Za chaos przestrzenny w Polsce płacimy według naukowców PAN ponad 80 miliardów złotych rocznie. W rzeczywistości kwoty mogą być dużo większe. Jednym z głównych powodów takiego stanu rzeczy jest zjawisko nazywane rozlewaniem się miast. Społeczna cena powstawania mitycznych „domków pod miastem” jest olbrzymia.
Rozlewanie się miast, znane również jako eksurbanizacja, nie jest nowym zjawiskiem. Mimo diagnozy znanej od lat, polskie miasta nie radzą sobie z problemem. Kolejne połacie chaotycznej zabudowy pochłaniają miejskie przedmieścia. Rachunek za taki stan rzeczy płacimy wszyscy, solidarnie. A przecież nie każdy, a raczej zdecydowania większość na „domek pod miastem” się nie decyduje. Co ciekawe „urban sprawl” nie dotyczy jedynie największych miast. To bolączka także ośrodków miejskich średniej wielkości.
Przeliczając ostrożne szacunki PAN-u na jednego mieszkańca, każdy obywatel polski dorzuca ponad 2 tysiące złotych rocznie na problemy generowane przez fatalną gospodarkę przestrzenną. Mowa tu o drogiej infrastrukturze technicznej, kosztach dróg, usług publicznych czy transportu zbiorowego. Do tego dochodzi kwestia niszczenia środowiska i pogarszania się jakości życia. Tu pierwsze skrzypce grają hałas, godziny stracone na dojazdy i w korkach oraz fatalna jakość powietrza.
– Problemem z rozlewaniem się miast jest to, jak duże obciążenia one generują. Zarówno dla osób mieszkających w mieście, jak i osób, które z miasta się wyprowadzają. Dla mieszkańców są to obciążenia związane z komunikacją, natężeniem ruchu, mniejszymi wpływami do budżetu miasta, a to wpływa na gorszą jakość usług publicznych. Dla tych, którzy z miast się wyprowadzają, są to obciążenia związane z czasem traconym na dojazdy, często prywatnymi samochodami – mówi nam architekt Kacper Kępiński z Narodowego Instytutu Architektury i Urbanistyki.
Chodzi o miejsca, które dopiero się rozbudowują, więc albo nie mają komunikacji publicznej, albo ona się dopiero rozwija. – Tutaj dochodzimy do kwestii środowiskowej. Rozlewanie się miast obciąża środowisko naturalne i przyrodę. Wreszcie to także smog transportowy oraz smog związany z rodzajem ogrzewania domów. W takich suburbiach zazwyczaj nie ma ogrzewania miejskiego, więc są to albo kotły gazowe, albo węglowe – twierdzi Kępiński.
„Ułomna urbanizacja”
Definicji tego zjawiska szukamy także u prof. Anny Karwińskiej z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, która od lat prowadzi badania nad problematyką miejską. – Rozlewanie się miast to złożony proces. Według amerykańskiego architekta i urbanisty Victora Gruena występują w nim trzy powiązane ze sobą podprocesy. Jest to rozprzestrzenianie się, „rozsmarowywanie” oraz szatkowanie. Zmieniają one przestrzeń w sposób negatywny – przekonuje prof. Karwińska w rozmowie ze SmogLabem.
Według badaczki niekontrolowane rozprzestrzenianie się powoduje, że miasta przybierają nieuporządkowany kształt. Ta metafora „rozsmarowywania” oznacza, że przestrzenie o wysokich wartościach krajobrazowych są pokrywane zunifikowaną, identyczną zabudową. – I to już widzimy w Polsce, na przykład na peryferiach Warszawy. Ostatni proces, czyli szatkowanie przestrzeni społecznej to problem braku spójności. Zabudowa powstaje w miejscu, gdzie akurat uda się zakupić trochę ziemi. Taki obszar nie posiada cech miasta. Można je określić jako przykłady „ułomnej urbanizacji” – podkreśla.
Również Polski Instytutu Ekonomiczny wskazuje na cztery główne przyczyny wszechobecnego chaosu przestrzennego. Jest to nadpodaż gruntów budowlanych, niespójne prawo, brak planowania przestrzennego oraz procesy demograficzne. Raport, który opublikowano w styczniu 2022 r., przedstawia procesy wyludniania się polskich miast na rzecz stref podmiejskich. I choć największym polskim miastom wciąż przybywa mieszkańców, to w latach 2011-2020 niemal pół miliona osób zdecydowało się zamieszkać na przedmieściach.
