Co pan myśli o współczesnym świecie?
Najważniejsze są w nim pieniądze i kariera, ale nikt nie liczy się z kosztami, jakimi się tę karierę czy pieniądze zdobywa. Nieistotne, czy tym kosztem będą ludzie, środowisko czy przyszłość pokoleń.
Pan to odczuwa od lat, tutaj, na Pojezierzu Gnieźnieńskim.
Nie godzę się na to, że wysychają u nas jeziora, dewastuje się lasy, bagna, torfowiska, narusza się stosunki wodne – i to wszystko przez działanie kopalni odkrywkowych. Kiedy kilkanaście lat temu zaczynałem swoją działalność, organizowałem pierwsze protesty, śmiano się ze mnie. Nawet moja rodzina. Mówili, że to nieprawda, że zmienia się klimat, to nieprawda, że ubywa wody. A jeśli już, to na pewno nie jest spowodowane działaniem człowieka. Minęło kilkanaście lat i ludzie zauważyli, że wody naprawdę nie ma i że to, o czym od dawna mówiłem, się sprawdza.
Co się dokładnie dzieje na tych terenach?
Widzi pani te drzewa za oknem? Tam było kiedyś jezioro. Dziś zostało po nim bagno. Obserwowałem to – z roku na rok ubywało w jeziorze wody. Jesteśmy na granicy Wielkopolski i Kujaw i jednocześnie na granicy Kopalni Węgla Brunatnego Konin. Nie wiedziałem, że to ona może mieć wpływ na wysuszanie jeziora. Nie interesowałem się nią kompletnie, wiedziałem tylko, że jest. Zacząłem węszyć. Zauważyliśmy z kolegą nadleśniczym, że tutaj ginie woda, a kilka kilometrów dalej jeziora wyglądają tak, jak zawsze.
Jak sprawdzaliście, dlaczego tej wody tu ubywa?
Pojechaliśmy do wójta Wilczyna, czyli miejscowości obok, z pytaniem, czy wie i co robi w tym kierunku. Oczywiście wiedział. Powiedział nam, że przyczyną jest kopalnia, ale on z tym nic nie będzie robił. 200 górników mieszka w jego gminie, z rodziną to jest w sumie tysiąc wyborców. W takiej gminie to jest bardzo dużo, więc palcem nie ruszy, bo wyborcy są najważniejsi i nie będzie działał przeciwko nim. Pojechaliśmy do kolejnych gmin, wszędzie usłyszeliśmy to samo. Ta bezczynność była przerażająca. Pisałem do posłów, ministrów, raz odpisali, raz nie, ale nikt nie chciał nam pomóc. Postanowiłem, że zorganizuję protest, pierwszy w życiu. To był 2005, może 2006 rok. Szalony pomysł – blokujemy dwie drogi krajowe. Roznosiliśmy ulotki po ośrodkach wczasowych, po domach – jak trafiliśmy na kopalniaka, to nas wyganiał. Początki były trudne, ale mobilizujące. Ja jestem takim człowiekiem, że jak ktoś mnie krytykuje albo straszy, to jeszcze bardziej nabieram sił do działania. Może dlatego tak długo w tym trwam.
Protest się odbył?
Oczywiście! Ale ile przy tym było stresu… Tydzień przed protestem nie spałem, bałem się, co ja powiem, czy ktoś w ogóle przyjdzie, czy nie. Jakoś na godzinę przed całą akcją zwoziłem ludzi, przyjechaliśmy do miejscowości, gdzie mieliśmy ten ruch blokować i zobaczyłem, że zbiera się tłum. Było może ze sto osób. Już byłem zadowolony, że nie jestem sam. Weszliśmy na drogę, a na to pojawiła się policja. I mówią, że to nielegalne zgromadzenie. A ja nie wiedziałem, że mam cokolwiek zgłosić! Prokuratura na szczęście umorzyła sprawę ze względu na „wyższe działanie społeczne”. To był pierwszy protest. Potem w 2007 roku zrobiliśmy wielką manifestację w Kruszwicy, przyszło 5 tysięcy osób. Największy protest ekologiczny w Polsce w tamtym czasie! Nazwany przez media „Powstaniem Kujawskim”.
Dlaczego akurat pan był motorem tych akcji?
Mówię o sobie: ekolog z przymusu. Myślałem, że jak coś zgłoszę, to ktoś za mnie załatwi. Przecież mamy służby, które powinny reagować. Ale nikt nie reagował, więc musiałem wziąć sprawy w swoje ręce.
