– Potrzeba sprawnych służb, które wezmą na swoje barki ciężar walki o czyste środowisko. Inaczej nigdy nasze otoczenie nie będzie zdrowe do życia – mówi dla Smoglabu prof. Mariusz Czop z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, specjalista z zakresu m.in. hydrogeologii i ochrony środowiska. Rozmawiamy z nim o bombach ekologicznych, zanieczyszczeniu rzek, jak również o tzw. mafii śmieciowej.
Bartosz Dybała: Gdzie tyka największa bomba ekologiczna w Polsce?
Prof. Mariusz Czop: To pojęcie zostało w ostatnich latach mocno zdewaluowane. Prawdziwych bomb ekologicznych, czyli terenów obecnych i zlikwidowanych zakładów chemicznych, metalurgicznych i związanych z przemysłem górniczym, jest w całym kraju około 20. Największa i najgroźniejsza z tych bomb ciągle tyka w Bydgoszczy.
Mowa zapewne o Zakładach Chemicznych „Zachem”, które tam w przeszłości działały. Dlaczego ulokowano je akurat w Bydgoszczy, a konkretnie na jej obrzeżach, w lesie?
Ponieważ tam Niemcy w czasie II wojny światowej rozpoczęli budowę fabryki materiałów wybuchowych, zamaskowanej przed lotnictwem aliantów. Taka lokalizacja była bardzo wygodna także po wojnie, bo było oczywiste, że działalność zakładu będzie śmiertelnie niebezpieczna dla ludzi. Na początku produkowano tam bowiem materiały wybuchowe i dochodziło do awarii i wypadków, w tym do potężnego wybuchu instalacji do produkcji trotylu w listopadzie 1952 r., w wyniku którego zginęło kilkanaście osób, prawie setka odniosła rany, a zburzonych zostało około 130 budynków. Zakłady rozwijały się przez cały okres PRL-u, produkowały wiele substancji chemicznych, niestety stosując przestarzałe technologie, generując ogromne ilości odpadów i ścieków, w efekcie powodując ogromne zanieczyszczenie w środowisku.
Zachem był ogromnym zakładem, który zajmował około 1600 ha powierzchni (16 km2), a w szczycie swojej działalności zatrudniał nawet kilkanaście tysięcy osób. Wokół niego powstały osiedla zakładowe dla pracowników. W działalności Zachemu w okresie PRL-u trudno było dopatrywać się dotrzymywania jakichkolwiek standardów, dotyczących ograniczenia zanieczyszczeń, czy działań w zakresie ochrony środowiska. Dlatego niebezpieczne substancje przedostały się do podłoża, najpierw do gleb i gruntów, a następnie do wód podziemnych. Występuje tam śmiertelny koktajl rakotwórczych substancji, w tym: wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne (WWA), związki chlorowcoorganiczne, związki nitrowe, anilina, fenol i wybrane metale ciężkie.
Zakłady praktycznie do końca swojej działalności, czyli 2015 roku, nie miały systemu skutecznego oczyszczania ścieków i szczelnych składowisk na odpady. Mamy doniesienia od byłych pracowników, że ścieki bez oczyszczania wylewano do rzek i do gruntu, a odpady zakopywano i palono. Tymczasem w okolicy zakładów mieszkańcy korzystali z płytkich studni do zaopatrzenia w wodę do picia. Gdy pod koniec lat 60. XX wieku woda ta zaczęła śmierdzieć, właśnie wspomnianym fenolem, zorientowali się, że coś jest nie tak. Zachem został zobowiązany decyzjami władz wojewódzkich, że będzie mieszkańcom dostarczał czystą wodę poprzez specjalnie powstały wodociąg. Kiedy zakłady zostały postawione w stan upadłości w 2015 roku, bezprawnie zaprzestano dostaw wody, kompensującej szkodę w środowisku. Władze Bydgoszczy twierdziły wówczas, że zanieczyszczenia już nie ma i dlatego woda już się mieszkańcom nie należy. Ci zaczęli wobec tego wiercić studnie na nowo: wypłynęła z nich czarna i śmierdząca woda.