Plany przestrzenne w Polsce
Ten sam raport wskazuje, że jedynie 31,4 proc. powierzchni Polski pokryte miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego. Te, według swojego założenia, powinny przeciwdziałać chaotycznej zabudowie. Jednak autorzy raportu podkreślają, że wiele z tych, które istnieją, jest wadliwych, a połowa nowych budynków powstaje na podstawie tzw. „wuzetek” (decyzji o warunkach zabudowy). Deweloperzy i inwestorzy wyspecjalizowali się w maksymalizacji zabudowy na podstawie tych decyzji. Obowiązująca zasada brzmi: „co nie jest zakazane, jest dozwolone”.
W praktyce decyzji odmownych do deweloperskich wizji jest jedynie 5 proc., głównie przez braki formalne. Problem, który wskazują analitycy to rozdrabnianie zabudowy powodowane nadpodażą gruntów dla domów jednorodzinnych. Tylko 12 proc. powierzchni Polski przeznaczone jest pod budownictwo mieszkaniowe, z czego zdecydowana większość – 11 proc., pod budownictwo jednorodzinne. Jednak to nie wszystko.
– Kwestie, o których nie myślimy od razu to na przykład utwardzanie bardzo dużych powierzchni gruntów. Przekształcanie dawnych pól czy nieużytków w obszary bardzo gęsto zabudowane, o niskiej przepuszczalności wody. To generuje powstawanie wyspy ciepła – nagrzewanie się dachów, powierzchni betonowych, brak możliwości penetracji wody czy obniżanie się wód gruntowych. Ta zabudowa dywanowa, łanowa – niska, ale bardzo rozległa dewastuje przyrodę i zasoby naturalne – wylicza arch. Kępiński.
Czytaj także: Kupili całą dzielnicę, robią partyzantkę ogrodniczą. Polacy zaczęli odzyskiwać miasta
„Domek pod miastem” po 10 latach
Wśród przyczyn rozlewania się miast pojawiają się także nasze narodowe nawyki. Jak wskazuje wspomniana wcześniej naukowczyni, sam proces rozpełzania się miasta jest powiązany z występowaniem różnych społecznych potrzeb. – W Polsce, ten proces na wielką skalę rozpoczął się po roku 89. Wtedy więcej Polaków mogło kupić sobie samochody. Nastąpił „boom” motoryzacyjny, niekontrolowany rozwój indywidualnej motoryzacji. Ten proces napędzał rozlewanie się miast. Ale to wynikało także z potrzeby posiadania więcej przestrzeni, urządzania jej po swojemu czy indywidualizacji życia – komentuje prof. Karwińska.
Kto nie marzył o domku pod miastem? Takim idyllicznym obrazem karmi nas popkultura. Jednak ta koncepcja nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością. Szkoda przecież ekranowego czasu na to, aby pokazać dwugodzinny dojazd do pracy z prowincji. – Okazuje się, że po mniej więcej 10 latach, że korzyści z wyprowadzki nie są tak duże. Dzieci rosną, trzeba je wozić coraz dalej i organizować im czas. Tymczasem system komunikacji publicznej nie nadąża za suburbanizacją – podkreśla profesor z krakowskiego UEK-u.
Problematykę „domku pod miastem” zbadała prof. Katarzyna Kajdanek z Uniwersytetu Wrocławskiego. Z jej publikacji wyłania się szereg piętrzących się problemów związanych z suburbanizacją. Jest to na przykład dysfunkcyjna infrastruktura. Czyli słabo rozwinięta, z dalekimi ośrodkami podstawowych usług, które wymuszają dojazd indywidualnym transportem. Nowa zabudowa na wsi pozostaje w kontraście do starszej architektury. Kontrast obserwujemy także na poziomie społecznym. Zakorzeniona społeczność zwykle charakteryzuje się niższym statusem. To powoduje powstawanie stereotypów, którymi wzajemnie określają się „nowi” i „starzy” mieszkańcy. W takich miejscach więzi sąsiedzkie są słabe, a lokalni liderzy mało aktywni. Grupą szczególnie pokrzywdzoną są według prof. Kajdanek nastolatkowie. Borykają się oni z wykluczeniem transportowym, izolacją od kontaktów społecznych z rówieśnikami i mają ograniczone możliwości spędzania wolnego czasu.
W Brazylii się udało
W przypadku Polski politykę rozwoju miast ciągle podporządkowujemy kolejnym koncepcjom politycznym. Raz jest to pomysł na silne ośrodki metropolitalne. Innym razem jest to koncepcja wyrównywania różnic między ośrodkami.
