Lokalne jest lepsze. Dla zdrowia, środowiska, gospodarki i relacji międzyludzkich. Kupując żywność wyprodukowaną u lokalnych producentów, wspieramy „słuszną sprawę”. Za zaopatrywaniem się w produkty lokalne przemawia również argument bardziej przyziemny. Jedzenie wyprodukowane „w okolicy” jest z reguły smaczniejsze.
Wyobrażacie sobie polski supermarket bez bananów? Równie dobrze mogłoby w nim zabraknąć cebuli. W końcu mowa o najczęściej jedzonym owocu w Europie. Banany w Europie wprawdzie nie rosną, ale od czego mamy transport. Przybywają one do nas z egzotycznych i zazwyczaj biednych krajów, gdzie stanowią jedną z głównych roślin eksportowych. O dziwo, u nas bywają tańsze od jabłek – aż się człowiek zastanawia, kto ponosi koszty logistyki. No cóż, ponoszą je obywatele biednych krajów. Koncerny owocowe przez szereg nieuczciwych praktyk wymuszają na producentach niskie ceny sprzedaży, by zaspokoić oczekiwania cenowe zachodnich konsumentów.
Łatwo sobie uzmysłowić, co to oznacza dla pracowników plantacji i lokalnych społeczności: fatalne płace, praca w upale po kilkanaście godzin dziennie, narażenie na kontakt z pestycydami, słowem: kompleksowe i zorganizowane łamanie praw człowieka. Do tego dochodzą koszty środowiskowe. Nieograniczony popyt przekłada się na intensyfikację upraw. Cierpi na tym bioróżnorodność – niezbędna dla równowagi ekosystemu. Gigantyczne bananowe monokultury to łatwy łup dla szkodników. Dlatego plantacje są obficie spryskiwane pestycydami. W biednych krajach nikt nie liczy się z tym, ile chemikaliów trafi do żywności, ziemi, wody, a finalnie – globalnego ekosystemu.
Na bananach problem się nie kończy. Weźmy inny hit eksportowy. Kilkanaście lat temu Ameryka i Europa „odkryły” komosę ryżową (quinoa). Szybko zyskała ona miano superżywności i stała się popularnym składnikiem dań w duchu „fit”. Z jednej strony dobrze – bo komosa jest zdrowa. No i lepiej, gdy modna staje się kasza, a nie foie gras. Z drugiej – dobrze dla nas, ale już nie dla Peruwiańczyków i Boliwijczyków, którzy odpowiadają za 80 proc. światowej produkcji quinoa. Większości z nich już nie stać na ich własny wyrób. Dlatego komosę zastąpili chlebem i makaronem. Tamtejsi rolnicy zamiast się bogacić, biednieją. Podobnie, jak w branży bananowej, małe gospodarstwa tracą rację bytu. Presja rynku wymusza tworzenie wielkich monokultur. Grunty rolne przechodzą więc na własność agrobiznesu. Maleje bioróżnorodność, spada jakość gleb, rośnie wykorzystanie pestycydów.
Podobne mechanizmy działają również w przypadku wielu innych produktów. Globalizacja handlu żywnością pozwala na rozpieszczanie zachodnich konsumentów, jednak niesie ze sobą również wiele szkód: dla środowiska, relacji międzyludzkich, a także gospodarki. Również w krajach Zachodu. Pozwala bowiem gigantom na zagarnianie coraz większych obszarów rynku i „wycinanie” lub wchłanianie niezależnych, drobnych producentów. Te tendencje trudno odwrócić, ale można się im przeciwstawić w dość prosty sposób: kupując lokalną żywność. Przemawiają za tym względy nie tylko etyczne i ekologiczne, ale również zdrowotne.
Oto główne powody, dla których warto zaopatrywać się w żywność u lokalnych producentów.
1. Lokalna żywność jest zdrowsza
Nawet jeśli nie ma certyfikatu „eko”. Małe gospodarstwa nie muszą stosować pestycydów w takiej ilości, jak wielkie farmy. Nie tylko dlatego, że mają „mniej do stracenia” niż giganci. Również dlatego, że ich działalność nie wpływa ujemnie na bioróżnorodność, nie sprzyja więc rozprzestrzenianiu się szkodników w takim stopniu, jak działalność dużych farm. Monokultury, jako „wielkie żerowisko”, są bardziej podatne na ataki pasożytów, dlatego wymagają większej ilości oprysków. Poza tym produkty importowane lub ich składniki mogą pochodzić z krajów o niskich standardach bezpieczeństwa żywności – a nasze rodzime inspekcje nie tworzą dla nich szczelnych barier. Dodatkowo, produkty lokalne nie muszą posiadać równie długiej przydatności do spożycia, co te pokonujące tysiące kilometrów – dlatego nie wymagają stosowania równie dużych ilości konserwantów (a czasem nie wymagają ich w ogóle). Jest jednak jedno „ale”. Żywność lokalna jest zdrowsza, o ile powstaje w „zdrowej” okolicy. Warto się upewnić, czy w pobliżu gruntów, z których pochodzą bazarkowe warzywa, fabryczne kominy nie „uzdatniają” powietrza lub zakłady nie spuszczają ścieków.