Jak rozbroić bombę ekologiczną w Bydgoszczy? 4 mld zł na „Zachem”
Zagrożenie nadal istnieje?
Oczywiście. Szczególnie narażeni są mieszkańcy pobliskiego osiedla Łęgnowo-Wieś, na którym żyje około tysiąca osób. Zanieczyszczenia z terenu dawnych zakładów przedostały się do wody i ziemi, z którymi mają oni na co dzień styczność. Co więcej, niebezpieczne substancje z terenu Zachemu są już prawdopodobnie w Wiśle. W rejonie Bydgoszczy jest bardzo dużą rzeką, ze sporymi przepływami wody, więc zanieczyszczenia zostają rozcieńczone, niemniej jeśli nie odetnie się im drogi do Wisły, w przyszłości może dojść do poważnej katastrofy ekologicznej.
Jak rozbroić tę bombę?
Da się to zrobić, jednak jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, brakuje głównie woli politycznej, bo pieniądze nawet by się znalazły. Kilka lat temu wspólnie z moim zespołem z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie wyliczyliśmy, że na remediację gruntów po Zachemie, czyli ich oczyszczenie, potrzeba ok. 2,5 mld zł. Obecnie, jak podają niektóre źródła, ta kwota wzrosła już do 4 mld zł. Mowa o dużo większym obszarze niż np. nowohucki kombinat (ok. 900 ha), mającym powierzchnię ok. 4,5 tys. hektarów. Znajduje się tam kilkadziesiąt różnych ognisk zanieczyszczeń, w tym kilka dużych składowisk, które należy w sposób fachowy zabezpieczyć. Pilnie trzeba się też zająć chmurą zanieczyszczonych wód podziemnych na terenie osiedla Łęgnowo-Wieś, która ciągle się przemieszcza i powiększa swój rozmiar. Jeśli tego nie zrobimy, ludzie dalej będą narażeni na oddziaływanie niebezpiecznych substancji, i coraz bardziej będzie również zagrożona rzeka Wisła.
Kombinat w Nowej Hucie. „Skażone tereny jak lepy przyciągają brudne branże”
Wspomniał pan o nowohuckim kombinacie. Co znajduje się w poprzemysłowej glebie wokół tego zakładu? Czy to kolejna z bomb ekologicznych?
Zdecydowanie tak. Nowohucki kombinat to zakład metalurgiczny, a te obok zakładów chemicznych i kopalń należą do najsilniej degradujących środowisko. Kombinat zajmuje powierzchnię 900 ha, ale ma jeszcze dwa ogromne składowiska odpadów: kompleks składowisk przy ulicy Dymarek (około 90 ha) i hałdę żużla w Pleszewie (120 ha). Razem to jest już ponad 1100 ha, ale to nie wszystko, bo wokół kombinatu, w znacznej części Nowej Huty, występuje „aureola” zanieczyszczonych gleb i gruntów. Przez lata z Huty wylatywały metaliczne pyły, które osiadały na parapetach, balkonach i samochodach. W sieci są dostępne filmy, jak pyły te podążają za magnesem, a dziennikarz RMF Maxx Przemysław Błaszczyk takie samo zachowanie udokumentował dla próbki gleby.
Nikt nigdy nawet się nie zająknął, że może trzeba by oczyścić środowisko z tych zanieczyszczeń, dokonać odpowiedniego zabezpieczenia składowisk, które nigdy nie były szczelne, bo budowano je w latach 50. XX wieku w przysłowiowym „szczerym polu”, tak że nie spełniają żadnych standardów środowiskowych. Nikt nie mówi także o oczyszczeniu wód podziemnych, które zostały skażone na znacznym obszarze kombinatu i w rejonie składowisk. To wszystko niestety kosztuje, ale jest konieczne, żeby na te tereny wprowadzić ludzi i nowoczesny przemysł. Żaden poważny biznes nie przyjdzie na tereny problemowe, które mogą stwarzać zagrożenie dla pracowników, i które wymagają czystego otoczenia dla procesów technologicznych.
