządzenia są większe, cichsze i nieszkodliwe. Nawet PiS już o szkodliwości nie mówi” – przypomina.
239 głosów za
Małgorzata Chmiel podkreśla, że w Polsce, szczególnie na terenach wiejskich, występuje rozrzucona zabudowa siedliskowa. „To oznacza, że praktycznie wszędzie znajdzie się dom, który wyklucza budowę turbiny ze względu na zapisy obowiązującej ustawy antywiatrakowej. Działa to też w drugą stronę. Tam, gdzie wiatraki już stoją – olbrzymie tereny gmin są wykluczone z budownictwa mieszkaniowego. Nawet jeżeli ktoś ma działkę budowlaną i chciałby tam budować dla siebie dom. To nieludzkie i wbrew interesowi obywateli” – mówi posłanka Koalicji Obywatelskiej. Wartość działek, na których nie mogą powstać budynki mieszkalne, ze względu na wejście ustawy antywiatrakowej szacowano w 2016 r. na 7,5 miliarda złotych.
Ostatecznie ustawę z niewielkimi poprawkami przegłosowano dwa miesiące później, w maju 2016 r. stosunkiem głosów: 239 za, 147 przeciw, 16 wstrzymujących się. Prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę miesiąc później.
Budować wiatraki zgodnie z prawem
Mirosław Kulak, prezes Polskiej Izby Małej Energetyki Odnawialnej również był obecny podczas prac nad ustawą. PIMEO to organizacja zrzeszająca drobnych inwestorów i przedsiębiorców z branży OZE, posiada 235 członków, głównie niewielkie firmy. W swoim portfolio posiada ponad 600 turbin wiatrowych, choć niektóre są niewielkich rozmiarów.
„Głównym argumentem przeciwników wiatraków było to, że część turbin została wybudowana ze złamaniem obowiązującego wtedy prawa. To były jednostkowe przypadki. Tam, gdzie ludzie ewidentnie mieli instalacje bardzo blisko, powinno być zbadane, czy elektrownia stoi w odpowiedniej odległości oraz czy przestrzegane są normy hałasu – 40 dB w nocy i 45 dB w dzień. W takich sytuacjach można przeprowadzić działania naprawcze lub nakazać rozbiórkę turbiny. Ale nie odgórnie, jedną ustawą likwidować całą branżę” – mówi Kulak w rozmowie ze SmogLabem.
Chodziło o bezpieczeństwo?
Prezesa Kulaka pytamy o co tak naprawdę chodziło działaczom PiS, którzy przepychali tę ustawę. „Początkowo myślałem, że politycy rzeczywiście wierzą, że elektrownie wiatrowe to niebezpieczeństwo. Że łamane jest prawo na masową skalę. Według analiz, które wtedy zleciliśmy wyszło, że ok. 10 proc. elektrowni zostało wybudowanych z nazwijmy to – naciąganiem prawa, ale w jego granicach. Natomiast między 1-3 proc. ze złamaniem prawa. To można było po prostu uszczelnić” – wskazuje. Przedsiębiorca przekonuje, że nie chodziło o bezpieczeństwo.
„Trzeba było uspokoić górników, aby oni mieli co robić. W tym obszarze szczególnie działała Anna Zalewska. Jeździła po całej Polsce i opowiadała niesamowite bzdury. Przy jednej z elektrowni zbuntowała mieszkańców. Właściciel zlecił ekspertyzy dotyczące hałasu – i co się okazało? Że biegnąca obok Gierkówka (potoczna nazwa drogi szybkiego ruchu Warszawa-Katowice – red.) uniemożliwia wykonanie takich badań! Taki był hałas, że elektrowni nie było słychać, tylko samochody na drodze” – opowiada anegdotę przedstawiciel PIMEO.
