W II Rzeczpospolitej zaledwie połowa warszawskich i krakowskich budynków mieszkalnych miała dostęp do kanalizacji, a więc także i toalety. W Łodzi i Lublinie miał je mniej niż jeden dom na każde 10. Na wsi było tak źle, że nawet nie prowadzono statystyk. Efektem były między innymi idące w dziesiątki i setki tysięcy rocznie „żołądkowe” zatrucia i zachorowania. Były też tysiące zgonów – np. na czerwonkę. Co zrobili ówcześni publicyści z człowiekiem, który starał się to zmienić? Wyśmiali go. A wychodek ochrzcili… jego imieniem. Tak skutecznie, że „sławojkę” wciąż można znaleźć w słowniku języka polskiego.
Ludzkie społeczeństwa mają w sobie na ogół sporą skłonność do konserwatyzmu, która powoduje, że do nowinek przekonują się stopniowo lub w ogóle. W większości przypadków ma to dobre skutki, bo pozwala unikać niemądrych pomysłów i rozwiązań, których wartości trzeba dopiero dowieść. Ale bywa i tak, że ta skłonność pcha ludzi na wojnę z czymś, co jest mądre i potrzebne. Szczególnie, kiedy jest to także coś, co łatwo wyśmiać.
- Czytaj także: Polskie rzeki to ściek: „jak w kraju Trzeciego Świata”
Wynalazł mycie rąk. Skończył w szpitalu psychiatrycznym!
W historii nauki legendą jest węgierski lekarz żydowskiego pochodzenia, który żył w XIX wieku i nazywał się Ignac Semmelweis. Skracając opowieść o nim do sedna – był to lekarz, który pracował w szpitalu położniczym. Dostrzegł w nim epidemię zgonów poporodowych i zaczął szukać przyczyny. Znalazł ją i zaproponował rozwiązanie. Powodem zgonów było to, że lekarze nie myli rąk i prosto z wykładów w szpitalnej kostnicy, gdzie kroili nieboszczyków, szli odbierać porody. Zarażając przy tym bakteriami kobiety, które wcześniej doprowadziły do zgonu osób będących obiektami sekcji. Zaproponowane przez Semmelweisa rozwiązanie? Dziś oczywiste. Mycie rąk. Jeżeli jednak myślicie, że jego propozycję przyjęto oklaskami, to – cóż – mylicie się i to bardzo.
Medyczny establishment tamtego czasu wyśmiał „wynalazcę mycia rąk”. Zniszczono go z takim zaangażowaniem, że medyczny geniusz trafił do szpitala psychiatrycznego, w którym zmarł nie doczekawszy się należnego uznania. Dziś jest legendą. A na jego rodzinnych Węgrzech w zasadzie każde miasto ma ulicę i budynek jego imienia, a wiele z nich ozdabia także pomnik Semmelweisa, który – zaledwie 200 lat temu – dokonał jednego z najważniejszych przełomów w historii medycyny. Ale może jest to wyjątkowa historia?
Zawdzięczamy mu kanalizację. Zabiła go frustracja
Nic podobnego. Jest takich więcej. Bardzo podobny los spotkał na przykład Johna Snowa. Ten w XIX wieku zajął się badaniem przyczyn powtarzających się w Londynie epidemii cholery, które za każdym razem powodowały dziesiątki tysięcy zgonów. Jego badania także przyniosły sukces. Snow odkrył bowiem, że powodem zachorowań na cholerę jest… picie wody skażonej przez ścieki. W tamtym czasie był to wniosek przełomowy. Nie znano bowiem ani bakterii, ani kanalizacji. I na przykład w Londynie było tak, że z jednej rury spuszczano ścieki do Tamizy, by kawałek dalej druga rura służyła za ujęcie wody. Snow wszystko przekonująco udokumentował i przedłożył kolegom dowód, że lepiej jest nie pić ścieków. Można bowiem – przekonywał – od tego zachorować na cholerę. Namawiał też, by gotować wodę, którą się pije.