Skażone tereny poprzemysłowe jak lepy przyciągają tylko brudne branże przemysłowe, które mogą swoje szkodliwe oddziaływania zrzucać na historyczne zaszłości. Jest sprawą raczej oczywistą, że oczyszczanie środowiska, prace naprawcze i remediacyjne powinien wykonać ArcelorMittal Poland, który już od 20 lat prowadzi działalność na terenie kombinatu. Nawet gdyby udowodnił, że nie jest następcą prawnym państwowego kombinatu, i tak odpowiada za tereny, którymi włada. Od lat zabiegam wspólnie z kilkoma organizacjami ekologicznymi, ale również z bardzo liczną grupą mieszkańców Nowej Huty, o uczciwe zbadanie terenu kombinatu i jego sąsiedztwa, w tym ogromnych składowisk odpadów przemysłowych. Mam nadzieję, że w końcu władze miasta i naszego państwa wesprą te działania oraz będą inspirować ArcelorMittal Poland do odpowiedzialnego podchodzenia do kwestii ochrony środowiska i szacunku dla lokalnej społeczności, której wielu przedstawicieli uczciwie i ciężko pracowało w kombinacie. Wszystkim mieszkańcom Nowej Huty po prostu musimy zapewnić czyste i zdrowe dla życia środowisko.
Polskie rzeki to ścieki. „Rośliny zaczęłyby usychać”
Środowisko, które już teraz jest bardzo zdegradowane. Spójrzmy na rzeki, o których mówi się, że są jednym wielkim ściekiem. Czy faktycznie jest tak źle?
To prawda, że w Polsce rzeki zostały zamienione w ścieki. Lądują w nich zarówno ścieki komunalne, jak również przemysłowe. Przykładowo woda z Górnej Wisły, od Śląska aż do ujścia Sanu, nie nadaje się do jakiegokolwiek użytku. Gdyby podlać nią uprawy, to rośliny zaczęłyby usychać. Woda by wyparowała, ale zgromadzona w niej sól zdegradowałaby glebę. Nie radziłbym również wykorzystywać tej wody do mycia samochodów. Sól jest bardzo silnie korozyjna wobec stali i betonu.
I przede wszystkim: unikajmy kąpieli w Wiśle i nie pijmy z niej wody. Trwają badania, np. prowadzone przez krakowskie wodociągi, czy da się ją na tyle uzdatnić, by nadawała się do spożycia. Nawet bez ich wyników można powiedzieć, że są oczywiście technologie, którymi można wodę z Wisły odsalać, jednak byłyby to z pewnością ogromne koszty, liczone w setkach milionów złotych. Jeśli chodzi o poziom chlorków w Wiśle, to zaczyna on spadać i osiąga poziom umożliwiający wykorzystanie wody dopiero w rejonie Warszawy.
- Czytaj także: Polskie rzeki to ściek: „jak w kraju Trzeciego Świata”
O Wiśle znów jest ostatnio głośno. Eksperci ostrzegają, że jest bardzo zasolona. To efekt zrzucania ścieków przez kopalnie, które, podkreślmy, mają na to odpowiednie zezwolenia. Ale czy nie mogłyby odsalać wody, która ląduje m.in. w Wiśle?
Kopalnie węgla kamiennego, by mogły funkcjonować, muszą być odwadniane, a słona woda do nich dopływająca musi być gdzieś odprowadzana. Wybrano najprostsze rozwiązanie zrzutu do rzek. Kopalnie płacą nieadekwatnie małe pieniądze za zrzuty słonej wody do rzek. Za jeden metr sześcienny solanki, która jest jak woda oceaniczna, wpuszczonej do cieku, wychodzi niecałe 2 złote. Żeby ten metr sześcienny oczyścić, należałoby, lekko licząc, wydać w granicach 10-15 złotych. Widać gołym okiem, co jest tańsze, bo tak naprawdę kosztów ponoszonych przez ludzi i środowisko się nie liczy. Jeśli ktoś panu jakąś rzecz proponuje za złotówkę czy dwie, a ktoś inny ten sam przedmiot za kilkanaście złotych, to tę drugą osobę potraktuje pan jako kogoś, kto chce pana ołupić z pieniędzy, to oczywiste.
