Brytyjski rząd postanowił odchudzić obywateli kraju. W tym celu planuje przesadzić ich na rowery. Cel ma zostać osiągnięty dzięki realizacji programu nazwanego „Zmiana biegu. Odważna wizja dla rowerzystów i pieszych”. Ten zawiera wiele punktów. Dużo jest o infrastrukturze i złodziejach, ale otyli Brytyjczycy będą też mogli otrzymać receptę na rower. Ważnym punktem są „Mini-Holandie”.
Boris Johnson, brytyjski premier znany z tego, że doprowadził do Brexitu i jeździ na rowerze, ogłosił, że chce, by Brytania była „wielkim narodem pieszych i rowerzystów”. Jedną z metod, które mają zapewnić realizację hasła – w tym pobrzmiewa żart z Donalda Trumpa – jest zmiana tego, jak jest zorganizowany ruch na osiedlach i w kwartałach.
Chętni mają zostać znalezieni z wykorzystaniem marchewki. Samorządy, które będą chciały zmienić się w Mini-Holandie, mogą liczyć na spore pieniądze do wykorzystania na przebudowę ulic. Takich samorządów ma być początkowo 12. A uczestnicy pilotażu zostaną wybrani spośród chętnych i dołączą do trzech londyńskich gmin, gdzie takie projekty są w toku. Pieniądze trzeba będzie wydać tak, by stać się Mini-Holandią.
Mini-Holandia. Co to jest?
A czym jest taka Mini-Holandia, zapytacie? Sprawa jest bardzo prosta. Chodzi o osiedle lub miejski kwartał, Anglicy mówią na to „sąsiedztwo”, w którym ruch zmienia się w taki sposób, by zlikwidować tranzyt oraz zapewnić bezpieczeństwo rowerzystom i pieszym. Robi się to z pomocą znaków lub fizycznych barier, które pozwalają wjechać na daną ulicę mieszkańcom, dostawcom oraz osobom, które mają tam jakieś ważne sprawy, a uniemożliwiają przejazd zmierzającym gdzie indziej. Tych przekierowuje się na pobliskie główne ulice. Bariery oraz znaki uspokajają ruch i robią z danego miejsca coś w rodzaju polskiej strefy zamieszkania.
Chwytliwa nazwa ma oczywiście wskazywać na to, że autorzy pomysłu korzystają z najlepszych, holenderskich wzorów. Ale też na to, że w takich miejscach ludzie częściej chodzą i jeżdżą na rowerach, a dzieci mają się gdzie bawić bez obaw, że wylądują pod kołami rozpędzonego samochodu. To pozwala, by do sklepu, przychodni i szkoły dojść na nogach.
Wszystko jest sprzedawane jako innowacja. To nie powinno dziwić, bo łatwiej coś sprzedać, kiedy się to ładnie nazwie. Ale mnie ta brytyjska innowacja, kiedy o niej czytałem i oglądałem projekty, wydała się dziwnie znajoma. I po krótkiej chwili dotarło do mnie, że wiem skąd ją znam. Otóż Mini-Holandie wyglądają zupełnie jak polskie osiedla z PRL.
W Polsce robiliśmy to lepiej
Kiedy planowano ówczesne osiedla starano się realizować modernistyczny postulat separacji ruchu samochodowego i pieszego. Czyli wyrzucać ruch poza strefy zamieszkania, a także oddzielać drogi, po których się chodzi od tych, po których się jeździ. Między innymi po to, by nie trzeba było dzieci odwozić do szkoły, ale dało się je bezpiecznie wysłać do niej na nogach. Zakładano też – to już realizacja innego modnego dziś hasła tzw. „15-minutowego” miasta – że planować trzeba tak, by ludzie mogli bez kłopotu dotrzeć na nogach po zakupy, do przedszkola i do lekarza. A także na plac zabaw, do parku, knajpy oraz budki z warzywami.
Świetnie widać to na przykład na krakowskim osiedlu Widok:
Chodnik, który widać na zdjęciu powyżej, prowadzi do dwóch szkół oraz przedszkola. Przecinają go jedynie wąskie ulice zapewniające mieszkańcom dojazd do bloków. Ruch tranzytowy – zupełnie jak w innowacyjnej Mini-Holandii – jest poprowadzony wokół osiedla.
Dalszy ciąg chodnika wygląda tak:
A przecież Widok nie jest wyjątkiem. Na przykład inne krakowskie osiedle – Krowodrza Górka podobnie realizuje hasła „Mini-Holandii” i „15-minutowego miasta”, które – to ciekawe – nie istniały, kiedy ją budowano.
Przez środek osiedla Krowodrza Górka biegnie szeroki chodnik zapewniający dojście do sklepów, szkół, przedszkoli i komunikacji publicznej. A pod bloki prowadzą drogi o uspokojonym ruchu.
Z głównego chodnika można też zboczyć, by na przykład pograć w piłkę.
Albo, bo ja wiem, porozmawiać z sąsiadem.
A i to nie jest koniec, bo Mini-Holandie oraz miasto „15-minutowe” budowano w Krakowie znacznie wcześniej, bo już w latach 50. XX wieku.
W Nowej Hucie, gdzie do wszystkiego co ważne da się dojść w 15 minut.
A do tego – co łatwo zauważyć na powyższym zdjęciu – ruch tranzytowy jest w całości wyciągnięty na główne ulice, wzdłuż których zbudowano ścieżki rowerowe. Te w latach 50. XX wieku zostały zaprojektowane w taki sposób, by było bezpiecznie i dla rowerzystów i dla pieszych. Osiągnięto to dzięki temu, że rowery nie jeżdżą po jezdni, a chodniki są szerokie.
Widać więc, że innowacyjne pomysły z Europy zachodniej realizowano w Polsce już 70 lat temu. Z tą tylko różnicą, że wtedy nie nosiły chwytliwych pijarowych nazw, ale za to realizowano je lepiej. Były po prostu dobrym planowaniem przestrzennym, którego w Polsce nie ma już od bardzo wielu lat. Czego efektem jest na przykład to, że rodzice – czy tego chcą, czy nie chcą – muszą odwozić dzieci do przedszkoli i szkół, bo nie ma żadnego sposobu, by te do nich trafiły bezpiecznie. Zakupy? Samochód. Lekarz? Samochód. Nawet do parku często najłatwiej dostać się samochodem, bo w wielu miejscach brakuje chodników lub te są tak wąskie, że zniechęcają.
Tymczasem w wielu miejscach – jak widać nie tylko w Polsce – jako rozwiązanie przedstawia się pomysły fajne i efektowne, ale jednak punktowe i będące bardziej miłym kwiatkiem do brzydkiego kożucha, niż realną metodą na zaradzenie istniejącym problemom. Te dałoby się rozwiązać, gdyby ponownie zaczęto planować polskie miasta na poziomie, który uwzględnia spojrzenie szersze niż jedna ulica lub jedno osiedle.
I uwzględniającym na przykład potrzeby komunikacyjne aglomeracji.
Nie tak jak to dziś robią Brytyjczycy. Tak jak to robili urbaniści w PRL.
Rzecz bowiem nie w tym, żeby najpierw zdewastować całe miasto, a później w paru miejscach zrobić enklawy normalności. Rzecz w tym, żeby całe miasto planować i konsekwentnie rozwijać w taki sposób, by dało się w nim wygodnie żyć i możliwie bezproblemowo po nim podróżować.