Politycy Prawa i Sprawiedliwości ostro krytykują podejście Niemców do energetyki jądrowej. Zarzucają im zidelogizowanie. Co najmniej w części – słusznie. Sami jednak robią dokładnie to samo. Tyle tylko, że w nie w sprawie atomu, ale wiatraków. Blokują ich rozwój z pobudek ideologicznych. Dzieje się to ze szkodą dla kraju i naszych portfeli. Analizy pokazują, że gdyby nie zablokowanie rozwoju farm wiatrowych w 2016 roku nie brakowałoby dziś węgla. Dowodzą też, że gdyby odejść od opartej na uprzedzeniach polityki, wiatraki mogłyby zapewnić tańszy prąd.
Mamy największy od wielu lat kryzys energetyczny. Jednym z powodów, dla których przechodzimy go tak ostro, jest to, że w 2016 roku praktycznie zablokowano w Polsce możliwość rozwoju elektrowni wiatrowych na lądzie. Efekty tamtej decyzji da się policzyć. Niedawno zrobiło to Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej. Wyszło, że gdyby nie tamta decyzja to w 2021 roku prąd byłby średnio o kilkanaście procent tańszy. Mielibyśmy też więcej energii, której produkcja nie zależy od importu surowców oraz więcej… węgla.
Dlaczego? Każdy pracujący wiatrak, to mniejsze zapotrzebowanie na prąd z „czarnego złota”. „Analitycy fundacji Instrat” – pisał niedawno portal Wysokie Napięcie – „wyliczyli, że za każdym razem, gdy wiatraki zapewniają zapewniają moc 6340 MW, to starsze elektrownie węglowe o sprawności 36 proc. mogą w godzinę zaoszczędzić 2527 ton (42 wagonów, czyli 1 pociąg) cennego importowanego węgla.” Bardzo by się dziś przydały. Gdyby nie błąd z 2016 roku większe byłoby też bezpieczeństwo energetyczne kraju.
- Czytaj także: Prąd byłby tańszy, gdyby nie błąd PiS
Polak i przed szkodą…
Błąd już jednak popełniono. Nie zmienimy tego. Po co więc płakać nad rozlanym mlekiem? Dlatego, że historia z wiatrakami to być może najlepsza ilustracja znanego przysłowia. Tego, które mówi, że Polak i przed szkodą i po szkodzie głupi. Kryzys energetyczny pokazał, jak ważne jest to, by rozwijać krajowe źródła taniej energii. Do najlepszych i najtańszych należą wiatraki, na których nie da się oczywiście oprzeć całego systemu energetycznego, ale da się go nimi z powodzeniem uzupełniać.
Zyskując dzięki temu tańszą energię i tracąc nieco zmartwień dotyczących np. węgla.
Rozsądnym – w kontekście tego, co dzieje się w Ukrainie i na europejskich rynkach – krokiem byłoby więc odblokowanie inwestycji w nowe elektrownie. Tak, żeby jak najszybciej zyskać nowe źródło energii i załagodzić kryzys, który może potrwać wiele lat. Jeszcze niedawno zanosiło się na to, że rozsądek w końcu wygra i nałożona na wiatraki blokada zostanie złagodzona. Jednak projekt ustawy, który pozwoliłby na to, by ruszyła budowa nowych farm wiatrowych, został „zamrożony”.
…i po szkodzie głupi
Powodem jest dokładnie to, co PiS zarzuca wszystkim tym, których nie lubi. W tym Unii Europejskiej oraz Niemcom. Nadmierne zideologizowanie. A także uprzedzenia, które wpływają na osąd. Wiele się więc ostatnio mówi na przykład o zgubnym wpływie różnych grup zielonych na niemiecką politykę energetyczną. Zapewne słusznie, bo trudno bronić zamykania działających elektrowni jądrowych w czasie szalejącego kryzysu energetycznego. Tak samo jak trudno bronić uzależnienia największej gospodarki Europy od importowanego gazu. Co przynajmniej w pewnym stopniu było wynikiem presji na jak najszybsze odejście od atomu. I pomogło Rosji założyć Europie na szyję energetyczną pętlę.