Powiedzmy jeszcze, że do Wisły w ciągu doby wpływa około 200 tysięcy metrów sześciennych zasolonych wód z kopalń węgla kamiennego. Każdej doby do Wisły trafia około 2,5 tysiąca ton soli, a rocznie nawet 1 milion ton. Ten roczny ładunek soli, gdyby chcieć usypać w pryzmę, to zajmowałaby u podstawy powierzchnię aż 5 boisk piłkarskich, a jej wysokość byłaby równa Pałacowi Kultury czy naszemu krakowskiemu Szkieletorowi. Należy też jasno zaznaczyć, że górnictwo węgla kamiennego, o czym pisze się w mediach, z uwagi na wysokie koszty wydobycia, od praktycznie zawsze znajduje się na granicy bankructwa. Kopalnie nie wyłożą zatem pieniędzy na odsalanie wód kopalnianych, bo ich nie mają, to chyba jasne.
Prof. Mariusz Czop: oczyszczalnie szukają oszczędności zatruwając rzeki
Przypomnijmy, że to właśnie wysokie zasolenie wody doprowadziło do masowego zakwitu tzw. złotej algi i katastrofy ekologicznej w Odrze w 2022 roku. W ostatnich miesiącach problem powrócił, a rządzący przeprowadzili eksperyment z użyciem perhydrolu, który miał wyeliminować algę. Nie jest trochę tak, że zamiast przyczyny, eliminowany jest jedynie skutek? Jak ocenia pan ten eksperyment?
Faktycznie eksperyment ten miał przede wszystkim charakter doraźny i nie znamy nawet jego pełnych wyników. Złota alga to glon, który podczas sytuacji stresowej, jak spadek substancji odżywczych lub pogorszenie warunków środowiskowych, wytwarza toksynę, która nawet w małej ilości jest śmiertelna dla ryb. Pojawiały się jakieś dane, że w efekcie użycia perhydrolu w kanale Gliwickim, który łączy się z Odrą, udało się wyeliminować algę w 90-95 procentach. Jeśli tak, to i tak za mało. Każdy, kto ma pojęcie o życiu biologicznym wie, że żeby skutecznie usunąć mikroorganizmy, to trzeba to zrobić w 100 proc. Jeśli się tego nie zrobi, to w sprzyjających warunkach znów zaczną się one namnażać. Z kolei przyczynę, o której pan mówi, trudno będzie wyeliminować. Kopalnie spuszczają ścieki do rzek ciągle od 50 lat. Kiedyś jednak mieliśmy więcej wody w rzekach, a obecnie wskutek długiego okresu suszy, te ilości są bardzo małe. Problem jest naprawdę bardzo poważny.
Co jeszcze poza ściekami z kopalń ląduje w rzekach, tych większych i mniejszych, jak również w potokach?
Inne rodzaje ścieków przemysłowych, niektóre bardzo silnie toksyczne. Przykładem mogą być substancje, które trafiają od lat do potoku Olszanickiego, a pochodzą z odladzania samolotów i płyty podkrakowskiego lotniska w Balicach. Wśród nich można wymienić m.in. glikol propylenowy i mrówczany, ale również rakotwórczy formaldehyd. W potoku Olszanickim nie ma praktycznie żadnego życia, żadnych ryb. Nie ma w nim na tyle dużych przepływów wody, aby ścieki z lotniska miały się gdzie rozcieńczyć.
- Czytaj także: Cuchnący chemikaliami potok zatruwa im życie. Winny jest znany, prokuratura nie widzi problemu
Od lat okoliczni mieszkańcy zgłaszają różnego rodzaju dolegliwości, np. swędzenie oczu. Ich źródła upatrują właśnie w zanieczyszczeniu pobliskiego potoku. Pomimo próśb i zgłoszeń do władz lotniska, służb ochrony środowiska, organów ścigania, a nawet samego Prezydenta RP, problem pozostaje nierozwiązany, co jest doskonałym symbolem stanu naszego państwa. Zbliża się sezon zimowy, kiedy następuje eskalacja problemu i gehenna mieszkańców Olszanicy. Zobaczymy, czy w tym roku znowu zderzą się oni z murem obojętności urzędników i wszelkich decydentów.
