Polskie Pendolino rozpędza się do 200 kilometrów na godzinę i zapewnia szybki, wygodny oraz drogi transport między kilkoma z największych polskich aglomeracji. Jednocześnie transport w mniejszych miejscowościach jest zorganizowany tak źle, że – tam gdzie w ogóle są – pociągi potrafią nie dojeżdżać do węzłów przesiadkowych, bo musiałyby przekroczyć granicę… województwa. W Czechach Pendolino jeździ wolniej, ale za to szynobusy i autobusy kursują niemal wszędzie. Zapewniając ludziom przewidywalny i punktualny transport.
Co jest ważniejsze? Dla polityków być może to pierwsze. Przecinanie wstęgi na nowym dworcu, do którego dojeżdża nowy i efektowny pociąg za setki milionów złotych, jest dla nich zadaniem wdzięczniejszym niż codzienna troska o to, by w niewielkich miejscowościach były pociągi lub autobusy. Jednak dla większości ludzi ważniejszy od szybkiego i drogiego pociągu do Warszawy jest tani i przewidywalny transport do miasta, w którym mają pracę, szkołę lub lekarza.
W ostatnich tygodniach opublikowaliśmy dwie rozmowy o stanie kolei i – szerzej – transportu publicznego. Jedna dotyczyła tego, jak te sprawy są zorganizowane w Republice Czeskiej. Druga opowiadała o Polsce. Obydwie spotkały się z dużym odzewem i ciepłym przyjęciem. Ale jeszcze większe wrażenie niż każda z nich z osoba, robi ich zestawienie. Bardzo wyraźnie widać wtedy przepaść, która dzieli to, jak o transporcie myśli się u nas i u naszych południowych sąsiadów.
O Czechach opowiedział mi Rafał Stanek, który kilka lat temu zadomowił się na Morawach i niemal z miejsca stał się pasjonatem czeskiej kolei.
Miejski bilet na pociągi vs nieprzekraczalna granica województwa
O prostych sprawach, które tam wdrożono i ułatwiają życie pasażerom, potrafi ciekawie opowiadać godzinami. Przykład? Zrobiono tam niedawno tak, że jeżeli bilet kupiło się w aplikacji, a pociąg się spóźnił, to 25 procentowa rekompensata automatycznie wraca na konto pasażera. – To prosta sprawa. Wiedzą, kto kupił bilet i który pociąg się spóźnił. Dlaczego mieliby tak nie robić? – opowiadał mi Rafał. Zwracając przy tym uwagę, że są ważniejsze rzeczy. Takie jak doskonale zorganizowany system biletowy, który powoduje np., że na miejskich jizdenkach można podróżować po całych województwach.
I nie tylko po województwach, bo tam gdzie ma to sens, można przejechać na nich nawet… za granicę. – Bardzo fajny jest system zakupu biletów. Masz różnych przewoźników, ale jeden bilet. Możesz na nim jeździć po całym województwie, a nawet po kawałeczkach Austrii. – tłumaczy Rafał Stanek, mówiąc, że na miejskim bilecie z Brna można – pociągiem i podmiejskim autobusem – dojechać choćby do austriackiego Retzu. Niby nic wielkiego, ale bardzo dużo.
A jak jest z tym w Polsce? O tym opowiedziała mi Paulina Matysiak, szefowa Parlamentarnego Zespołu ds. Walki z Wykluczeniem Transportowym. I „transgraniczne” połączenia działają w naszym kraju tak: „Jesteśmy w Kutnie, które znajduje się w województwie łódzkim. Kujawsko-Pomorskie, z którym sąsiadujemy, prowadziło jeszcze niedawno swoje połączenia z Torunia do Kalisk Kujawskich – ostatniej stacji w województwie. Nie chcieli puścić tego pociągu dalej, chociaż to jest jaskrawy absurd, bo Kaliska to niewielka stacja, a Kutno jest stacją węzłową, na której można się przesiąść i pojechać dalej. Problemem jest pewnie ustalenie, który marszałek ma za to zapłacić. (…) Transport w województwie jest, a że po zakończeniu trasy są jeszcze trzy stacje? A co to kogo obchodzi?” Czeski transport regionalny bez trudu przekracza granicę kraju.
Nasz nie radzi sobie z tą, która rozdziela województwa.
Autobus już czeka vs linia za kilkaset milionów prawie bez pociągów
Ale to oczywiście nie koniec różnic, bo inaczej myśli się o tym, do czego pociągi służą i jak zorganizować rozkłady. Przede wszystkim w Czechach pozostawiono niewielkie połączenia. Nawet takie linie, które nie były zelektryfikowane. I pociągi jeżdżą niekiedy bardzo stare i przypominające leciwy autobus. Ale za to jeżdżą regularnie i punktualnie. Tak Rafał Stanek mówił o rozkładach podmiejskich autobusów z Brna: „[Jeżdżą] co pół godziny lub co godzinę. Zawsze w stałych minutach. 8:25, 9:25, 10:25… Dzięki temu można się bez problemu przyzwyczaić do czasów odjazdu. Zdarza się i tak, że równolegle jadą dwa autobusy. Jeden zatrzymuje się po drodze częściej, a drugi jest przyspieszony i robi to rzadziej.” Do tego rozkłady układa się tak, że wszystko jest ze sobą zgrane i na przykład kiedy na stację, nawet niewielką, przyjeżdża pociąg, to na przystanku przy niej już czekają autobusy, który wiozą ludzi dalej.
