Dzieci coraz częściej spędzają większość dnia w pomieszczeniach. Beztroskie godziny spędzane na podwórkach i placach zabaw są pieśnią przeszłości, z nostalgią wspominaną kolejnym pokoleniom. Rozmawiamy z Agatą Rokosz*, która zawodowo łączy dzieci z naturą, przy okazji niekonwencjonalnej edukacji. Takiej, która nie tylko przekazuje dzieciom wiedzę, ale też miłość do środowiska i wspiera kształtowanie się zdrowego poczucia własnej wartości.
Recepta na zdrowie psychiczne. Leśna szkoła bez ocen
Klaudia Urban, SmogLab: Dzisiaj dzieci otaczają się raczej urządzeniami niż sobą wzajemnie. Czy rodzice coraz częściej szukają leśnych zajęć i placówek?
Agata Rokosz: Tak, to jest bardzo duża potrzeba. W edukacji leśnej upatruję lekarstwa na dzisiejsze kryzysy, w tym społeczny. To, jak zmienia się sposób komunikowania i życia we wspólnotach, jest widoczne. Mówi się, że nasze dzieci są pojedynczymi atomami. Pokoleniem, żyjącym w ciągłej relacji, a tak naprawdę bez niej. Ekrany i brak bezpośredniego kontaktu z drugim człowiekiem, mocno zapracowani rodzice, skupienie na zarabianiu pieniędzy – to sprawia, że dzieci mają trudność w tworzeniu relacji. Są zamknięte w pomieszczeniach, zaparzone w telefony. Już 1-klasiści. W ludziach jest bardzo duża potrzeba wyciągania dzieci ze świata wirtualnego i pokazania im życia.
Jeśli wychodzimy w naturę, np. do lasu, to zwracamy się ku życiu. Jesteśmy w otoczeniu żyjących istot, roślin, które zapewniają nam życie. Zainteresowanie takimi placówkami jest ogromne. Naukowcy mówią, jak natura wpływa na funkcjonowanie dzieci.
Tekst jest częścią naszego nowego cyklu „Żyć wolniej”, w którym przyglądamy się idei „slow life”, polskiej kulturze pracy, alternatywnym formom edukacji i spędzania wolnego czasu. Pokazujemy miejsca, które opierają się tradycyjnym procesom, rozmawiamy z ekspertami i ludźmi, którzy postanowili zwolnić i iść wbrew głównemu nurtowi. Wszystkie teksty będzie można znaleźć pod TYM LINKIEM. Cykl we współpracy z Fundacją Better Future.
To znaczy? Jak dotykanie ziemi i trawy, zanurzanie się w niej, pomaga naszym dzieciom?
Wejście w naturę to wejście w jeden, wielki organizm i stawanie się ważną częścią dużej całości. Dzieci zaczynają budować zdrowe poczucie własnej wartości, oparte na empatii, wrażliwości i czułości. Ten maleńki żuczek, którego łatwo niechcący zdeptać, jest przecież częścią świata. To wygląda inaczej w zależności od grupy wiekowej.
Kiedy przestajemy wychodzić na rodzinne spacery?
Mam wrażenie, że od urodzenia dziecka przez kolejne lata jego życia coś się zmienia w podejściu do wychodzenia z domu. Mamy noworodka, chwilę później niemowlaka, następnie roczniaka. Te dzieci są regularnie wyprowadzane na spacery. To normalne i ogólnie przyjęte, że z wózkiem dużo się spaceruje. Za chwilę dziecko stawia pierwsze kroki, uczy się chodzić. Takich też nie brakuje w parkach, na placach zabaw itp. Zaobserwowałam, że przedszkolaki-zerówkowicze wychodzą już nieco rzadziej. Czas na powietrzu spędzają na przedszkolnych podwórkach. W weekendy jest ich na zewnątrz więcej, niż popołudniami w tygodniu. Starsze dzieci preferują niestety ekrany. Kiedy rodzice zaczynają rzadziej wychodzić z dziećmi? Czy to ten czas, kiedy najmłodsi wpadają w ryzy edukacji systemowej?
To rzeczywiście jest ciekawe. Mamy wpojone, że niemowlaki czy toddlery (2-4-latki) potrzebują codziennie wyjść na dwór. Trudno mi uchwycić ten moment, ale chyba to jest właśnie końcówka przedszkola i początek podstawówki. Chociaż prowadzę też zajęcia z dziećmi z przedszkoli konwencjonalnych. Zdarza się, że daję im mapę skarbów i mówię, żeby wzięli ją do domu i może poszli z nią do lasu wraz z rodziną. Wtedy często odpowiadają: ale my nie chodzimy do lasu. Mówią to już nawet 4-5-latki. To pojawia się pod koniec przedszkola, a szkoła to jest już równia pochyła. Teraz już na szczęście nie ma zadań domowych, ale jest nauka, przygotowywanie się do sprawdzianów i mnóstwo zajęć dodatkowych.
Czy nam jako opiekunom to umyka? Myślimy sobie, że skoro dziecko idzie już do szkoły, to nie potrzebuje czasu w naturze?
To bardzo mocno zależy od rodziców. Znam takich, którzy mówią: ja naprawdę mam mało czasu, żeby wychodzić z dzieckiem w naturę. Dlatego szukałem takiego miejsca, które mu to da. Ci rodzice są świadomi, jak to jest ważne. Dzieci później ciągną rodziców w naturę, więc i oni siłą rzeczy w to wchodzą.
Zejdźmy do poziomu dziecka
Jak więc stymulować rozwój dziecka i zachęcać do wspólnego wyjścia z domu? Na pewno coś innego zachęci przedszkolaka. A dla ucznia atrakcyjna będzie inna aktywność.