Do rzek trafia również masa ścieków komunalnych, które płyną z oczyszczalni. Mamy niestety wiele zgłoszeń i dowodów, że te ścieki nie są w sposób efektywny oczyszczane. To że istnieje oczyszczalnia, jeszcze niczego nie oznacza. Ważne, żeby w sposób prawidłowy funkcjonowała. Jej operator ponosi wysokie koszty oczyszczania, bo musi stosować drogie odczynniki chemiczne, no i niebagatelne znaczenie ma również gwałtownie rosnąca w ostatnich latach cena energii elektrycznej. Co robimy w domu, kiedy chcemy lub musimy na czymś zaoszczędzić? Wyłączamy np. grzejniki. Tak samo jest z oczyszczalnią. Wyobraźmy sobie, że wyłączymy taką oczyszczalnię na pięć godzin w ciągu doby. Mamy wymierne oszczędności. I niestety takie rzeczy się dzieją, a ponieważ mamy nieskuteczne służby ochrony środowiska, to odpowiedzialni za działalność oczyszczalni nie boją się konsekwencji. Ludzie regularnie zgłaszają nam, naukowcom, ale przede wszystkim aktywistom, że nieoczyszczone ścieki płyną do polskich rzek, w szczególności wieczorami i w weekendy, kiedy urzędnicy nie pracują. Oczywiście, czasami to również efekt jakiejś mniejszej bądź większej awarii.
Ekspert o mafii śmieciowej: gwarancja szybkiego zarobku. Nasze państwo jest niewydolne
Wydaje się, że do rzek trafia dosłownie wszystko. W maju tego roku, podczas gaszenia składowiska chemikaliów w Siemianowicach Śląskich, wody gaśnicze zmyły toksyczne substancje do Brynicy. Nie jest pan przerażony faktem, że w efekcie takich zdarzeń do rzek i powietrza przedostaje się cała tablica Mendelejewa?
Jestem, ale co mogę zrobić? Środowisko naukowe i aktywistyczne od lat apelowało do służb ochrony środowiska, samorządów oraz polityków, by ucywilizowali gospodarkę odpadami. Niebezpieczne odpady były składowane na terenach prywatnych, ale również na gruntach, dzierżawionych od miast i gmin. Przez jakieś śmieszne firmy, często o kuriozalnych nazwach, pozakładane na tzw. słupy. Później w środku jakiejś miejscowości, w stercie mauzerów i bel odpadów, wybuchał pożar. Wybuchające beczki z trującymi chemikaliami fruwały w powietrzu. Okazało się, że w naszym kraju działa tzw. „mafia śmieciowa”.
Jak w skrócie funkcjonuje taka mafia?
Termin mafia śmieciowa jest według mnie pewnym nadużyciem, wymyślonym dla usprawiedliwienia niewydolności naszego państwa. W rzeczywistości w Polsce wskutek tego, że służby ochrony środowiska nie działają, a przepisy prawne są pełne wad, każdy w miarę bezczelny i pozbawiony skrupułów człowiek, nie posiadający żadnego terenu, sprzętu czy pieniędzy, może założyć firmę, zajmującą się unieszkodliwianiem odpadów. Zazwyczaj, zanim służby się zorientują, zdąży zarobić dziesiątki milionów złotych na zakopywaniu odpadów w ziemi lub po prostu trzymaniu ich w różnych odludnych miejscach, dzierżawionych od samorządów, firm i osób prywatnych, np. w starych halach, budynkach po PRG-ach czy na terenach poprzemysłowych. Jak mu się zaczyna palić grunt pod stopami i służby zaczynają coś podejrzewać, to nagle wybucha pożar i odpady idą z dymem. Jeśli nie uda się spalić tych odpadów, to po ich wykryciu przez służby okazuje się, że spółka, która to zwiozła, nie ma nagle pieniędzy, jest postawiona w stan likwidacji lub nie ma tam żadnych władz czy osób odpowiedzialnych.