NIK gani ministerstwo
Co na temat przestrzegania prawa mówił raport NIK z 2016 r., na których chętnie powoływali się przeciwnicy wiatraków? „Najwyższa Izba Kontroli wskazuje, że zarówno obowiązujące normy prawne, jak i ich stosowanie nie zabezpieczają skutecznie interesów społeczności lokalnych w procesie lokalizacji i budowy elektrowni wiatrowych” – czytamy w podsumowaniu. Jednak zaraz potem kontrolerzy dodają, że „na ogół (poza nielicznymi wyjątkami) prawidłowo i terminowo prowadzone były postępowania na każdym etapie procesu lokalizacji i budowy elektrowni wiatrowych„.
Ten sam NIK, który najpierw ganił za brak regulacji, potem upominał ministra za to, że nie kontroluje działania ustawy w praktyce. „Brakowało analizy wpływu wprowadzonej ustawą zasady 10h na ograniczenie inwestycji w elektrownie wiatrowe. Minister nie przeanalizował też wpływu wprowadzonych przepisów na obrót urządzeniami do budowy elektrowni wiatrowych na lądzie i na rynek pracy. Te zaniechania miały miejsce mimo informacji wskazujących na zahamowanie po 2016 r. inwestycji w energetyce wiatrowej na lądzie. Minister, mimo że miał te informacje, nie rozpoczął prac nad zmianą ustawy o inwestycjach, w tym w szczególności zmiany przepisów o zasadzie 10h” – czytamy w raporcie z 2021 r.
12 mln ton węgla mniej
Czy wiadomo, ile Polska straciła na ustawie antywiatrakowej? „Z naszych wyliczeń wynika, że gdyby wtedy nie zatrzymano rozwoju elektrowni wiatrowej i rozwijałaby się w tempie z 2016 r. to dziś można by importować 12 mln ton węgla mniej. To ilość, której nie musielibyśmy spalać w elektrowniach” – mówi nam Andrzej Domański, główny ekonomista w Instytucie Obywatelskim (think-tank PO). „Obliczenia bazują na dynamice przyrostu mocy z farm wiatrowych w 2016 r. oraz średnim spalaniu węgla w przeliczeniu na MWh wyprodukowanej energii” – wyjaśnia Domański.
Kolejny aspekt przedstawia także Polska Izba Małej Energetyki Odnawialnej. „Gdyby nie ustawa 10h to już mielibyśmy nowoczesne wiatraki, które mają wykorzystanie zainstalowanej mocy w granicach 40-50 proc. Przez zapisy ustawy bujamy się ze starymi trupami, które już są wyeksploatowane i mają sprawność od 10 do 20 proc. Nie można ich modernizować” – podkreśla prezes PIMEO, Mirosław Kulak.
Nowelizacja czeka na głosowanie
PIMEO wyczekuje zapowiadanej liberalizacji przepisów. Nowelizacja została przejęta przez Radę Ministrów, jednak wciąż nie obyło się głosowanie w Sejmie. Wokół noweli występują kolejne wątpliwości. Co na to branża?
„Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu” – mówi Mirosław Kulak. „Pierwszy krok powinien być zrobiony. Tam, gdzie elektrownie już stoją nie powinno być żadnego problemu z ich modernizacją, czy nawet budową nowych. Odległość 500 metrów, przy dzisiejszych rozmiarach turbin, wydają się być zasadnym przepisem.” Jednak prezes Kulak poszedł by jeszcze krok dalej. Jego zdaniem przepisy powinny umożliwiać lokalną sprzedaż prądu, od miejscowych elektrowni wiatrowych. „Moglibyśmy sprzedawać nie po 2, czy 3 tys. za MWh, a po 800 czy 900 złotych. Dla tych, którzy są blisko. Umowy byłby zawierane np. z radami sołeckimi, w efekcie mieszkańcy mieliby dużo taniej” – zapewnia Kulak. Jednak nie jest tajemnicą, że na takie rozwiązania niechętnie patrzą państwowi potentaci, czyli spółki energetyczne należące do skarbu państwa.
