Foodsharing, jadłodzielnie, lodówki społeczne – niemarnowanie żywności to temat szczególnie ważny, nie tylko w Święta, ale każdego dnia. Trzeba jednak pamiętać, że w czasie Bożego Narodzenia marnujemy nawet trzy razy więcej jedzenia, niż na co dzień. Według danych, prawie 3 mln ton marnowanej żywności, pochodzi z gospodarstw domowych. Mając to na uwadze, warto oddać nadwyżkę jedzenia do lodówki społecznej, zamiast wyrzucać ją do śmietnika. Skorzysta drugi człowiek oraz przyroda.
Inicjatywa o wdzięcznej nazwie foodsharing pierwotnie wywodzi się z Niemiec, gdzie prężnie działa od wielu lat. Kraków przyłączył się do foodsharingu idąc śladem Warszawy i Torunia. Po nim nadszedł czas na Wrocław. Dzisiaj działa w ponad 30 miastach w całym kraju.
Krakowski Foodsharing
W odpowiedzi na ogromną ilość jedzenia, która każdego dnia trafia do śmieci, mieszkańcy Krakowa postanowili wziąć dobry przykład ze stolicy i Torunia, uruchamiając pierwszą lodówkę-jadłodzielnię. Na chwilę obecną w Krakowie funkcjonują trzy takie punkty wymiany żywności. Idea foodsharingu polega na tym, że każdy może dzielić się z każdym. Nie istnieją podziały społeczne, ani kategorie w oparciu o status społeczny użytkowników jadłodzielni. Wszystko działa w myśl ekologii oraz idei zero waste.
– Dużą bolączką jest fakt, że ludzie często kojarzą nas z instytucją pomagającą potrzebującym. To wręcz wypaczanie naszego pomysłu. Chodzi nam o ratowanie nadwyżek jedzenia przed skończeniem na wysypisku. Mamy na myśli powstrzymanie marnowania żywności. W Polsce jest to 5 mln ton jedzenia rocznie – powiedziała w rozmowie ze SmogLabem Katarzyna Siudowska z krakowskiego Foodsharingu. Podkreśliła, że do lodówek nie należy kupować jedzenia. Chodzi bowiem o uratowanie przed zmarnowaniem tego, co zostało już kupione, a nie wprowadzanie do obiegu nowych produktów. W związku z błędnym rozumieniem idei, zdarza się, że osoby w dobrej sytuacji materialnej nie chcą się częstować produktami w obawie, że pozbawią tej szansy osobę potrzebującą.
Lodówka społeczna/jadłodzielnia na każdym osiedlu
Jak mówi Siudowska, młodzi ludzie są coraz bardziej świadomi zasad funkcjonowania lodówek i np. studenci bardzo chętnie z nich korzystają. Przychodzą tam jednak wszystkie grupy wiekowe oraz społeczne. Najczęściej w punktach wymiany pojawia się pieczywo. Nie zawsze są to produkty od osób prywatnych. Instytucje zajmujące się foodsharingiem mają sieć kontaktów z targowiskami, piekarniami, lokalnymi barami, cateringiem i często właśnie z tych miejsc odbierają nadwyżki niesprzedanego jedzenia, które następnie trafiają do lodówek społecznych. Każdego dnia do trzech lodówek trafia łącznie kilkadziesiąt kilogramów jedzenia. Na bieżąco informują o tym na lokalnej facebookowej grupie Dzielimy się jedzeniem! Foodsharing Karków, która stała się ich wirtualną jadłodzielnią. Cały ruch opiera się na pracy wolontariuszy, którzy dowożąc jedzenie i doglądając lodówek cieszą się, gdy te są puste.
Zdaniem Siudowskiej kluczowa jest edukacja i uświadamianie społeczeństwa o wadze problemu marnowania żywności. Przed pandemią krakowski Foodsharing często angażował się w edukacyjne akcje, np. szkołach czy domach kultury. Jak twierdzą działacze, lodówka powinna stać na każdym osiedlu w mieście.