Organy ścigania chwalą się złapaniem nawet kilku tysięcy nieuczciwych ludzi, zajmujących się tym procederem, ale wadliwe przepisy, które ciągle obowiązują i gwarancja łatwego zarobku powodują, że na ich miejsce przychodzą nowi. Bo ten prymitywny „patent” jest powszechnie znany i bardzo łatwy w realizacji, a kary, jakie ostatecznie zapadają w procesach są śmiesznie niskie, rzędu kilku miesięcy więzienia. Winę za taki stan ponoszą w mojej opinii niestety organy naszego państwa. Nie ma też co liczyć na poprawę bez gruntownych zmian przepisów prawnych, w tym w zakresie obowiązkowych zabezpieczeń finansowych i technicznych dla firm, zajmujących się unieszkodliwianiem odpadów. No i po raz kolejny musimy mieć skuteczne służby ochrony środowiska.
W jaki sposób gasi się pożary składowisk, na których znajdują się niebezpieczne substancje?
Według mnie w Polsce raczej w tym względzie nie ma żadnych specjalnych czy też odpowiednich procedur. Próbuję się tego dowiedzieć od kilku lat, niestety bezskutecznie. Jednocześnie trzeba zaznaczyć, że gaszenie chemikaliów nie jest proste. Kiedy pali się dom, słoma, las, wiadomo, że używa się wody. W przypadku chemikaliów gaszenie dużego pożaru jest trudne, może wymagać specjalnych środków gaśniczych, ale często polega też na tym, że realnie można jedynie ograniczać rozprzestrzenianie się ognia. Polewa się i chłodzi wodą otoczenie, żeby pożar pozostawał pod kontrolą i zajmował jak najmniejszy obszar. Trudno jest go ugasić, bo te wszystkie chemikalia są łatwopalne i dopiero jak się wypalą, to się udaje w miarę opanować sytuację. Takie pożary to ogromne zagrożenie dla strażaków, mieliśmy w Polsce przypadki, że musieli być oni wycofywani, bo występowało zagrożenie dla życia czy zdrowia: przez trujące opary, które unosiły się w powietrzu.
W przypadku wspomnianych Siemianowic Śląskich sytuacja jest o tyle ciekawa, że tamtejsze składowisko podobno było pod specjalnym nadzorem i były przygotowane procedury na wypadek jego pożaru. Mimo to potężna ilość zmieszanych niespalonych cieczy i wód pożarniczych przedostała się do Brynicy, która zmieniła kolor na czerwony. Nie wiem, dlaczego doszło do takiej sytuacji. Możliwe, że pożar był tak ogromny, że jego skali nie obejmowały nawet przygotowane scenariusze.
- Czytaj także: Chemikalia w wodzie, tablica Mendelejewa w powietrzu. Skutki jednego pożaru z tego lata
Z tego co pan mówi wynika, że zawodzi wszystko: procedury, służby ochrony środowiska, samorządy. Nie tylko w przypadku mafii śmieciowej, ale również jeśli chodzi o zanieczyszczanie rzek. Co zrobić, żeby uzdrowić sytuację?
W przypadku rzek potrzebny jest całościowy, rzetelny monitoring jakości ścieków, które są do nich zrzucane. Za funkcjonowanie takiego monitoringu powinni płacić ci, którzy te zanieczyszczenia do rzek wpuszczają. Musimy zamontować dużą liczbę czujników przy wszystkich zakładach przemysłowych i oczyszczalniach, a pomiary powinny być dostępne online dla wszystkich, którzy są nimi zainteresowani. Należałoby również wspierać i rozbudować bardzo skuteczne systemy społecznego monitoringu, który w przypadku wspomnianego potoku Olszanickiego udowodnił, że działa bardzo dobrze i dostarcza bardzo wiarygodne dane.
Oczywiście bezrefleksyjne służby próbują narzucać narrację, że aktywiści przesadzają, non stop donosząc o śniętych rybach. Ale taka jest rzeczywistość. Rzeki są zatruwane w całej Polsce codziennie. Służby ochrony środowiska powinny przestać udawać, że nic się nie stało i przede wszystkim nie robić z siebie ofiary. Potrzeba nam sprawnych służb, które wezmą na swoje barki ciężar walki o czyste środowisko. Inaczej dochodzić będzie do kolejnych katastrof i nigdy nasze otoczenie nie będzie czyste i zdrowe do życia.
–
Zdjęcie tytułowe: Stan Baranski Photography