W Polsce sprawa wygląda nieco inaczej. „Jest taki sztandarowy przykład” – mówiła Paulina Matysiak – „sprzed roku. Za kilkaset milionów złotych zmodernizowano linię Mielec – Dębica na Podkarpaciu, żeby puścić jakieś cztery pary połączeń. A ostatni pociąg odjeżdżał w okolicach 16.30. (…) Jaka to jest oferta, kiedy są cztery pary połączeń? Podczas otwarcia tej linii mówiono, jak to jest wspaniale, że będzie można pojechać do kina. Do jakiego kina, skoro ostatni pociąg odjeżdża o 16.30? Trzeba wziąć urlop, żeby móc pójść obejrzeć film?”
Dobry transport w mniejszych miejscowościach vs wakacyjne wygaszanie
A skoro już przy urlopach jesteśmy to warto jeszcze zwrócić uwagę, jak u nas rozwiązuje się komunikację w dni wolne. Nawet największe miasta w wakacje tną rozkłady jazdy do oporu. Zupełnie, jakby z autobusów i tramwajów korzystali jedynie uczniowie i studenci. W tych mniejszych jest często dramat. Bywa na przykład tak, że transport zapewniają autobusy szkolne, które – oczywiście – w wakacje nie jeżdżą. O tym, że tych nie mają wszyscy, a do lekarza trzeba dojechać wtedy, kiedy się choruje, a nie kiedy jest rok szkolny, się jednak nie myśli.
Tak jak nie myśli się o tym, że dla wielu osób wciąż ważna jest niedziela. „Bardzo rzadko myśli się o transporcie z perspektywy tego, kto z niego korzysta”, mówiła mi posłanka Lewicy, „bo jedzie do pracy, szkoły, lekarza lub po prostu chce się spotkać z ludźmi. Albo potrzebuje dojechać w niedzielę do kościoła. Moim zdaniem absurdalne jest to, że żyjemy w kraju, w którym starsza lub schorowana osoba bez prawa jazdy musi prosić rodzinę, żeby ktoś ją podwiózł do kościoła. A musi, bo w wielu miejscowościach transport jest od poniedziałku do piątku i w weekendy nic nie jeździ. Chociaż ludzie w weekendy też potrzebują się przemieszczać.”
W tym samym czasie, w którym u nas na wakacje i weekendy wygasza się autobusy, po południowej stronie naszej granicy jest – opowiedział mi Rafał Stanek – tak: „Ciekawe jest to, że oprócz regularnej komunikacji publicznej w Znojmie i okolicach działają również przewozy organizowane z okazji różnych imprez. Przykładowo Znojmo organizuje akcję zalesienia – miasto najpierw kupuje grunty, a później sadzi na nich tak zwane laso-parki. I kiedy taka akcja się odbywa to jest zapewniony autobus, który chętnych wiezie z centrum na miejsce sadzenia. Jeśli jakaś wioska organizuje imprezę winiarską – odpowiednik naszych festynów wiejskich – to często są organizowane bezpłatne autobusy z i do wioski. A jak jest duża impreza, jak na przykład Znojemskie Historyczne Winobranie to o 23:00 po imprezie dworzec kolejowy wygląda jak centrum komunikacyjne w dużym mieście – są pociągi specjalne do Pragi, Brna i międzynarodowy do Retzu oraz autobusy podmiejskie we wszystkie strony.”
Jedna z najlepiej skomunikowanych gmin w Polsce
I nie chodzi tutaj nawet o pieniądze. Co dokładnie pokazuje przykład podkrakowskiego Zabierzowa. To bardzo bogata gmina, która leży do tego przy świeżo wyremontowanej magistrali kolejowej łączącej Kraków z Katowicami. Nawet dworzec mają tam nowy. Lepiej pod względem transportu być nie może. Prawda? A jednak wszystkie te sprawy zorganizowano w Zabierzowie tak, jakby ludziom chciano jak najbardziej utrudnić korzystanie z pociągów. Choć należałoby zapewne powiedzieć raczej, że ich nie zorganizowano.
Wydano więc setki milionów złotych na budowę linii kolejowej i nowy dworzec. Równocześnie, nikomu nie chciało się zadbać o detale, które pozwoliłyby z niego wygodnie korzystać. Projektując dworzec nie pomyślano między innymi o wygodnym przejściu z parkingu na perony i dobrej lokalizacji tego pierwszego. Nie zadbano o połączenia autobusowe z okolicznych miejscowości do dworca, zostawiając stare trasy do Krakowa. Przez co jeżdżą rzadko i bez większego sensu, bo zamiast często dowozić ludzi na pociąg, który do miasta jedzie 12 minut, jeżdżą rzadko i oferują godzinną podróż na tej samej trasie. Przystanki części lokalnych autobusów zostawiono w oddaleniu od dworca, więc nie ma mowy o wygodnych przesiadkach. Jest też bałagan z biletami, bo każdy przewoźnik ma swoje. A przewóz roweru kosztuje… więcej niż bilet.
To wszystko pokazał mi Rafał Stanek, który jednocześnie opowiedział, jak byłoby w Czechach.
Zobaczcie:
I tak sprawy wyglądają w gminie, która należy do najlepiej skomunikowanych w Polsce.
Jak jest w tych, które mają jeszcze mniej szczęścia?
- Czytaj tutaj: Paulina Matysiak: Posłom trzeba odebrać „bon na paliwo”. Żaden Polak takiego nie dostaje
Zdjęcie tytułowe: Czeski Bohumin jest dowodem na to, że transport w mniejszych miejscowościach wygląda tam lepiej, fot. NGCHIYUI / Shutterstock.com.