- Czytaj więcej: Tak Europa założyła sobie na szyję energetyczną pętlę
Jednak krytykując Niemców, warto zauważyć, że rządzący robią w Polsce rzecz bardzo podobną. Z powodów ideologicznych oraz politycznych blokuje się rozwój tej części energetyki, która prąd produkuje w kraju. A wynikające z tego braki uzupełnia i będzie uzupełniać importem surowców energetycznych. Fakt, że już nie z Rosji. Ale jednak płacąc za to coraz droższymi euro i dolarami.
Mój redakcyjny kolega Maciej Fijak przeprowadził w ubiegłym tygodniu wywiad z prezesem Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej Januszem Gajowieckim. Ten – o powodach blokowania prac nad zmianami w prawie, które rozruszałyby rozwój lądowej energetyki wiatrowej w Polsce – powiedział tak: „Za zamrożenie projektu odpowiedzialna jest konkretnie marszałek Sejmu Elżbieta Witek. Pani marszałek od początku nie kryła swojej niechęci do energetyki wiatrowej. Stawia swój polityczny interes nad interes całej Polski i polskiej gospodarki.”
„Nie ma dzisiaj żadnych argumentów, które wskazywałyby, że przy obecnej propozycji przepisów, energetyka wiatrowa mogłaby komuś szkodzić. Nie ma żadnego argumentu, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo związane z rozwojem tego sektora. Ze strony parlamentu nie widzę żadnej dyskusji. To niepokojące i ciężko to wytłumaczyć. Chyba, że komuś zależy na imporcie węgla zza granicy”, dodawał jeszcze. I mówił, że jest to zatrważające. Słusznie, bo jest. W imię czyjegoś widzimisię, dokładamy ciężaru wszystkim, w tym polskim przedsiębiorcom, którzy mogliby za prąd płacić mniej. Ale nie będą, bo rządzący krajem politycy akurat nie lubią źródła taniego prądu i je blokują. I nawet nie za bardzo wiadomo, dlaczego go nie lubią.
Wygląda na to, że po prostu źle im się kojarzy. Na przykład z ekologią lub Unią Europejską.
Tańszy prąd nie dla gmin
Oficjalna wersja jest oczywiście taka, że rozwój farm wiatrowych blokuje się dla zdrowia obywateli. Rzecz jednak w tym, że jest to bzdura. O ile z wiatrakami rzeczywiście bywają problemy i w wielu krajach reguluje się je na różne sposoby (choć niemal nigdzie tak rygorystycznie jak u nas), to proponowana zmiana przepisów dawała gminom pełną dowolność. Oraz bardzo duże możliwości negocjowania z firmami chcącymi budować nowe elektrownie wiatrowe.
Żeby móc zbudować farmę wiatrową – według nowych przepisów – trzeba będzie ją zapisać w miejscowym planie zagospodarowania. W praktyce oznacza to, że inwestor musiałby przekonać do siebie lokalną społeczność. Odbywa się to zwykle w taki sposób, że firma inwestuje w jakieś miejscowe sprawy. Czasami doposaży przychodnię zdrowia. Innym razem remontuje szkołę lub drogi w gminie. Albo wszystko naraz. Ceny energii są dziś takie, że inwestorom opłacałoby się starać i rywalizować o zaufanie mieszkańców. O wartościowe inwestycje byłoby łatwo.
Tym bardziej, że dopiero jeżeli gmina uznałaby, że gra jest warta świeczki, to dawałaby zgodę na wiatraki. Budowano by je więc tylko w tych gminach, gdzie byłyby chciane. I nie budowano w tych, gdzie nikt ich nie chce. Kto by na tym stracił? Nie bardzo wiadomo. Wygranych jest za to dużo.
Efektem byłyby bowiem korzyści dla wielu gmin, ale też dla nas wszystkich. Mielibyśmy o kilkanaście procent tańszy prąd, a nawet mniejsze problemy z węglem. Także czystsze środowisko. Nie będziemy mieć jednak niczego z tych rzeczy, bo rządzący Polską ludzie wolą walczyć z wiatrakami.
Jak – nie przymierzając – Don Kichot.
Fot. Milos Ruzicka/Shutterstock.com.