Otrzymał oklaski, podziękowania i liczne wyróżnienia? Skąd. Odrzucono jego pomysły i mężczyzna zmarł na udar w wieku 45 lat. Niektórzy mówią, że z powodu eksperymentów medycznych, którymi się zajmował. Inni, że powodem była raczej głęboka frustracja związana z tym, że wiedział dlaczego ludzie umierają i nie mógł z tym nic zrobić.
Tej być może by uniknął, gdyby wiedział, że jego praca położy podwaliny pod współczesną epidemiologię i doprowadzi do opracowania nowoczesnych systemów kanalizacji. A te, twierdzą niektórzy, należą do najskuteczniejszych innowacji medycznych wszech czasów.
Obrażany przez publicystów
I my też mamy postać taką jak Semmelweis i Snow. Wprawdzie nie naukowca i odkrywcę, a polityka i lekarza, który po prostu próbował zastosować ich pomysły w Polsce, ale jednak. Tym był wieloletni minister spraw wewnętrznych i premier II Rzeczpospolitej, Felicjan Sławoj-Składkowski. Człowiek, którego imię wykorzystano, by nazwać w języku polskim wiejskie wychodki. Czyli „sławojki”. A w podręcznikach potraktowano na dwa sposoby. Albo wyśmiewano jako faceta, który zamiast poważnymi sprawami zajmował się, za przeproszeniem, kiblami. Albo skupiając się na polityce i całkowicie pomijając kampanię, którą prowadził.
Choć to być może właśnie ona była najważniejszym punktem jego życiowego dorobku.
Złośliwości pod jego adresem było dużo, ale najczęściej przywołuje się Stanisława Cata-Mackiewicza, który pisał o Sławoju tak: „Składkowski miał rozmach, dynamiczność, ujawniał ją zwłaszcza w sprawach, do których dorósł, a więc przede wszystkim w sprawach klozetów i urządzeń sanitarnych. Jego reformy przeprowadzone w tej dziedzinie były tak arbitralne i tak energicznie przeprowadzane w Polsce, że nazywałem go ‘Piotrem wielkim w klozetowej skali’.” I dodawał jeszcze na koniec krótkiego podsumowania tego polityka: „Tragizmem narodów słowiańskich są rządy państw oddane obłąkańcom”.
I Sławoja rzeczywiście można krytykować za wiele. Za to, że politykiem był raczej miernym – sam mówił, że na polityce się nie zna – a dał się zrobić i ministrem spraw wewnętrznych i premierem. Także za udział w przewrocie majowym. Może także za to, robi to wielu, że kiedy w 1939 roku wybuchła wojna, to już 17 września znalazł się w Rumunii. Ale akurat troska o klozety to coś, za co należy mu się uznanie.
„Zastodole” zabija Polaków
Według rocznika statystycznego z 1931 roku niespełna 13 procent budynków mieszkalnych w miastach miało dostęp do kanalizacji. Najgorzej było w dawnym zaborze rosyjskim, a w Lublinie i Łodzi toalet nie dało się znaleźć w ponad 90 procentach budynków. Nawet w Warszawie do kanalizacji była podłączona niespełna połowa budynków. Trochę lepiej było w większości miast Galicji, a jeszcze lepiej w dawnych Prusach. Co – to wiele mówi o tym, jak duży wpływ wciąż wywiera na Polskę to, że rytm gospodarczego marszu do nowoczesności wyznaczyli nam różni zaborcy – wciąż widać na mapach.
W dawnym zaborze rosyjskim nadal są takie gminy, w których nawet cztery domy na 10 nie mają dostępu do toalety. Według dzisiejszych standardów jest to oczywiście wynikiem bardzo złym, ale w II Rzeczpospolitej, do której powinniśmy już wrócić, byłoby poziomem „stołecznym”. Jak było na wsiach, skoro nawet w niektórych dużych miastach 90 procent budynków nie miało dostępu do ubikacji? Bardzo, bardzo źle. Toaletą było tak zwane „zastodole”.
