Braki żywności nam nie grożą – zapewniał niedawno minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski. Oby miał rację. Bo według ONZ czeka nas globalna klęska głodu „o biblijnych rozmiarach”. Wszystko, ma się rozumieć, przez koronawirusa.
– Obecnie zmagamy się z pandemią COVID-19, ale niebawem będziemy musieli zmierzyć się z pandemią głodu – stwierdził David Beasley, szef Światowego Programu Żywnościowego (WFP), podczas briefingu transmitowanego na kanałach społecznościowych ONZ.
Obecnie z powodu niedożywienia cierpi 821 milionów ludzi na świecie. Głód w stopniu zagrażającym życiu dotyka 135 milionów ludzi z 55 krajów świata. Zdaniem Beasleya w miarę rozprzestrzeniania się wirusa ta liczba może wzrosnąć o kolejne 130 milionów przed końcem tego roku.
Na liście najbardziej narażonych państw znajdują się m.in. Jemen, Afganistan, Wenezuela, Etiopia, Sudan, Syria, Nigeria i Haiti. Szczegółowe dane i prognozy dotyczące kryzysu żywnościowego dostępne są w raporcie „Global Report on Food Crises 2020”, dostępnym na stronie WFP.
Zapasy żywności stopnieją przez suszę
Zagrożenie dotyczy przede wszystkim krajów Trzeciego Świata. Nie znaczy to jednak, że pozostałe państwa są na nie w stu procentach odporne. Polsce kryzys podobno nie grozi. Przynajmniej taka wersja obowiązywała niedawno. W połowie kwietnia minister rolnictwa przekonywał, że mamy bardzo duże zapasy żywności, że z pewnością nie braknie jej w sklepach, a „produkcja polskiego rolnictwa jest bardzo wysoka”.
To pewnie dobrze, że rząd uspokaja społeczeństwo. Bo byłoby niedobrze, gdyby siał niepokój. Jednak w kontekście przestróg „firmowanych” przez ONZ trudno nie zadać sobie pytania, czy pod względem zaopatrzenia w żywność naprawdę jesteśmy bezpieczni. Z naciskiem na „naprawdę”.
No więc okazuje się, że tak naprawdę to nie wiadomo. Niedługo po zapewnieniach, że wszystko jest w porządku, pojawiły się ostrzeżenia. 22 kwietnia podczas konferencji prasowej minister Ardanowski podtrzymał prognozę, że żywności nie zabraknie, ale zaznaczył, że może jej być mniej – a więc będzie droższa.
Tym razem przyczyną jest susza, która zaczyna przybierać rozmiary klęski żywiołowej. O skali zagrożenia dowiemy się niebawem.
– Obawiam się utrwalania się suszy. O tym zdecydują najbliższe tygodnie. Przełom kwietnia i maja pokaże, jak duże straty może w Polsce spowodować susza. One będą zapewne różne w zależności od jakości gleb, ale w Polsce jest dużo słabych gleb o podłożu piaszczystym, które łatwo tracą wodę, zwłaszcza gdy są uprawiane niewłaściwie – powiedział Ardanowski.
Sytuację pogorszy druga fala epidemii – nasilana przez smog
Susza i epidemia nie są jednak zjawiskami rozłącznymi pod względem skutków żywnościowych. Obawy o problemy z dostępnością produktów spożywczych pojawiły się już w marcu, gdy ludzie zaczęli szturmować sklepy, by zrobić zapasy na czas „zarazy”. Był to dość przewidywalny objaw paniki wobec pogarszającej się sytuacji epidemiologicznej.
Obecnie sprawy do pewnego stopnia się unormowały, a słoneczna pogoda sprzyja lepszym nastrojom. Wciąż jednak jesteśmy przed szczytem zachorowań. Istnieje więc ryzyko, że reżim epidemiczny ponownie zostanie zaostrzony. W dodatku jest niemal pewne, że najgorsze jeszcze przed nami.
Eksperci prognozują kolejną, większą falę zachorowań w sezonie jesienno-zimowym. W Polsce może ona mieć jeszcze większą skalę niż w wielu innych krajach, ponieważ okres ten pokrywa się z sezonem grzewczo-smogowym. A badania włoskich naukowców wskazują, że zanieczyszczenia powietrza sprzyjają szybszemu rozprzestrzenianiu się koronawirusa. Do tego dochodzi grypa, która największe żniwo zbiera w okresie od stycznia do marca. Słowem, sytuacja nie wygląda wesoło.
Żywność będzie droższa, ale czy jej wystarczy?
Przeciągająca się i nawracająca epidemia może oznaczać również trudne czasy dla branży spożywczej. Żywność to wprawdzie jedyny towar, w który konsumenci nie przestaną się zaopatrywać. O ile będzie ich na to stać. Niemal z pewnością będą wydawać na niego mniej niż dotychczas, co może zmniejszyć obroty w branży.