Sieć jadłodzielni we Wrocławiu
Po Krakowie do idei dołączył Wrocław. Tamtejszy Foodsharing ma w mieście sieć aż trzynastu jadłodzielni. Tutaj zaczęło się od punktu wymiany w akademiku Arka, który służył do obrotu jedzeniem przez około pół roku. Dziś, w ramach ratownictwa żywności, odbierając ją np. z przedszkoli czy szkół, wyłączając osoby prywatne, są w stanie uratować ponad 500 kg pokarmu w skali miesiąca. Również stąd wyraźnie dowiadujemy się, że Foodsharing nie jest instytucją pomocową: – Z naszego punktu wymiany może skorzystać każdy. Zarówno coś zostawić, jak i zjeść. Jeśli zje z niej ktoś ubogi, to jest to efekt, a nie cel. Nie należy też specjalnie kupować produktów, żeby przynieść je do punktu wymiany. Mamy za zadanie walczyć z marnowaniem żywności i dbać o ekologię, a nie dodatkowo napędzać konsumpcjonizm – powiedziała dla SmogLabu Agnieszka Maniewska, przedstawicielka Foodsharingu Wrocław. Gdy po pół roku nadszedł czas na znalezienie nowego lokum dla jadłodzielni, pomocną dłoń w kierunku wrocławskiego Foodsharingu wyciągnęła Izabela Duchnowska, właścicielka hotelu w centrum miasta.
Maniewska podkreśla, że przynosząc do jadłodzielni żywność należy kierować się zdrowym rozsądkiem i zostawiać tam produkty, które sami byśmy zjedli. Nie wolno dostarczać jedzenia z przekroczoną datą maksymalnej trwałości, surowego mięsa, ryb oraz nieugotowanych jaj. Przynosząc coś sporządzonego w swoim domu należy oznaczyć to terminem przygotowania i opisać z czego się składa. Obowiązuje zakaz przynoszenia alkoholu oraz produktów zepsutych.
– To nie jest kolejna witryna sklepowa, na której ma zawsze coś stać. Oby te produkty zyskały nowy dom i talerz. Jak lodówka/szafka stoi pusta to nasz cel jest osiągnięty – dodaje Maniewska.
Brak szacunku do żywności
Działaczka zauważa poważny problem braku szacunku do żywności. Często objawia się to na przykładzie warzyw, których marnuje się najwięcej. Duże dostawy przyjeżdżają z targowisk i warzywniaków, którym codziennie zostają ogromne ich ilości. Wynika to z tego, że ludzie nie chcą kupować „brzydkiej” żywności, traktując ją tym samym jak produkt drugiego sortu.
– Konsument nie chce kupować odkształconych warzyw, które nie wyglądają najlepiej. Na przykład delikatnie pomarszczonej papryki, sałaty z jednym uschniętym liściem, pięknej rzodkiewki ze zwiędłymi jedynie liśćmi. Nie mamy szacunku do żywności, traktujemy ją typowo jako towar – wylicza w rozmowie ze SmogLabem Agnieszka Maniewska.
Wolontariusze i chętna rada osiedla
Jedzenie pojawia się w punktach dwutorowo – pierwsza droga to lokalne wymiany dedykowane osobom prywatnym, a druga to przekazanie przez pobliskie przedsiębiorstwa, piekarnie czy targowiska. Również we Wrocławiu foodsharing nie funkcjonowałby bez sieci wolontariuszy, którzy odbierają jedzenie z jednego miejsca, żeby dostarczyć je do lodówki jadłodzieni.
– Postawić lodówkę czy szafkę, hucznie ją otworzyć i pozostawić samopas to za mało. Takie punkty się brudzą, wymagają dyżurów mycia i doglądania, więc wolontariusze są niezbędni. Punkt wymiany to jest „organizm”, który musi pracować – wyjaśnia przedstawicielka wrocławskiego Foodsharingu.
Problematyczny bywa też opór ze strony rad osiedli, ale jest on już coraz mniejszy. Potrzebna jest osoba chętna udostępnić punktowi stanowisko oraz zapewnienie stałego dostępu do prądu. Z lodówek i szafek korzystają tu osoby w każdym przedziale wiekowym, ale Ci starsi bardzo chętnie dzielą się własnoręcznie przygotowanymi przetworami. Istnieje jeszcze pewnego rodzaju społeczna obawa do spożywania posiłków, które wyszły spod rąk nieznajomego, ale i to się zmienia. Rośnie świadomość problemu marnowania żywności, a także zaufanie do działalności jadłodzielni.