Według arch. Kępińskiego w obecnej sytuacji każde rozlewanie się miast jest zjawiskiem negatywnym. – Obciąża przyrodę, ale także nas – ekonomicznie. W skali urbanistycznej można myśleć o ekologicznych osiedlach czy nawet całych miastach, ale nie jest to rozwiązanie idealne. Takim eksperymentem jest modelowe, ekologiczne miasteczko Siewierz Jeziorna. Zaprojektowane z zielenią i przestrzeniami publicznymi, boryka się z podobnymi problemami, co typowe osiedla podmiejskie. Miasto jest zbyt małe, aby być samowystarczalnym, aby zaspokoić podstawowe potrzeby, trzeba dojeżdżać do centrów innych miast. Z kolei komunikacja publiczna nie jest wydolna, bo żadnemu z okolicznych ośrodków miejskich nie opłaca się wysyłać tam autobusów. Nawet takie modelowe rozwiązanie, nie jest w stanie spełnić pokładanych w nim nadziei – przekonuje przedstawiciel Narodowego Instytutu Architektury i Urbanistyki.
W takim razie, czy gdzieś na świecie udało się taki proces przeprowadzić z powodzeniem? Według prof. Karwińskiej tak. – Dobrym przykładem jest tutaj brazylijskie miasto Kurytyba. W połowie lat 90 była oceniana, jako najlepsze „smart city” ówczesnych czasów. Tam uporządkowano komunikację publiczną, tworząc linie autobusowe. Kurytyba była zagrożona powstaniem faweli. Odpowiedzią majora miasta był zakup terenów odległych od centrum miasta, które zostały zagospodarowane. Powstała infrastruktura, doprowadzono media i zaprojektowano linie szybkiego autobusu. To nie są oczywiście mieszkania wyjątkowo wysokiej jakości, raczej skromne. Jednak zakupione obszary były duże, więc jednorazowo doprowadzając infrastrukturę, obsługiwano sporą część nowego miasta, co było dobre z punktu widzenia ekonomicznego. Mieszkania budowano przy pomocy deweloperów, ponieważ partner publiczny był pewnym źródłem finansowania inwestycji. A dzięki połączeniu liniami autobusowymi różnych części miasta, można było mieszkać daleko od centrum i mieć możliwość codziennego dojazdu. Do tego bilety autobusowe można było zdobywać za sortowane śmieci – wylicza prof. Karwińska.
Jak ogarnąć chaos?
Czy istnieją sposoby, aby rozlewanie się miast powstrzymać? Odpowiedź brzmi: tak. A naukowcy mówią o nich od lat.
– Konieczna jest edukacja obywatelska. Żebyśmy zdali sobie sprawę z tego, jak cennym zasobem jest przestrzeń. W systemie wartości naszego społeczeństwa ciągle nie mamy tego poczucia, że przestrzeń powinna być zagospodarowana w najlepszy możliwy sposób. Drugim elementem jest istniejący chaos, który należałoby jakoś uporządkować. Tutaj pomysły oferują architekci i urbaniści. To są tak zwane osie krystalizujące, czyli uzupełnienie i uporządkowanie przestrzenne chaotycznej zabudowy. Na przykład za pomocą parków, czy inteligentnego poprowadzenia nowych ulic. Kolejną kwestią jest pojęcie „ośrodka skupienia społecznego”. Niestety dziś w Polsce są to na przykład stacje benzynowe, czy sklepy handlowe. Tu chodzi jednak o to, aby tworzyć lokalne centra aktywności, aby tych dysfunkcji społecznych było jak najmniej. Aby tworzyć więzi między ludźmi. To mogą być instytucje, takie jak kościół, dom kultury czy biblioteka – komentuje dla SmogLabu prof. Karwińska.
Zdaniem badaczki należy też przyjrzeć się historycznej zabudowie miast. – Te obszary podmiejskie istniały od zawsze. Kilka wieków temu istniały pewne wzory zagospodarowania tej przestrzeni. Warto to przeanalizować i zastanowić się, jaką lekcję możemy z tego wyciągnąć.
Z kolei urbanistka i architektka Magdalena Milert przekonuje na swoim blogu, że podmiejskie osiedla nie mogą być wyspami sypialnymi, dryfującymi wśród terenów o zupełnie innym charakterze. „Do tego konieczne jest ich skomunikowanie z miastem siecią tramwajową, kolejową i poprawa jakości transportu zbiorowego”- pisze Milert. Chodzi o częstsze kursy autobusów, sieć tras pokrywająca teren oraz buspasy na drogach dojazdowych. „Przydatne byłoby także przebudowanie systemu planowania i jego formuły, z koniecznością wdrażania zasad zintegrowanego planowania, w tym partycypacji” – przekonuje popularyzatorka wiedzy urbanistycznej.
Wyprowadziłeś/łaś się za miasto?
Podziel się wrażeniami z autorem: maciej.fijak@smoglab.pl
–
Zdjęcie tytułowe: shutterstock/Kent Weakley