Byłoby idealnie, gdyby każdy z nas mógł żywić się plonami z własnego ogródka. I tak może się stać, gdy upowszechnią się miejskie farmy oraz uprawy wertykalne. Nie musimy jednak biernie czekać na ten moment. Już teraz możemy odżywiać się w sposób bardziej przyjazny dla środowiska i własnego zdrowia. Jak to zrobić?
Własny ogródek jako główne źródło pożywienia to wizja nieco utopijna, acz wspaniała z kilku względów. Po pierwsze, uprawa warzyw to frajda i sposób na aktywną rekreację. Wiedzą o tym nie tylko działkowicze, ale również „mieszkaniowi” ogrodnicy, którzy na balkonach pielęgnują własne pomidory, fasolę czy bazylię do spółki z oregano. Po drugie – własne jest zdrowe. Bo przecież nikt nie spryska swojej zieleniny herbicydem z glifosatem albo innym świństwem. Po trzecie, gdybyśmy faktycznie oparli dietę na produkcji własnej, zapewne jedlibyśmy mniej (a jemy stanowczo za dużo), po czwarte, mniej byśmy marnowali (a marnujemy na potęgę), w końcu po piąte, zmniejszylibyśmy swoją zależność od żywności produkowanej przemysłowo, która kryje w sobie wiele ponurych tajemnic.
Tyle o utopiach. Tymczasem przejdźmy do konkretów, czyli tego, co możemy zrobić tu i teraz.
Po pierwsze, nie marnuj
Zacznijmy od niemarnowania. Bo problem jest gigantyczny, a łatwo go rozwiązać – przynajmniej w warunkach gospodarstw domowych. Szacuje się, że co roku 1,3 miliarda ton pożywienia trafia do kosza. To w skali świata. W Polsce na straty spisuje się 9 milionów ton. Najwięcej marnuje się w Ameryce Północnej, Europa jest pod tym względem na drugim miejscu. Takie są skutki uboczne obfitości na półkach sklepowych, ale również braku rozwagi wśród konsumentów. Marnowanie żywności jest złe nie tylko dlatego, że „tak nie wypada”, bo w wielu częściach świata ludzie głodują. Bezmyślna konsumpcja skutkuje nadprodukcją, która zwiększa eksploatację zasobów naturalnych i rozmiar szkód wyrządzanych środowisku. Tymczasem sytuacji można zaradzić w stosunkowo prosty sposób. Wystarczy odrobinę zmodyfikować swoje zwyczaje zakupowo-gastronomiczne. Propozycje?
1) Kupuj mniej lub lepiej planuj zakupy
Na święta przygotowujemy się jak na wojnę. Dwa niehandlowe dni pod rząd wywołują pospolite ruszenie na supermarkety. Nawet w zwykłą sobotę kolejki w piekarniach osiągają rozmiary przypominające ogonek po papier toaletowy w latach 80. Jednak zakupowy brak umiaru towarzyszy nam na co dzień. Kupujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przejeść, a nadwyżkę wyrzucamy – gdy okazuje się, że wcześniej dobrały się do niej grzyby i bakterie. Rozwiązanie? Kupować mniej a częściej lub rozsądniej planować jadłospis.
2) Wykorzystuj resztki!
Najlepsze potrawy wychodzą z resztek. Zamiast je wyrzucać, lepiej podsmażyć je na patelni albo wrzucić je do garnka i wykonać danie typu eintopf (czyli jednogarnkowe). Gdy zmieszają się przypadkowe smaki, efekty bywają znakomite. Alternatywą dla jednogarnkowych „mieszanek” mogą być zupy typu krem lub zapiekanki.
3) Gotuj na kilka dni
To sposób na oszczędność zarówno jedzenia, jak i paliwa (gazu lub prądu). Gotując większą ilość ryżu, kaszy lub ziemniaków, uzyskujemy „podkład” do obiadu na kilka dni. A odgrzewanie pochłania mniej energii niż gotowanie „od podstaw”. Poza tym mając gotowe danie (lub półprodukt) w lodówce, nie musimy się głowić, czym zapełnić talerz – wówczas łatwiej odpuścić sobie kolejne zakupy spożywcze. Oszczędność dla kieszeni i środowiska.
4) Go freegan!
To nie jest dieta dla normalnych ludzi? Nic bardziej mylnego. Wiele osób, które zdecydowały się na ten styl życia, nie wyobrażało sobie wcześniej, że „śmieciowa” żywność przejdzie im przez gardło. W praktyce szybko przełamali opory. Freeganizm nie polega bowiem na wyławianiu resztek pożywienia z przydrożnych koszy. Chodzi o odzyskiwanie pełnowartościowej żywności, która posiada drobne uszkodzenia lub nieznacznie przekroczyła termin przydatności do spożycia (albo jedynie się do niego zbliżyła). Markety przeznaczają ją do utylizacji i umieszczają w specjalnych kontenerach. Freeganie wydobywają ją stamtąd – na użytek własny, a często także placówek, które serwują posiłki osobom potrzebującym.
