Pojechałem niedawno do Zwierzyńca na Roztoczu. Gospodarcza stolica Ordynacji Zamojskiej to piękne miejsce, a jedną z jej najważniejszych atrakcji turystycznych są stawy Echo. Te jednak wysychają. Patrząc na wysychające stawy można pomyśleć, jak niemądrze nauczono nas patrzeć na świat przez ostatnie 25 lat. I że czas zerwać z wyuczonymi stereotypami.
Te bowiem zupełnie nie przystają do współczesnego świata.
Zwierzyniec to bardzo fajne miasteczko na Zamojszczyźnie, które leży w otulinie Roztoczańskiego Parku Narodowego i jest otoczone pięknym lasem. Niegdyś było gospodarczym centrum Ordynacji Zamojskiej, co widać tam do dzisiaj. Choćby po browarze. Interesujące w nim jest na przykład to, że centrum miasteczka stanowi park, który pełni rolę mniej więcej taką, jaką w większości polskich miast pełnią rynki. Główne atrakcje Zwierzyńca to bardzo ciekawe trasy rowerowe, Roztocze staje się bowiem powoli Bieszczadami rowerzystów, festiwal filmowy, ale też wspomniane stawy Echo.
Te powstały na przełomie lat 20. i 30. XX wieku i do dziś przyciągają całkiem sporo turystów. Stawy jednak wysychają. Powodem jest, informuje Roztoczański Park Narodowy, to że: „Kompleks stawów Echo zasilany jest przez niewielki śródleśny strumień Świerszcz. Strumień ten w ostatnim czasie toczy coraz mniej wody. Wynika to z warunków termiczno-opadowych panujących na terenie Roztocza, nie pozwalających na odbudowę zasobów wodnych począwszy od 2014 roku.” Susz ma być więcej, więc i ryzyko wyschnięcia stawów rośnie. Oznacza to, że ludzie w Zwierzyńcu stracą część turystów, a wraz z nimi pieniądze. Dlatego o stawach Echo mówi się tam całkiem sporo.
Gazprom i Shell zarabiają, Polacy tracą
Co Zwierzyniec ma wspólnego ze stereotypowym myśleniem, którego uczono nas przez ostatnie 25 lat? Pozwala spojrzeć na nie z innej perspektywy. Wysychające stawy Echo pozwalają dojrzeć, jak bardzo niemądre jest patrzenie na kwestie klimatu, a także polskiego węgla i jego znaczenia dla krajowego dobrobytu oraz bezpieczeństwa energetycznego przez pryzmat lokalny.
Zobaczcie bowiem na dwie główne narracje, które od lat stanowią u nas oś debaty o tych sprawach.
Pierwsza, tę słychać co najmniej od początku transformacji, przedstawia górników w roli szwarccharakterów, którzy są gotowi zrobić wszystko, by zastopować niezbędną gospodarczą transformację. Gospodarczą, bo – warto to dziś podkreślić – nigdy nie chodziło tutaj o ekologię lub na przykład zmiany klimatu. Zawsze chodziło o nierentowność kopalń, barbórkowe pensje, silne związki zawodowe i solidny socjal. Tymczasem górnicy byli i są po prostu ludźmi, którzy walczyli o swoje miejsca pracy, byt swoich rodzin oraz budowaną od pokoleń zawodową tożsamość. Walczyli, to prawda, twardo. Jednak prawie każdy walczyłby twardo, gdyby zagrożeniu dla bytu rodziny, nie towarzyszył budzący wiarę plan w to, że może być lepiej. Tymczasem takiego planu nigdy nie oferowano. Zamiast niego ludzi karmiono drugą opowieścią, która stała w sprzeczności z pierwszą.
Co jednak politykom nigdy nie przeszkadzało. Druga najważniejsza narracja mówiła bowiem o tym, że Polska węglem stoi i na nim opiera się nasze bogactwo, a także bezpieczeństwo energetyczne.
Ich połączenie zatruło nasze rozumienie świata. I zrobiło to na kilka sposobów. Najważniejszym jest być może to, że wokół sprawy zbudowała się oś konfliktu, w której z jednej strony są górnicy i prawica, którzy walczą o polską rację stanu, a z drugiej liberałowie, ale też na przykład ekolodzy. Ci, w imię dobra zwierzątek żyjących na drugim końcu świata i wyimaginowanych obaw o zmiany klimatu, nie tylko chcą odebrać pracę górnikom, ale też zagrozić polskiemu dobrobytowi i bezpieczeństwu energetycznemu. Wiadomo wszak, że wszystkie te sprawy na węglu stoją.
Opowieść przyjęła się na tyle dobrze, że nie możemy się jej pozbyć. Tymczasem od dłuższego już czasu nie opisuje świata. Być może zresztą nigdy go nie opisywała. Nie jest to bowiem wcale – jak przekonywano niekiedy – konflikt polskich górników z polskimi ekologami. To nie górnicy zbijają fortuny na wydobywaniu ropy, gazu i węgla. To nie ekolodzy na tym tracą. A przynajmniej nie tracą na tym bezpośrednio. Fortuny zbijają gigantyczne ponadnarodowe korporacje takie jak Gazprom, Shell, Equinor, wstaw zresztą dowolną oraz obdarzone bogactwami naturalnymi kraje wśród których warto wspomnieć na przykład „superzieloną” Norwegię. Warto, bo ta dużo mówi o ekologii, sporo też robi, ale ropą handluje bez najmniejszych oporów. My do tych krajów już się nie zaliczamy. O ile w ogóle się zaliczaliśmy, bo węgla mieliśmy kiedyś sporo, ale nie jest to jednak ropa naftowa lub gaz. Tracą natomiast ludzie w Zwierzyńcu, bo ubywa im turystów oraz polscy rolnicy cierpiący kolejne susze.