Było to oczywiście problemem, kiedy sprawę oceniać z punktu widzenia wygody. Zwłaszcza zimą. Ale – i to jest znacznie ważniejsze – było także problemem epidemicznym. Jeżeli w takich warunkach ktoś we wsi zachorował na cholerę lub czerwonkę, to w zasadzie cała wieś miała jak w banku, że pójdzie jego śladem. Bakterie roznosiły się w końcu wszędzie, gdy tylko zawiało lub aktywnością wykazały się roznoszące je muchy. Efekty było widać w statystykach. Te nie były wówczas doskonałe, choćby dlatego, że do lekarza na wsi się raczej nie chodziło, bo go nie było, a jak był to drogi. Ale i tak dużo mówią.
– Skomplikowaną sytuację ekonomiczną i zdrowotną pogarszały szybko szerzące się choroby zakaźne, które powodowały liczne zejścia śmiertelne wśród ludności i zwierząt. Zaważyły one negatywnie na odbudowie społecznej i ekonomicznej kraju – pisał na przykład Jan Wnęk w artykule naukowym poświęconym epidemii czerwonki z lat 1920-21.
Tylko w tym okresie w Polsce zmarło z powodu czerwonki prawdopodobnie około 10 tysięcy ludzi. Były to oczywiście lata wyjątkowo złe, bo wojenne. Trudno było więc o właściwe odżywianie i dbałość o higienę. Ale i w kolejnych, wynika z różnych prac, umierało około 1000 ludzi rocznie. I to w oparciu o oficjalne statystyki, bo ofiar mogło być o wiele więcej. I jest to tylko czerwonka. Ponad 1000 osób rocznie umierało na dur brzuszny. Na początku niepodległości, ale też przed nią, na ziemiach polskich śmiertelne żniwo zbierała także cholera. Jej zasięg z czasem ograniczono z pomocą szczepień i edukacji dotyczącej higieny – choćby uczenia ludzi, by myli owoce i ręce. Ale pod koniec XIX i na początku XX wieku bywało tak źle, że jeszcze dziś zdarza się, że badający te sprawy etnografowie odnajdują we wsiach zachowaną pamięć zarazy. Którą starsi wiązali ze zgniłą ziemią, a naprawdę była cholerą roznoszoną przez bakterie zostawiane… za stodołą.
To oczywiście jedynie statystyka zgonów. Oprócz tego były też zachorowania na różne przypadłości związane z brakiem higieny i tym, w jaki sposób załatwiano potrzeby, które nie kończyły się śmiertelnie, a każdego roku były ich dziesiątki i setki tysięcy. Problem był więc bardzo poważny, a jednocześnie miał proste rozwiązanie.
Tym był wychodek.
„Bezbrzeżne osłupienie, że władza zajmuje się takimi rzeczami”
Sam Sławoj, który był lekarzem oraz człowiekiem obdarzonym dobrym piórem, pisał o tym tak: „na przykład dzisiaj już przy pojedynczym wypadku czerwonki lub tyfusu we wsi można klozet zdezynfekować. A nie zrobimy tego z zastodolem roznoszącym zarazę z wodą deszczową i wiatrem. Do stworzenia warunków zdrowotnych społeczeństwa trzeba uświadomienia, wskazań, pouczeń i nakazów. A przede wszystkim same władze uświadomione być muszą, co do swych obowiązków wobec zdrowia ludności”.
Polityk uznał więc, że sprawa jest ważna i postanowił zadbać o zdrowie narodu. – Ja wymachując higienicznym tomahawkiem rzuciłem się w walkę dosłownie z 35 milionami mieszkańców Polski – pisał. I dodawał, że jego aktywność wywołała szok: „Pierwszym wrażeniem ludności było bezbrzeżne osłupienie, że władza zajmuje się takimi rzeczami”.
Niewielu w ówczesnej Polsce mieściło się w głowie, że minister zajmie się wychodkami. Do tego zaraz pojawili się liczni krytycy tak prowadzonej modernizacji polskiej wsi, którzy mówili i pisali tak, jak o podobnych sprawach pisze się także dziś. – Dajcie społeczeństwu dobrobyt, a już ono samo, bez żadnych nakazów da sobie radę z higieną, wołali zwolennicy złotej wolności – relacjonował sam Sławoj argumenty, które brzmią znajomo dla każdego, kto zajmował się w ostatnich latach poprawą jakości powietrza lub rzekami.