Ta, by zrekompensować straty, może przekierować część produkcji na eksport, od którego zresztą w dużym stopniu jest zależna. Polska jest przecież spożywczą potęgą, a w zeszłym roku była na trzecim miejscu w UE pod względem nadwyżki eksportowej dla artykułów rolno-spożywczych. Taka polityka mogłaby uratować część zakładów, ale przełożyłaby się na wzrost cen żywności w kraju (w końcu będzie jej mniej na naszym rynku) – i tak już wówczas wysokich z powodu suszy.
To oczywiście spekulacje, bo nigdy nie wiadomo, jak będzie. Ale scenariusz wydaje się realistyczny. Oczywiście nie da się wykluczyć, że rząd, dla zabezpieczenia potrzeb krajowych, uruchomi ręczne sterowanie. W takim przypadku rozwój wydarzeń byłby jeszcze trudniejszy do przewidzenia. Wiadomo jedynie, że tego typu rozwiązania nigdy dobrze się nie kończą.
Na dostępność produktów spożywczych oraz ich cenę może również wpłynąć zerwanie łańcuchów dostaw. Ograniczyłoby ono nie tylko import żywności z innych krajów, ale również produktów pośrednich wykorzystywanych w produkcji lokalnej. Innymi słowy, nasze menu uległoby znaczącemu zubożeniu. To akurat sytuacja, którą pewnie nieźle pamiętają roczniki „osiemdziesiąte” i wcześniejsze. I z pewnością nie życzą sobie powtórki z rozrywki.
Branża jest przygotowana na zagrożenie, ale mogą jej zaszkodzić „banalne problemy”
Bezpośrednie zagrożenie, jakie stwarza epidemia dla funkcjonowania zakładów produkcyjnych i przetwórczych, jest podobno niewielkie. Tego typu przedsiębiorstwa są w dużym stopniu przygotowane do mierzenia się z mikrobiologicznymi „przeciwnościami losu”, bo często się z nimi zmagają, przykładem ASF czy SARS. Mają również podwyższone standardy sanitarne, zarówno w aspekcie ochrony żywności, jak i personelu.
Jednak epidemia COVID-19 to zdarzenie bezprecedensowe. Nie jest do końca jasne, czy ze względu na realną skalę zagrożenia, ale z pewnością ze względu na skalę obostrzeń i skutków gospodarczo-społecznych. Wobec wyśrubowanych (co nie znaczy, że bezzasadnych, choć jest to kwestia dyskusyjna) wymagań stosowanych przez większość krajów walczących z „zarazą” kolejny, poważniejszy wzrost zachorowań może okazać się wyzwaniem nawet dla dobrze zabezpieczonej branży spożywczej.
– Może się na przykład okazać, że duży zakład przetwórczy stanie z tak banalnego powodu, jak ten, że pracownicy, którzy idą na linię produkcyjną, nie mają zapewnionych maseczek, czepków i odzieży ochronnej. To wszystko są wymogi związane nie tylko z koronawirusem, ale w ogóle wymogi dotyczące produkcji żywności – powiedział niedawno w wywiadzie dla Portalu Spożywczego Andrzej Gantner, dyrektor generalny i wiceprezes Polskiej Federacji Producentów Żywności.
Kiedy w końcu zadbamy o bezpieczeństwo wodne?
Perspektywy pewnie byłyby lepsze, gdyby na epidemię nie nakładała się susza. Według najnowszych szacunków sytuacja wodna w Polsce jest najgorsza od początku pomiarów, czyli mniej więcej od stu lat. Problem jednak nie spadł nam na głowę z nieba (nomen omen?). Kryzys wyraźnie zarysował się w 2015 r. i konsekwentnie się pogłębia.
Mimo to nasza gospodarka wodna wciąż jest prowizoryczna, odpowiada jedynie na bieżące zapotrzebowania i praktycznie nie obejmuje działań profilaktycznych. Żaden z dotychczasowych rządów nie pochylił się nad tematem i nie zadbał o skuteczny rozwój systemów retencyjnych, które zabezpieczyłyby nas przed skutkami kolejnych susz. Dopiero w sytuacji, gdy wszyscy biją na alarm, władza pokwapiła się z projektem specustawy, która ma „przyspieszyć inwestycje zabezpieczające Polskę przed suszą”.
Tempo godne podziwu. Tymczasem wyzwanie, z jakim się mierzymy, trudno uznać za unikalne w skali świata. Podobne plany już dawno opracowały i wdrożyły kraje basenu Morza Śródziemnego, którym dotychczas zazdrościliśmy liczby słonecznych dni w roku. Między innymi Cypr, gdzie opady występują właściwie wyłącznie zimą. Nam w kolejnych latach pozostaje najwyraźniej przykręcanie kurka, zaciskanie pasa, no i sięganie głębiej do portfela na targach i w spożywczakach.
Zdjęcie: Angyalosi Beata/Shutterstock