PKB na plusie o 133 mld złotych
Posłanka Koalicji Obywatelskiej, Małgorzata Chmiel przypomina, że projekt PiS bazuje na zamrożonej propozycji KO. „Nasza ustawa zakłada minimum 500 metrów odległości od zabudowań. Reszta byłaby ustalana w trakcie uchwalania miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego, więc także w trakcie dyskusji z lokalną społecznością” – wyjaśnia przedstawicielka opozycji.
„Ustawa 10h zablokowała także drobnych, prywatnych inwestorów, którzy przy swoim domu, na swojej działce chcieli wybudować jeden, dwa czy trzy wiatraki. Jest to pewna uciążliwość, ale dziś nowoczesne turbiny są praktycznie bezgłośne. Z drugiej strony, jeżeli samorząd chciałby mieć wyremontowane chodnik lub szkołę, z pieniędzy pochodzących z takiej inwestycji, to niech o tym decydują mieszkańcy” – zaznacza Chmiel. Kolejnym aspektem są wciąż zamrożone pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy. „Odblokowanie inwestycji w OZE to jeden z brzegowych warunków. W obecnej sytuacji, tym bardziej wydaje się nielogiczne i wbrew interesowi Polski, że marszałek Witek od kilku miesięcy blokuje procedowanie nowelizacji. Każdy miesiąc mógłby robić tu różnicę. To najtańsze, zeroemisyjne źródło energii” – przypomina posłanka w rozmowie z redakcją.
Według wyliczeń Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej nowelizacja ustawy antywiatrakowej spowoduje ponad 25-krotne zwiększenie dostępności terenów pod nowe inwestycje. Zyska na tym także PKB kraju, które zostanie zwiększone o nawet 133 mld zł.
Darmowy prąd z wiatru byłby dziś zbawieniem
Zwrot retoryki w obozie rządzącym cieszy, choć aktualnie liberalizacja przepisów została zamrożona. Prawdopodobnie trwają przepychanki z ultraprawicowym skrzydłem Zjednoczonej Prawicy. Poseł Janusz Kowalski (do 2006 r. PO, dziś Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry) tak skomentował podejście rządu do zmiany przepisów: „Liberalizacja ustawy 10h to początek kolonizacji wiatrakowej na polskiej ziemi. Miliardy zł wypłyną z Polski, system elektroenergetyczny czeka destabilizacja, a samorządy – społeczne konflikty. Tusk aię cieszy” (pisownia oryginalna). Jednak fakty są takie, że od roku rząd chętniej i przychylniej pisze o wiatrakach. Pytanie, czy pójdą za tym konkrety.
Jeżeli chcemy, aby sektor został realnie odblokowany, to gminy muszą być bezpośrednimi beneficjentami powstających wiatraków. Wyremontowane sale gimnastyczne, dodatkowe zajęcia w szkołach, domy kultury czy nowa droga – to wszystko może finansować prąd z wiatru. Do tego niezbędne są odpowiednie przepisy, choć na zachodzie inwestorzy sami, szukając poparcia społecznego, tworzą programy zachęt.
Rekordowe zyski energetycznych spółek skarbu państwa powinny być lokowane właśnie w OZE, a w szczególności w nowych turbinach. Do tego jednak, tak samo jak przy fotowoltaice, nie można zapominać o stabilizacji i modernizacji sieci przesyłowej. Na koniec ważnym jest to, aby na rynku nie było wolnej amerykanki. Inwestorzy muszą przestrzegać prawa i ważyć interesy otoczenia, w którym chcą budować swoje turbiny. Przy tej okazji warto pomyśleć o najbardziej narażonych na hałas pochodzący z turbin. Według badań opublikowanych na łamach czasopisma naukowego Nature górna granica hałasu dla tzw. dobrego snu – wynosi 30 dB.
To, co najważniejsze, to budowa społecznego poparcia dla nowych turbin. Z pewnością pomagają w tym kolejne rekordy wykręcane przez sektor. W ostatni weekend stycznia 2022 r. energetyka wiatrowa odpowiadała za 35 proc. dziennej produkcji energii w Polsce.
Zdjęcie: Ekaterina Pokrovsky/Shutterstock