2. Lokalna żywność ma mniejszy wpływ na globalne ocieplenie
Według wyliczeń zaprezentowanych przez sieć Walmart w 2008 r., produkty spożywcze podróżują przeciętnie 1,5 tys. mil, zanim dotrą do konsumenta. Dystans, jaki pokonuje żywność na drodze od wytwórcy do „zjadacza”, określany jest mianem „mil spożywczych” (food miles). Ta podróż w oczywisty sposób wiąże się z emisją spalin, w tym gazów cieplarnianych. Większa liczba mil przekłada się więc na większą szkodę dla środowiska. Co więcej, z podobnymi konsekwencjami wiąże się dojeżdżanie samochodem do dużych centrów handlowych położonych na obrzeżach miast. Zaopatrując się u lokalnych producentów, np. w pobliskich sklepach lub na targowiskach, bądź organizując grupowe zakupy u lokalnych rolników, przyczyniamy się do redukcji mil spożywczych – i emisji szkodliwych substancji do atmosfery.
3. Lokalna żywność nie szkodzi środowisku
A jeśli szkodzi, to w znacznie mniejszym stopniu. Trudno wyeliminować wszystkie negatywne następstwa związane z produkcją żywności, jak przeazotowanie gleby czy emisję gazów cieplarnianych (w przypadku hodowli zwierząt). Wiele zależy od praktyk konkretnych producentów. Jednak skala szkodliwości jest znacznie większa w przypadku wielkich gospodarstw, które nadużywają „agrochemii”. Do tego dochodzą wspomniane kwestie związane z ograniczeniem bioróżnorodności, emisją spalin i stosowaniem konserwantów. Transport i dystrybucja za pośrednictwem sieciówek wymagają też zabezpieczenia żywności za pomocą hermetycznych, plastikowych opakowań. Właściwie często nie wymagają, ale warzywa, owoce czy zboża sprzedawane w folii zamiast na wagę, to marketowy standard.
4. Lokalna żywność jest smaczniejsza
Tak podpowiada doświadczenie. Lokalni producenci, by przekonać kubki smakowe konsumenta, muszą stawiać na jakość, bo na szumną promocję zwykle ich nie stać. Wejście do dystrybucji, szczególnie w wielkich sieciówkach, również nie jest łatwe. Jeśli chodzi o towaru z importu – bywa różnie. Wysoka jakość zwykle idzie w parze z wysoką ceną. Wiele produktów pokonujących duży dystans w drodze na sklepowe półki, jest nasyconych „chemią”, co nie wpływa korzystnie na smak. Tym bardziej że często są to artykuły wysoko przetworzone. W przypadku warzyw i owoców dochodzi kwestia sezonowości. Truskawki kupowane zimą w hipermarkecie z truskawkami kupowanymi latem na bazarku wspólną mają jedynie nazwę. No, może jeszcze kształt, choć gabaryty już niekoniecznie. Fakt, w tym przypadku spożywanie żywności lokalnej oznacza konieczność dostosowania się do „kalendarza wegetacyjnego”. Ale jeszcze do niedawna nie mieliśmy z tym problemu.
5. Kupowanie lokalnej żywności wspiera drobnych producentów (i zdrowe relacje gospodarcze)
To jasne: zaopatrując się o lokalnych wytwórców, dajemy zarobić lokalnemu biznesowi. To generuje zyski dla całej lokalnej społeczności. Powstają miejsca pracy, pojawiają się nowe inwestycje, a podatki nie są „eksportowane” za granicę, tylko zasilają lokalne budżety. Gdy lokalny rynek kwitnie, rośnie konkurencja – w rezultacie możemy liczyć na coraz lepszą jakość. Efekty mogą być fenomenalne. Ilustruje to przypadek browarów rzemieślniczych, które pojawiły się jako reakcja na „ofertę” koncernów piwowarskich. W ciągu dekady zrewolucjonizowały one rynek. Bo jeszcze kilkanaście lat temu nad Wisłą trudno było o napój przypominający piwo. Wspierając lokalny biznes, ograniczamy również ekspansję korporacji. To problem, z którym nie radzą sobie UOKiK-i tego świata. A rynek żywnościowy powinien być szczególnie chroniony przed oligopolami i monopolami. Jego fundamentem powinna być wielość i różnorodność – dla naszego wspólnego dobra.
Fot. Lucy Kozyra/Shutterstock