Jak naprawić świat?
Natalia Matuszak na pytanie o to, jak naprawić świat, odpowiada: zacząć razem. – Moim prywatnym marzeniem jest to, by miasta promowały lokalne firmy z lokalnymi łańcuchami dostaw, zapewniając poczucie stabilności ludziom, którzy w nich pracują. – dodaje.
Pani Natalio, co pani myśli o współczesnym świecie?
Globalnie?
Globalnie.
Świat jest świadomy tego, że jest w wielkim zawirowaniu, ale nie bardzo ma na siebie pomysł. Doskonale wie, że różne formy – gospodarcze, polityczne, ideologiczne – się wyczerpały, ale trudno o pomysły na nowe. Wie więc, że musi się zmienić, ale boi się zmiany i przebywa w wyparciu.
To brzmi jak opis głębokiego poczucia kryzysu i braku widocznej drogi wyjścia z niego.
Sądzę, że spora część świata ma poczucie, że jest droga, ale ma też świadomość, że jest to droga niewygodna. A ponieważ ludzie mają świadomość tego, co się działo w przeszłości, boją się podjąć to wyzwanie. Boją się tego, z czego musimy zrezygnować. Tego, co musimy zmienić.
A co musimy zmienić i z czego musimy zrezygnować?
Zrezygnować musimy na pewno z głupiej nadkonsumpcji. Ale tu wspomnę, że winni są nie tylko ludzie nadkonsumujący. Także to jak się produkty wytwarza. Do pewnego stopnia zrezygnować musimy też z modelu indywidualnego sukcesu, kiedy ma się wszystko. Z wygody. Tutaj mowa na przykład o jeżdżeniu samochodem, o podmiejskim stylu życia, który przestaje być do obronienia.
Idea konieczności zmiany stylu życia jest w ruchach klimatycznych widoczna. Mówisz o wyrzeczeniach. Ale to chyba nie jest tak, że coś się traci i nic nie zyskuje. Zmieniają się wartości, w tym miara życiowego sukcesu. To może być traktowane jak zmiana na gorsze. Może jednak być dobrym przewartościowaniem. Jak miałby wyglądać pożądany styl życia?
Na studiach uczono mnie, że to na pewno nie będzie wyglądać tak, jak sobie wyobrażamy. Są pewne warunki brzegowe, które pozwolą wszystkim żyć we w miarę komfortowych warunkach. Czy będą z tym szczęśliwi, to już inna sprawa. To zależy od osoby. Natomiast jestem przekonana, że nie będzie jednego modelu. Nawet w Polsce. Ludzie mają różne aspiracje. Żyją na różne sposoby, nawet kiedy mają tę samą pracę i tę samą sytuację rodzinną. Sądzę, że nadal będą wybory i bardzo różne modele.
Będziemy jednak musieli mniej wyrzucać, więcej naprawiać. Bardziej dostosować się do rytmów przyrody i tutaj mówię na przykład o plonach, i tym co akurat jest dostępne lokalnie. O niedoborach wody, co spowoduje, że będziemy musieli być bardziej świadomi tego, ile przyroda może nam dać. To pewnie zmieni rytm dnia, pracy i produkcji.
To brzmi jak powrót mniej więcej do lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Do epoki sprzed globalizacji. To wszystko już było i to nawet niedawno. Można mówić o rewolucyjnej zmianie?
Sądzę, że będzie rewolucyjna. Będzie też trudna. Jesteśmy w dziwnej sytuacji, bo wiemy, że kryzys się zbliża. Nawet ludzie, którzy nic z tym nie robią i nie zamierzają się angażować, i siebie ratować – mam takich wśród znajomych – uznają, że będzie bardzo, bardzo źle. Niektórzy z tego powodu rezygnują z posiadania dzieci, co jest bardzo dużą decyzją.
Poczucie kryzysu jest silne?
Tak. Pamiętaj, że jestem z pokolenia, które weszło na rynek pracy, kiedy był globalny kryzys finansowy. Bardzo wiele osób w moim wieku odczuło to mocno. Ponieważ było bezrobocie, to siedziały na YouTubie i badały, na czym polega ekonomia. Dziś mają poczucie, że – choćby z powodu cykliczności gospodarki – kolejne problemy nadchodzą. Perspektywa załamania klimatu jest też częściowo obecna w mediach, więc ludzie mają świadomość, że będzie kryzys. A najpewniej dwa. Jednocześnie czują się bezsilni wobec systemu, który do tego kryzysu prowadzi.
Być może poczucie bezsilności nie jest pozbawione podstaw, a wynika z braku idei i ścieżki wyjścia z kryzysowej sytuacji. Skoro nie mam na coś wpływu, to nie ma sensu się martwić.
W olbrzymim stopniu jest to przywiązanie do rutyny codzienności.
Bardzo wiele osób ma środki finansowe i intelektualne, by dokonać zmiany, ale dzieje się to bardzo rzadko.
Przykładem może być wysoko postawiony menadżer korporacji, który uznaje, że ma dość i jedzie hodować owce…
…w Bieszczadach. Czasami go rozumiem. Nie umiem jednak hodować owiec.
To się zdarza. Ale nie jest częste. Choćby dlatego, że traci się znajomych. A znajomi z pracy to w takich sytuacjach są często jedyni znajomi, bo brakuje czasu na innych. Czasami powstrzymuje nas szacunek dla rodziny. Problem jest też taki, że decyzja o zmianie wymaga postawienia pod znakiem zapytania wartości tego, co robiliśmy dotąd. To jest ogromne obciążenie, podobne do sytuacji, w której ktoś własnymi rękami zbudował dom dla rodziny, a na koniec uznał, że trzeba go sprzedać. Myślę więc, że jest to głównie kwestia psychicznego obciążenia związanego z tym, że trzeba radykalnie zmienić własne życie i uznać, że dotychczasowe priorytety niekoniecznie były dobre.
Zmiana wymaga refleksji. Refleksja wymaga czasu. A jesteśmy przyzwyczajeni, by czasu nie mieć. Od pewnego czasu mam poczucie, że żyjemy w świecie, w którym z absolutnym brakiem czasu obnosimy się jak z orderem. Nikt go nie ma. Biegamy – jak mówiła mi prof. Paulina Kramarz – by kupować rzeczy, których nie potrzebujemy. Trudno przystanąć i pomyśleć.
Nie winiłabym jednak tylko ludzi. Nie wszyscy pracują, by konsumować. Niektórzy pracują, by mieć dach nad głową. Z drugiej strony jest na przykład taki kołowrót, że nie mamy czasu na opiekę nad dzieckiem, więc trzeba opiekunki, a tej trzeba płacić. Albo nie mamy czasu, żeby dojeżdżać do pracy, więc kupujemy samochód, żeby dojeżdżać szybciej, a za samochód trzeba płacić, itd… itp…
Jednocześnie podstawowe potrzeby życiowe takie jak mieszkanie, jedzenie, służba zdrowia, wcale nie tanieją. Jest więc tak, że mamy dużo materialnych rzeczy, które są tanie, ale szybko się psują. A rzeczy najważniejsze robią się coraz droższe i dostęp do nich może stać się mniej stabilny. Najbardziej – kiedy chodzi na przykład o ceny jedzenia – odczuwają to jednak nie pracownicy korporacji, a emeryci.
Ale rzeczywiście jest kołowrót. Trzeba jednak pamiętać, że z tymi nadgodzinami to na ogół nie jest tak, że ludzie masowo się na nie zgłaszają. Z moich doświadczeń wynika, że często są raczej konieczne. Człowiek pracuje tam, gdzie pracuje i co ma zrobić?