„Dla ludzi i jedzenia”
Ogromną dozą zaufania wykazała się Izabela Duchnowska, właścicielka wrocławskiego hostelu, która w 2018 r. udostępniła foodsharingowi miejsce w swoim obiekcie. Wraz z pobliskim bistro i grupą zaangażowanych mieszkańców, otworzyli lodówkę pod hasłem „Dla ludzi i jedzenia”. Dziś stoi na zewnątrz i pozwala na skorzystanie do kilkudziesięciu osobom dziennie.
Pani Izabela działa wraz z organizacją Foodsharing Wrocław oraz okolicznymi barami, bistrami i szkołami. Jak opowiedziała, lodówka była kilka razy niszczona, w tym raz bardzo mocno. Dzięki pomocy zaangażowanych osób udało się obudować lodówkę tworzywem zabezpieczającym punkt przed aktami wandalizmu. Właścicielka hostelu podziela opinię o konieczności uświadamiania ludzi o wielkości problemu marnowania żywności. W tym celu promuje działania edukacyjne, m.in. w szkołach, bo szczególny nacisk powinno się kłaść na uświadamianie dzieci oraz młodzieży.
– Największym problem to brak edukacji i wiedzy przeciętnego mieszkańca. Ilości marnowanej żywności są porażająco duże, niestety mało kto o tym wie. Informacje, np. o tym ile żywności dziennie marnujemy, powinny być podawane we wszystkich mediach codziennie – powiedziała Duchnowska w rozmowie ze SmogLabem.
Czytaj również: W Mediolanie nie wyrzucają jedzenia. Dostali „ekologicznego Nobla”
Banki Żywności jako inny wymiar pomocy
Poruszając temat foodsharingu nie sposób pominąć instytucji takich jak Banki Żywności. Jak podaje Bank Żywności SOS w Warszawie, zrzeszony w Federacji Polskich Banków Żywności, w ciągu roku trafia do niego 4 tys. ton jedzenia, a to oznacza 8 mln posiłków. W każdym miesiącu 56 tys. potrzebujących osób otrzymuje od niego jedzenie.
– Pozyskujemy przede wszystkim produkty zagrożone z marnowaniem od producentów, sieci handlowych, rolników, dystrybutorów, hurtowników, ale też w czasie zbiórek żywności, które są uzupełnieniem różnych naszych działań. Bank Żywności SOS w Warszawie przekazuje żywność do 160 organizacji, które wspierają osoby ubogie, w kryzysie bezdomności, z niepełnosprawnością, emerytów, rencistów, rodziców samotnie wychowujących dzieci oraz wszystkich tych, których nie stać na zakup żywności i codziennie mierzą się z wyborami: jedzenie na miesiąc czy czynsz za mieszkanie – wyjaśnia SmogLabowi Katarzyna Śniegocka, specjalistka ds. PR Banku Żywności SOS w Warszawie.
Śniegocka zwraca uwagę na fakt, że to konsumenci marnują najwięcej jedzenia. Jak wylicza, żywność marnowana jest na każdym etapie produkcji i dystrybucji np. w przetwórniach, gospodarstwach rolnych, w sklepach oraz w domach. – Zgodnie z danymi projektu PROM (Programu Racjonalizacji i Ograniczenia Marnotrawstwa Żywności) – to właśnie my jako konsumenci marnujemy najwięcej – aż 60 proc. wyrzucanej żywności, czyli prawie 3 mln ton, pochodzi z gospodarstw domowych.
Człowiek, który nie dał się złamać
Podejście ekologiczne z prospołecznym łączy Fundacja WeźPomóż założona ponad 10 lat temu przez Jana Piontka. Pan Jan, który na co dzień jest motorniczym, a po godzinach prowadzi fundację, postawił we Wrocławiu pierwszą lodówkę społeczną. Dziś zarządza całą ich siecią, ale nie powiedział jeszcze ostatniego zdania. Jak mówi, ratuje jedzenie przed zmarnowaniem i trafieniem na wysypisko, jednocześnie pomagając najuboższym. Jego działania są znane na całym Dolnym Śląsku, a często sięgają jeszcze dalej.