Napisał pan nawet do Komisji Europejskiej.
Najpierw napisałem do Róży Thun. To był 2008 rok. Bardzo szybko dostałem odpowiedź, że mam się zwrócić do Komisji Europejskiej. Podała mi adres, oczywiście napisałem, w ciągu tygodnia dostałem odpowiedź i plik dokumentów do wypełnienia, które miałem odesłać do dwóch tygodni. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Były tam jakieś nazwy po łacinie, listy zwierząt i roślin. Zaczęło się szukanie kogoś, kto mi pomoże. Wiedziałem, że w nadleśnictwie Miradz było kiedyś dwóch naukowców, którzy badali nasze tereny. Dostałem do nich telefony i tak poznałem prof. Juliana Chmiela i doktora Michała Kupczyka. Dziś profesor się śmieje, że jest moim zastępcą, a doktor aktywnym członkiem. Skarga poszła. Przyznano nam rację, że model hydrologiczny inwestora był niedokładny, a lej depresyjny dotyka jeziora Gopło – co nie powinno się wydarzyć. Niestety, za tym nie poszła poprawa sytuacji. Kopalnia dalej działa, przyroda dalej niszczeje.
Powiedzmy więcej o tutejszych odkrywkach. Dlaczego są tak szkodliwe?
We wschodniej Wielkopolsce kopalnia powstała po wojnie. A nawet wcześniej, bo już Niemcy wydobywali tutaj węgiel. Obecnie pod jej szyldem jest już dziesięć odkrywek. I to jest jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą się przyrodzie wydarzyć. System wieloodkrywkowy polega na tym, że wykopuje się niewielkie złoża – maksymalnie po 50 czy 60 mln ton węgla. To naprawdę mało, starcza na kilkanaście lat. Ale do każdego złoża trzeba się dokopać, wypompować miliardy metrów sześciennych wody, przesiedlić wioski, wyciąć lasy. To szkody, których nie da się naprawić. Powstaje tak zwany lej depresyjny, który według inwestora zazwyczaj znajduje się obok jeziora, ale go nie dosięga. To się w praktyce nie sprawdza, przez co Pojezierze Gnieźnieńskie ginie. Już teraz wody w naszych jeziorach opadły o sześć metrów – są o połowę mniejsze niż kiedyś. Małe zbiorniki wyschły kompletnie. Mogę pani te skutki opisać dokładnie, na przykładzie odkrywki, którą blokujemy od trzech lat.
Ościsłowo.
Tak. Kolejny termin wydania decyzji na otwarcie odkrywki to 29 grudnia 2019, na razie udawało nam się zablokować jej powstanie. A Ościsłowo to będzie całe 1580 hektarów dziury w ziemi. Trzeba wyciąć 250 hektarów lasu i zniszczyć znajdujące się tutaj cmentarzysko megalityczne. Zabytek sprzed pięciu tysięcy lat! Inwestor w swoich dokumentach w ogóle to cmentarzysko pominął. Ale to nie koniec – pod Ościsłowo będzie trzeba wysiedlić kilka miejscowości. Moja mama ma 90 lat, mieszka tutaj od zawsze. Wyobraża sobie pani, żeby tacy ludzie nagle stracili domy i zamieszkali w bloku w Koninie? Będzie brakowało wód głębinowych. A one są jak kopaliny, raz usunięte, nigdy nie wrócą. Jeśli już, to za jakieś tysiące lat. Dołóżmy do tego fakt, że znajdujemy się na terenie o najniższym poziomie opadów. Przez to może upaść miejscowe rolnictwo i przetwórstwo. I wszystko po to, żeby dostać się do 28,8 miliona ton węgla, który wystarczy zaledwie na dziewięć lat. Dziewięć lat zaopatrywania węgla, a straty dla ludzi i przyrody na zawsze.
Według wyliczeń powstanie tej odkrywki może przynieść nawet 4 miliardy złotych strat dla rolników.
Poprosiliśmy o te szacunki doktora Benedykta Peplińskiego. I rzeczywiście, tak jak pani powiedziała, wyliczył, że straty mogą sięgnąć 4 miliardów. A sama wartość tego węgla to 2,8 miliarda zł – i może jeszcze spaść, bo wszystko zależy od cen i koniunktury.