Polityk odpowiadał im jednak, że dobrobyt nie zawsze idzie w parze z higieną, a trudno czekać aż ten dobrobyt nadejdzie, skoro bardzo dużo da się zrobić „już” i małym kosztem.
Robił więc swoje z dużą energią. Wprowadził między innymi prawo, które wymuszało na właścicielach domów posiadanie wychodków. Z czasem zaczęto go kojarzyć z latrynami, które ochrzczono mianem „sławojek”. O nim i jego inspekcjach toalet krążyły historie, które inspirowały liczne żarty. Te – również i to pokazuje, że pewne mechanizmy są niezmienne – chętnie kolportowali kamienicznicy, na których Sławoj nałożył liczne nowe obowiązki. Licząc, że dzięki temu może uda się im pozbyć jego lub chociaż wprowadzanych przez niego i kosztownych dla nich przepisów. Podłapywali je również rywale polityczni, którzy chcieli jego dymisji. A z czasem wpłynęły i na to, jak Sławoja opisano w podręcznikach oraz książkach opisujących tamte czasy.
Te na ogół przedstawiają go jako postać kabaretową.
Sam polityk się tym jednak nie przejmował i podchodził do sprawy z dystansem, bo jako lekarz wiedział, co robi. – Żałuję więc, że nie wiem nawet komu podziękować za to wesołe, dowcipne i dosyć trwałe spopularyzowanie mego imienia – pisał po latach na emigracji.
Wiedział, że śmiano się z niego, ponieważ robił coś, co dziesiątki lub setki tysięcy ludzi ratowało każdego roku przed chorobą żołądka. A pokaźną liczbę rodaków także przed zgonem. Żarty traktował więc po prostu jak cenę, którą warto zapłacić za zdrowie innych.
Dziś też walczyliby ze „sławojkami”
Historia „sławojek” jest ciekawa sama w sobie, ale dla mnie ciekawsze jest to, że pokazuje dość stałe nastawienie naszego społeczeństwa, a zwłaszcza publicystów. Czy gdyby jakiś człowiek pokroju Sławoja pojawił się dziś i zaczął wymuszać stawianie wychodków, których celem byłoby ratowanie zdrowia i życia, zostałby wzięty na cel przez naczelnych „obrońców zdrowego rozsądku” tak samo jak w II Rzeczpospolitej? Nie mam żadnych wątpliwości, że tak i znaleźliby się poczytni publicyści, którzy urządziliby mu prawdziwy grill. Choć i dziś Sławoj miałby co robić, bo nadal – prawie 100 lat po jego zdrowotnej „krucjacie” – około dwa miliony Polaków nie ma w domu ubikacji. A największy byłby ten grill wtedy, gdyby okazało się, że wychodków oczekuje Unia Europejska.
To, że ten rodzaj podejścia u nas funkcjonuje i ma się świetnie, jest problemem. Jest nim dlatego, że na równi są grillowane pomysły sensowne i bezsensowne. Co szczególnie dobrze widać w sprawach związanych ze środowiskiem, które mają łątkę „ekologicznych”.
Jest tutaj oczywiście od groma pomysłów głupich, które jak najbardziej zasługują na to, by pogrzebać je w imię „zdrowego rozsądku”. Ale są i takie, którym jest ze zdrowym rozsądkiem po drodze, a i tak bierze się je na grill, który bywa skuteczny i hamuje wysiłki rozwojowe kraju. Jakie? Choćby te, które prowadzą do poprawy jakości powietrza tam, gdzie to jest tak złe, że prowadzi do pogorszenia zdrowia ludzi. Albo tam, gdzie polskie rzeki są zmieniane w ściek, bo narodowe umiłowanie wolności pozwala spuszczać do nich ścieki i szamba. Problemem do rozwiązania są też susze i to też spotyka taki opór.
Oraz kilka innych jeszcze ważnych rzeczy.
- O nich czytaj w „Odwołać katastrofę”
Fot. Felicjan Sławoj Składkowski i „sławojka”. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe/Shutterstock/FotoDax