– Ziemię mamy jedną i należy ją szanować. To straszne ile jedzenia trafia codziennie do śmietników. Jeszcze gorsze jest to, ile osób nie ma co jeść w tym samym czasie, kiedy ktoś inny wyrzuca nadwyżkę żywności – mówi Jan Piontek.
Pan Jan w dzieciństwie i wczesnej młodości doświadczył głodu. W związku z tragicznymi przeżyciami, dziś jest w stanie wczuć się w sytuację najuboższych. Choć życie na starcie go doświadczyło, a były nawet osoby, które próbowały go zniszczyć, nie dał się złamać. Dziś ma rodzinę, pracę i misję, dzięki której ratuje przed głodem setki osób tygodniowo. Wciąż jest w nim wiara w drugiego człowieka i chęć niesienia pomocy, dużo silniejsza, niż traumy z dzieciństwa. To, że jest w stanie pomagać innym, codziennie napędza go do działania.
– Wszystko widać w oczach. Wystarczy, że spojrzę w nie człowiekowi i od razu widzę, czy naprawdę jest potrzebujący, czy zwyczajnie kłamie. Historie, jakie przeżyli nasi podopieczni są tragiczne. Ich wdzięczność za pomoc – ogromna – powiedział SmogLabowi.
Ustawa o niemarnowaniu żywności to martwy zapis
Założyciel fundacji ubolewa szczególnie nad niewyobrażalnymi ilościami wyrzucanych warzyw i pieczywa. To one marnują się najczęściej. Pandemia i inflacja sprawiły, że kupujemy mniej, chcąc zaoszczędzić, więc w sklepach codziennie zostaje dużo towaru, który się nie sprzedał. Ustawa o niemarnowaniu żywności jest w jego ocenie obłudna. Sprawiła, że np. markety wolą oddać produkty spożywcze do utylizacji, bo to dla nich mniej uciążliwe i tańsze, niż wykazanie w dokumentach, że ich towar się marnuje. W związku z tym, mimo dobrych chęci, do fundacji takich jak WeźPomóż trafia tylko namiastka tego, co by mogło. Prościej jest wywieźć to na wysypisko, niż oficjalnie wykazać „stratę” i nakarmić potrzebujących. Jest to chleb powszedni w najpopularniejszych dyskontach.
Warto dodać, że WeźPomóź pomaga najbardziej potrzebującym nie tylko poprzez dostarczanie jedzenia, ale także środków czystości, ubrań, przyborów szkolnych i zabawek dla dzieci. Zdarza się, że pomaga ludziom znaleźć pracę, a nawet wyjść z nałogów. W pierwszej i drugiej fali pandemii, wraz z wolontariuszami współtworzącymi fundację, pomagała ona służbom dostarczać jedzenie i leki tym, którzy nie mogli opuścić domów. Pan Jan i pomocnicy byli wtedy w sześciu tysiącach miejsc.
„Kannibal systemu” dający rybę oraz wędkę
Przez instytucje miejskie bywał nazywany „kannibalem systemu”. Powód? Obnaża biedę, która wciąż jest wśród nas. Nie zamiata jej pod dywan, a wyciąga pomocną dłoń i próbuje zmieniać rzeczywistość. Nieprzychylność władz go nie powstrzymała. Pan Jan nie ogląda się na przeciwności. Po prostu robi swoje. Regularnie organizuje eventy dla ubogich, festyny, warsztaty edukacyjne, a w grudniu Wigilie społeczne oraz – specjalnie dla dzieci – charytatywne Mikołajki.
– Jestem zwolennikiem dawania wędki zamiast ryby, ale prawda jest taka, że osoba głodująca nie ma sił ani zasobów na szukanie pracy. Dopiero jak jest najedzona, jest w stanie próbować coś zmienić. Dlatego edukacja w zakresie niemarnowania żywności jest szalenie ważna. A zacząć należy od dzieci, bo to w ich rękach jest przyszłość – tłumaczy Piontek w rozmowie ze SmogLabem.
Czytaj również: Stworzyli aplikację pozwalającą tanio kupić jedzenie, którego nie sprzedały restauracje i sklepy
–
Zdjęcie tytułowe: Olesia Bilkei/Shutterstock