Nagłówki – jak co roku wiosną i latem – alarmują o suszy w Polsce. Liczba polskich gmin, które w tym roku zostały dotknięte przez niedobory wody, przekroczyła już 120. Są takie, gdzie urzędy straszą policją podlewających trawniki. Choć to dopiero początek letnich upałów. Przyzwyczailiśmy się do tego, że tak jest. Ale czy musi tak być? No właśnie nie musi. Susze w Polsce są – na razie – przede wszystkim wynikiem tego, co świadomie robimy z polskimi rzekami, mokradłami i rozlewiskami. Niszcząc przy tym ich zdolność zatrzymywania wody w krajobrazie. Oraz tego, że bobry nie wystawiają faktur.
Zacznijmy więc od pytania, skąd bierze się coroczna susza w kraju, który jeszcze sto lat temu słynął z tego, że był pełen rzek, bagien i mokradeł? Zakładamy na ogół, że jest to wynik globalnych zmian i ocieplającego się klimatu. Tymczasem jest to susza, za którą odpowiada to, jak traktujemy naszą wodę. I nie chodzi tutaj o to, że za dużo płynie jej z naszych kranów. Bardziej o to, co robimy z polskimi rzekami. – Nasze melioracje i odwodnienia wciąż znacznie bardziej ważą na naszym negatywnym bilansie wodnym niż wzrost temperatury i związane z nim parowanie – mówił prof. Wiktor Kotowski z Uniwersytetu Warszawskiego, gdy rozmawiałem z nim pracując nad książką „Odwołać katastrofę”. Podkreślał też, że trzeba pamiętać o tym, że w Polsce najwięcej mówi się o suszy rolniczej, która „jest skutkiem tego, że spuściliśmy wodę z krajobrazu. Uregulowaliśmy małe rzeki i zlikwidowaliśmy mokradła, a przez to kompletnie zniszczyliśmy górną część zlewni. Obniżyliśmy bazę drenażu, więc regionalne poziomy wód opadły o metr albo dwa. Woda szybciej wsiąka w ziemię.” Mamy więc suszę za suszą, choć „na większości terenów w Polsce występują opady, które mogą w zupełności wyżywić uprawy – trzeba tylko mądrze dobierać rośliny.”
Jesteśmy więc w takiej sytuacji, że jednocześnie wciąż mamy dość wody i za mało wody.
Osuszyliśmy 85 procent mokradeł
Jak to możliwe? By to zrozumieć, trzeba sobie przede wszystkim uświadomić jedną rzecz. – Wszyscy popełniamy pewien błąd: myśląc o wodzie, zbyt często myślimy tylko o tej wodzie, którą widać, bo płynie na powierzchni. Albo o tej, która płynie w naszych rurach i wycieka z kranu. A tymczasem to ta woda, której nie widać jest niezwykle ważna. Bo bez niej nie ma ani wody w rzece, ani wody w kranie. W wielu mokradłach wody nawet na pierwszy rzut oka nie widać, ale ona tam jest. Przez cały rok. I to właśnie te miejsca są naszymi najważniejszymi magazynami wody – opowiadał ten sam Wiktor Kotowski w świetnej książce „Hydrozagadka” autorstwa Jana Mencwela.
Wiadomo, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, więc nie szanujemy tych naturalnych magazynów. Osuszamy je od ponad 100 lat, budując melioracje i regulując nasze rzeki. Osuszyliśmy już 85 procent mokradeł i przekształciliśmy 80 procent rzek. I utrzymujemy je w sztucznym stanie nawet tam, gdzie nie ma to żadnego sensu. Robimy to między innymi dlatego, że pozostawienie rzeki w naturalnym stanie jest „za darmo”. A za tzw. prace utrzymaniowe, które potrafią polegać na przejeżdżaniu koparką przez naturalne bariery tworzące rozlewiska, trzeba zapłacić. I to słono. Zarabia więc firma, która się cieszy. Ale powody do radości mają też urzędnicy, którym udaje się dzięki temu wydać budżet i chwalić tym, że dobrze dbają o naszą wodę.