Tu chodzi o to, żeby rodzic sam w sobie obudził tego dzieciaka. Żeby przypomniał sobie, jak my spędzaliśmy dzieciństwo. Nawet ludzie mieszkający w miastach, ci w okolicach 30-40-stki, którzy teraz mają małe dzieci, mają bardzo dużo wspomnień zabaw na łąkach za osiedlami, w starych sadach. Co nam zostało w pamięci? Czy my pamiętamy bajki oglądane w telewizji, czy jednak całe wakacje spędzone na podwórku? Tak z brudną buzią, z przerwą jedynie na kanapki. Przypomnienie sobie siebie z tego okresu jest bardzo ważne na start.
Wchodząc z dzieckiem do lasu, zostawmy za sobą mundurek dorosłości, odpowiedzialności i powagi. Zejdźmy trochę do poziomu dziecka. Kiedy ono chce zboczyć ze ścieżki i pójść głębiej w las, czy zajrzeć pod korę, pogrzebać w ziemi, może zróbmy to z nim? Sprawdźmy, co je tam tak ciągnie. Nie bójmy się ubrudzić rąk. Może nawet, jeśli nigdzie nie ma szkła, zdejmijmy buty, przejdźmy się boso i poczujmy ziemię pod stopami. Zanurzajmy się w tym ze spaceru na spacer.
Dobrym sposobem, z którego wiele osób korzysta, jest umawianie się na płatne zajęcia leśne. Inspirujmy się edukatorami przyrody, powtarzajmy na spacerach ich zabawy. Miłość do natury i dobro, które z tego płynie, jest też sercem naszej pracy.
Dziecko kilkuletnie a nastolatek. Dla każdego inna forma
Kilkulatek na pewno chętnie na to pójdzie. Z nastolatkiem pewnie jest znacznie trudniej.
Jeśli to się dzieje regularnie, to zostaje w dziecku. Dzieciaczek wejdzie w to od razu. Jasne, że nastolatek nie będzie chciał codziennie chodzić do lasu. Ale można mu zaproponować trochę inne aktywności: wyprawę z kompasem, fascynujące i trochę bardziej wymagające rzeczy, jak wycieczki rowerowe, wyprawy w góry, biwak pod gołym niebem. Z młodzieżą można dużo bardziej pracować na poziomie uważności; mindfullness. Ci ludzie wejdą już w ćwiczenia medytacyjne. Wiem, że z taką młodzieżą trzeba mieć trochę więcej czasu, bo oni muszą zbudować zaufanie.
Między sobą czy do Was?
Do osoby prowadzącej, ale między sobą też. Żeby móc zrzucić te swoje maski, które przybierają – że to obciach czy coś dziwnego. Po jakimś czasie, gdy już poczują, że mogą odpuścić, nagle się okazuje, że dla nich to jest super. Trzeba mieć po prostu więcej cierpliwości, energii i zasobów. Nastolatkowie mogą bez problemu mieć lekcje robione w naturze. Nie tylko w-f na boisku. To może być np. lekturownik – odpowiednik języka polskiego, podczas którego bierzemy wiersze, notatniki i idziemy w plener. To wcale nie jest leśna kąpiel. Znajdujemy sobie miejsce na polanie leśnej, czytamy poezję a później ją tworzymy.
Dziecięcy mózg potrzebuje dekompresji. Mniej agresji, więcej relacji
To ciekawy koncept. Czy młody człowiek, który pobędzie, ale też wybiega się np. w lesie, będzie mniej przebodźowany, łatwiej nawiąże relacje i rzadziej będzie przejawiał agresję?
Na pewno tak. Dzieci bardzo potrzebują przestrzeni nieograniczonej ścianami. Miejsca na swobodną zabawę bez „helikopterujących” rodziców, którzy wszystkim zarządzają. Po prostu potrzebują tlenu, który jest kluczowy. Dziecięce mózgi potrzebują dekompresji – szczególnie, kiedy są w szkole systemowej, w której większość czasu spędzają siedząc w ławkach. Ich mózgi po tym ogromnym wysiłku intelektualnym potrzebują tlenu do regeneracji. Wbrew pozorom dla dzieci wysiłkiem jest też konieczność wytrzymania, wysiedzenia w jednym miejscu.
Gdy dzieci spędzają dużo czasu w naturze – czy same ze sobą, czy z rodzicami, zmienia się ich zachowanie związane z potrzebą ekranów. Mniej jest zachowań agresywnych, a więcej zbudowanych relacji. Generalnie natura sprzyja budowaniu relacji. Jest też przestrzenią, w której wszyscy się regenerujemy. To znaczy, że jeśli pójdziemy z dziećmi do lasu, to też nasze emocje opadną. Również nasz kortyzol i trudy dnia codziennego zostają gdzieś w tej ziemi i pośród drzew. Dzieci bardzo czują, gdy ich rodzice też robią: uff. Jeśli jesteśmy razem w tak fajnym momencie, relacja bardzo się zacieśnia.
*Agata Rokosz, edukatorka przyrodniczo-leśna, doula i doradczyni noszenia dzieci w chustach. Współzałożona przez nią „Wataha” to niekonwencjonalna przestrzeń edukacji – leśne przedszkole i szkoła, pierwsza w Katowicach w 100 proc. leśna placówka. Powstała z inicjatywy trzech mam pragnących niesztampowej edukacji dla swoich dzieci. Zespół Watahy promuje zdrowie psychiczne i fizyczne dzieci, a fundamentem działań jest bliskość z naturą i drugim człowiekiem. Co ważne, w szkole nie będzie ocen.
Czytaj także: Czym jest wystarczająco dobre życie? „Pracujemy więcej niż nasi przodkowie” [WYWIAD]
–
Zdjęcie tytułowe: Mladen Mitrinovic/Shutterstock