Co oznacza tyle, że dzisiejszy świat lepiej niż konflikt górników z ekologami, opisuje oś podziału na tych, którzy na zmianie klimatu zarabiają i tych, którzy na niej tracą. My zdecydowanie należymy do tych drugich, bo zysków – doprawdy – nie sposób tutaj dostrzec. Zmiana tej perspektywy jest bardzo ważna. A to dlatego, że przez nią tkwimy w mentalnej pułapce, która nie pozwala spojrzeć na sprawę z dystansu i każe nam podejmować złe decyzje i marnować pojawiające się szanse modernizacji.
Narażamy przez nią polską gospodarkę, polskie bezpieczeństwo energetyczne i dobrobyt górników. Powodując także, że możemy przegapić dużą szansę modernizacyjną, bo o ile mniej więcej wiadomo, że światowym liderem produkcji samochodów elektrycznych na razie raczej nie będziemy, to w branży budowlanej mamy ogromny potencjał innowacji. I moglibyśmy powalczyć na przykład o ważną pozycję na rynku domów zeroemisyjnych, które dopiero stają się standardem.
Nie dostrzegamy tego jednak, bo naszą racją stanu jest trwanie przy starej technologii.
Chcę transformacji energetycznej, bo jestem polskim patriotą
Wszystko to robimy bowiem, teoretycznie przynajmniej, w imię obrony gospodarki, bezpieczeństwa oraz dobrobytu. Zobaczcie jednak, jakie efekty przynosi łączenie trzech wymienionych rzeczy z trwaniem przy wyobrażeniu, że węgiel jest polskim złotem, a troska o ochronę środowiska uderza w polską rację stanu. Gospodarkę narażamy na wyższe ceny energii, bo prąd z węgla przestaje być konkurencyjny, a innego praktycznie nie mamy. Efekty już widać, a w długiej perspektywie prawdopodobnie będzie tylko gorzej. Co będzie oznaczać na przykład to, że w wielu branżach bardziej będzie się opłacać w kraju z tańszym prądem, ale wyższymi pensjami. Bezpieczeństwo energetyczne tracimy, bo nie mam już dość własnego węgla, żeby zaspokoić potrzeby. Importujemy go więc między innymi z Rosji. A dobrobyt górników zależy od tego, jak bardzo atrakcyjnym towarem jest węgiel. Wiadomo jednak, że ten przestaje być atrakcyjny.
Są to sprawy dość oczywiste. My jednak zamiast w planowy sposób odchodzić od jednego źródła energii i tworzyć miejsca pracy przy produkcji prądu z innych źródeł, a także wykorzystywać potencjał zmian np. w budowlance, utrzymujemy na kroplówce kopalnie i budujemy elektrownie. Oznacza to, że zamiast tworzyć górnikom dobre miejsca pracy z przyszłością, na przykład w energetyce odnawialnej, dotujemy gorsze i zagrożone. Ale i to, że zamiast dbać o konkurencyjność innych branż i innowacje zamykamy się w przeszłości. Robiąc to zupełnie bez powodu, bo zastane stereotypy trudno uznać za dobry powód.
Gdyby jednak wyrwać się z mentalnych ograniczeń i spojrzeć na sprawę z perspektywy, w której na paliwach kopalnych zarabiają inni, a my ponosimy koszty, także gospodarcze, transformacja energetyczna staje się polską racją stanu. Zobaczcie bowiem, że gdyby uczynić taką zmianę priorytetem, zyskuje polska gospodarka, która w kilku, kilkunastoletniej perspektywie może liczyć na tańszy prąd, a pieniądze których nie przejada, może wydać na innowacje, podwyżki lub inwestycje. Zyskujemy bezpieczeństwo energetyczne, bo wagon z węglem z Rosji zawsze może nie dojechać, a polskiego prądu z polskiego słońca, wiatru lub atomu nikt nie wyłączy. Górnicy wreszcie – i nie tylko oni – zyskują bezpieczne i przyszłościowe miejsca pracy w branży, która gdyby zmianę przeprowadzić sensownie, pozwoliłaby nawet zachować całą otoczkę zawodu. A ta dla wielu ludzi jest ważna.
Bycie górnikiem nie jest wszak tylko pracą. Jest rodzajem tożsamości.
Gdy spojrzeć z szerszej perspektywy, jak na dłoni widać, że blokowanie transformacji energetycznej nie jest już polską racją stanu. Jest dokładnie na odwrót. Polską racją stanu jest jej przeprowadzenie. Co każe zadać pytanie, czy to nie jest już dzisiaj tak, że polski patriota – o ile oczywiście jest patriotą myślącym samodzielnie, a nie schematami – musi stać się „ekologiem”?
Fot. Stawy Echo.