Po drugie, jedz zdrowo
Zdrowe odżywianie jako odpowiedzialność społeczna? Zasadniczo tak. Można uargumentować to następująco:
– Jedząc zdrowo, będziesz zdrowszy. Służba zdrowia będzie miała z tobą mniej roboty, a przemysł farmaceutyczny wyprodukuje mniej leków. W obu przypadkach zyskasz ty, społeczeństwo i środowisko (warto przypomnieć, że Big Pharma truje na potęgę).
Można też argumentować tak:
– Jedząc zdrowo, sięgasz po żywność od drobnych producentów. Bo to oni specjalizują się w uprawach ekologicznych, nawet jeśli ich marchewka nie posiada sugestywnych certyfikatów. A drobni producenci nie tylko wytwarzają zdrowszą żywność, ale również mniej eksploatują i zanieczyszczają środowisko.
Wielkie uprawy wymagają stosowania dużej ilości sztucznych nawozów i oprysków, które zatruwają glebę, wody gruntowe i żywność. W przypadku upraw ekologicznych i przydomowych tego typu zabiegi stosowane są na mniejszą skalę, a niekiedy w minimalnym stopniu. No i przy użyciu ekologicznych środków – niektórzy rolnicy walczą ze szkodnikami, sadząc odstraszające je rośliny lub przygotowując opryski na bazie ziół i chwastów. Również hodowla zwierząt wygląda zupełnie inaczej w wydaniu masowym i ekologicznym. Małe gospodarstwa zwykle zapewniają zwierzętom humanitarne warunki życia, a często również lepszą paszę. Producenci przemysłowi najczęściej nie zwracają uwagi na takie „niuanse”.
Fakt, nabiał i mięso w wydaniu „eko” są droższe, ale to okazja, by zmodyfikować dietę na bardziej wegetariańską. Bardziej, choć niekoniecznie całkiem. Dobrym (bo kompromisowym) rozwiązaniem jest fleksitarianizm. To dieta, która nie wyrzeka się nabiału ani mięsa, ale preferuje produkty pochodzenia roślinnego. Po prostu białko zwierzęce traktuje raczej jako dodatek niż „bazę”. Warto przypomnieć, że mięso jest „kontrowersyjne” nie tylko ze względów zdrowotnych, ale również (przede wszystkim?) ekologicznych. Jego produkcja jest wybitnie energochłonna, wiąże się też z produkcją dużej ilości gazów cieplarnianych.
Po trzecie, żyj świadomie
W swoim postępowaniu lepiej być świadomym niż dogmatycznym. Bo dogmatów nie zawsze da się przestrzegać, a przytomność umysłu pomaga właściwie postępować w okolicznościach nieujętych w konkretnych wytycznych. Na co dzień mamy do czynienia z rozmaitymi sytuacjami, w których moglibyśmy postąpić lepiej, a w tym przypadku – przyjaźniej dla środowiska. To niezliczone drobiazgi, które można by długo wymieniać. Weźmy kwestię opakowań. Opłata recyklingowa zmniejszyła zużycie plastikowych reklamówek, ale można w tym zakresie zrobić więcej:
– chodząc na zakupy z własną torbą,
– kupując żywność na wagę zamiast paczkowanej,
– wykorzystując wielokrotnie siatki, które przyniesiemy ze sklepu,
– lub używając ich jako worków na śmieci (zamiast wyrzucać je bezpośrednio do śmieci).
Na podobnej zasadzie można stosować recykling innych opakowań: puste słoiki, wytłoczki po jajkach, a nawet butelki (na kiszony barszcz!) z przyjemnością przyjmą sprzedawcy na targach spożywczych.
Jeśli zdarza nam się kupować plastikowe sztućce czy pojemniki na okazje wycieczkowe, warto zastąpić je innymi, wytwarzanymi z surowców naturalnych. W sprzedaży dostępne są alternatywy wytwarzane np. z otrąb pszennych.
Recyklingowi można poddawać również… wodę. Dwuwodorek tlenu wykorzystany do przepłukania warzyw lub kubków z powodzeniem sprawdzi się przy podlewaniu kwiatków bądź warzyw balkonowych.
Jasne, nie należy popadać w przesadę. Tyle że dotyczy to również konsumpcji. Warto się na przykład zastanowić, czy potrzebny jest nam robot kuchenny z opcją pracy pulsacyjnej, multicooker albo gofrownica. Bo może nie.
No i pamiętajcie, że jeśli nie dokończycie posiłku w restauracji, to można poprosić o spakowanie go do domu. To nie tylko kwestia oszczędności, ale również ekologii.
Foto: AussieGold/Flickr.com