Tak można walczyć z suszą w Polsce. „Problem w tym, że to nic nie kosztuje”
Można by oczywiście podejść do sprawy inaczej. Na przykład oddając więcej miejsca bobrom, które doskonale radzą sobie z tworzeniem zatrzymujących wodę rozlewisk. Ale tego nie robimy. Dlaczego? Ponieważ bobry nie mogą wystawiać faktur. Tak w każdym razie w doskonałych „Pałacach na wodzie” Adama Robińskiego mówił Andrzej Czech z Bieszczadów. Człowiek, który świadomie oddał bobrom ich królestwo kilkanaście lat temu, a dziś cieszy się naturalnym magazynem wody i żywym lasem. Odpowiedź, której Czech udzielił zapytany, dlaczego nie robimy tego częściej, Robiński opisał tak: „Problem w tym, jak ponuro konstatował Czech, że magazynowanie wody przez bobry nic nie kosztuje. A jeśli coś jest za darmo, nie wymaga kosztownych inwestycji, planów ani programów, to nikt na tym nie zarobi. Skoro retencja zrobi się sama, różnorodność biologiczna będzie zaś rosnąć powoli, ale skutecznie również bez naszego udziału, to nie ma komu spić śmietanki. Nie zarobią ani planujący, ani nawet operator koparki. A to przecież nimi robi się biznes, nimi zwiększa się produkt krajowy brutto. To smutna puenta, która wiele mówi o naszym świecie: problemem bobrów jest to, że nie wystawiają faktur, nie biorą dotacji, a od ich zbawiennej działalności nie rosną wskaźniki gospodarcze”.
Susze – przynajmniej na razie – w dużym stopniu robimy więc sobie sami. Niszcząc naturalne systemy zatrzymywania wody, osuszając mokradła i regulując rzeki, które zmieniają się w rynny spuszczające wodę do morza. Łatwo dałoby się to zmienić, ale nic nie zmieniamy. Dlaczego? Żeby ktoś mógł zarobić. A także dlatego, że tak robiło się „od zawsze”. Ale musimy to zmienić, jeżeli chcemy mieć wodę. Pisałem, że jak na razie źródłem susz w Polsce jest to, co robimy z wodą. Ale zmiana klimatu też już do nas „wjeżdża”, bo na przykład cieplejsze zimy oznaczają mniej wody zmagazynowanej w śniegu i lodzie. Są też scenariusze zmian klimatycznych, w których opady w Europie wyraźnie spadają. Nie wspominając nawet o rosnącym parowaniu i zanikaniu lasów. Jeżeli stałoby się coś takiego, to połączenie mniejszych opadów z tym, jak traktujemy wodę do nadmiaru której się przyzwyczailiśmy, będzie dla Polski zabójcze.
Najbardziej ucierpi oczywiście rolnictwo, co jest o tyle ciekawe, że rolnicy należą do tych grup, które najbardziej sprzeciwiają się działaniom mającym ograniczyć skutki susz. I bardzo dużo mówi o tym, jak niewielką umiejętność rozmawiania z ludźmi i przekonywania mają zieloni politycy oraz unijni biurokraci, skoro nie potrafią przekonać ludzi do działań, które są przede wszystkim w ich interesie. A dla wszystkich niezbędne. – Nie będziemy mieli wyjścia. Możemy czekać, aż przyroda odzyska swoje, co stanie się wtedy, kiedy załamie się system i nie będziemy w stanie dotować rolnictwa. Albo możemy ją w tym wesprzeć. Przyspieszyć proces powrotu mokradeł i przeprowadzić to w taki sposób, by wszystko było dla nas mniej bolesne. Co, jeżeli nam się nie uda? Bagna z czasem wrócą i zaczną naprawiać biosferę. One były przed nami. Będą także po nas. Kiedy tylko otrzymają taką możliwość, w odpowiednim czasie rozwiną się i zaczną ściągać z atmosfery węgiel. Tylko że to zajmie tysiące lat. Dzięki mokradłom globalna równowaga może wrócić. To daje mi ukojenie w smutku – mówił mi prof. Wiktor Kotowski w „Odwołać katastrofę”.
Fot. Zdjęcie ilustracyjne. Shutterstock/Creators DNA.