Niemcy muszą w krótkim czasie zbudować nowe elektrownie gazowe o łącznej mocy 25 gigawatów. To konsekwencja zlikwidowania energetyki jądrowej i planowanego na lata 30-ste odejścia od węgla. Docelowo elektrownie gazowe mają być opalane wodorem.
Pesymistyczna prognoza okazuje się trafna
W kilku tekstach poświęconych odejściu od „atomu” w RFN cytowałem opinię Markusa Krebbera, dyrektora koncernu energetycznego RWE. Krebber już kilka lat temu przewidywał, że po zamknięciu ostatnich elektrowni jądrowych i z planami wyłączenia w niedalekiej przyszłości elektrowni węglowych, Niemcy będą musieli zbudować elektrownie gazowe o łącznej mocy między 20 a 30 gigawatów (GW).
Dla porównania, szczytowe zapotrzebowanie na moc w Polsce to 28,7 GW.
Nie powinno być niespodzianką, że szef jednego z największych niemieckich koncernów energetycznych trzeźwo ocenił sytuację, a potrzebne moce „w gazie” oszacował całkiem precyzyjnie.
Potrzeba ogromnych mocy „w gazie”
Dziś okazuje się, że aby zabezpieczyć dostawy energii elektrycznej po zamknięciu elektrowni jądrowych i planowanym całkowitym odejściu od węgla, należy zbudować w Niemczech elektrownie gazowe o mocy 25 gigawatów (GW).
Takie przynajmniej twierdzą czołowi przedstawiciele niemieckiej branży energetycznej. Jak donosi niemiecki dziennik ekonomiczny Handelsblatt, przedstawiciele tej branży wezwali niedawno rząd federalny do ostatecznego przedstawienia strategii budowy elektrowni gazowych. Podczas szczytu energetycznego organizowanego w Berlinie, szef operatora systemu przesyłowego Tennet, Manon van Beek, powiedział: „Jeśli mamy system z coraz większą ilością (źródeł) energii odnawialnej, niezwykle ważne jest, aby już teraz rozpocząć przetargi na elektrownie gazowe. To jedyny sposób, aby w przyszłości Tennet mógł obsługiwać system energetyczny”.
Pomimo ciągłego rozwoju odnawialnych źródeł energii, elektrownie gazowe wciąż będą w przyszłości potrzebne. Choćby po to, by zapewnić wystarczającą ilość energii elektrycznej w dni z niewielką ilością energii z wiatru lub słońca.
Jak zwykle, chodzi także o pieniądze
Jednak firmy energetyczne będą budować nowe elektrownie gazowe tylko z ukierunkowanym wsparciem finansowym, bo inaczej nie będzie to dla nich opłacalne. A to dlatego, że im bardziej wzrasta udział energii odnawialnej w miksie energetycznym, tym bardziej spada wykorzystanie konwencjonalnych elektrowni, w tym elektrowni gazowych. Koncerny energetyczne chcą zatem otrzymywać wynagrodzenie za utrzymywanie bloków gazowych w gotowości jako mocy rezerwowych. Ponieważ mówimy tu o pomocy państwa, rozwiązanie takie musi również zostać zatwierdzone przez Komisję Europejską – co nie jest pewne.
Bardzo ambitne zadanie, na które zostało niewiele czasu
Przedstawiciele branży energetycznej uważają, że tak potrzebna szczegółowa strategia budowy elektrowni gazowych jest już spóźniona o wiele miesięcy. Budowa 25 GW mocy „w gazie” to ogromne wyzwanie.
Zakładając, że pojedyncza elektrownia gazowa ma moc około 500 megawatów (czyli pół GW), potrzebnych byłoby 50 nowych elektrowni. Branża szacuje, że na planowanie, potrzebne zgody i samą budowę elektrowni należy przeznaczyć co najmniej od sześciu do siedmiu lat.
- Czytaj także: Świat odwraca się od spalania węgla, ropy i gazu. Polska za potrojeniem mocy OZE i rozwojem atomu
Dlatego, jeśli wycofanie się z węgla w 2030 r. ma nie być zagrożone, konkretne działania w kwestii budowy nowych „gazówek” muszą rozpocząć się najpóźniej w tym roku. Należący do Zielonych minister gospodarki i ochrony klimatu Robert Habeck powiedział jednak niedawno, że obecnie uważa rok 2030 za mało prawdopodobny jako datę zakończenia eksploatacji elektrowni węglowych. Tym bardziej że wciąż zbyt powolny jest wzrost produkcji energii ze źródeł odnawialnych.
Wzrost OZE imponujący, a i tak za wolny
W ostatnich latach w Niemczech w szybkim tempie przybywało mocy w wietrze i słońcu. Jednak i tak nie udało się osiągnąć ambitnych celów, zakładanych przez rząd federalny.
Według słów samego kanclerza Olafa Scholza, aby osiągnąć cele klimatyczne, każdego dnia należy budować od czterech do pięciu turbin wiatrowych. Rzeczywistość jest jednak inna. Według stowarzyszeń ekologicznych Deutsche Umwelthilfe i WWF, w zeszłym roku średnio budowano tylko dwie turbiny dziennie.
Im dłużej w RFN nie udaje się osiągnąć niezbędnego tempa w zakresie rozbudowy odnawialnych źródeł energii i elektrowni gazowych, tym jaśniejsze staje się, że odejście od węgla do 2030 r. jest prawie niemożliwe.
Niemcy posiadają obecnie około 90 gigawatów mocy w tzw. źródłach sterowalnych: elektrowniach węglowych, gazowych, wodnych i tych na biomasę. Mają również około dziewięciu gigawatów elektrowni szczytowo-pompowych. Oznacza to, że niemieckie obciążenie szczytowe wynoszące około 80 gigawatów może być zaspokojone nawet w dni bez energii wiatrowej i słonecznej.
- Czytaj także: Polska i Niemcy odpowiadają za 2/3 emisji energetyki węglowej w UE. Bełchatów na czele rankingu
Zapotrzebowanie na energię elektryczną będzie jednak nadal rosło w ciągu najbliższych kilku lat. Coraz więcej osób jeździ samochodami elektrycznymi i ogrzewa swoje domy pompami ciepła. Jednocześnie coraz więcej elektrowni węglowych ma być wyłączanych z systemu.
Dlatego też niedawno nakazano operatorom utrzymanie w rezerwie – w niektórych przypadkach do lat trzydziestych – bloków węglowych, które w miały zostać zamknięte w ciągu najbliższych kilku lat.
Podejrzana konwersja na wodór
Ważną deklaracją jest to, że planowane elektrownie gazowe będą zasilane gazem ziemnym tylko przez jakiś czas. Następnie mają zostać przekształcone w elektrownie wodorowe. Kwestia zamiany gazu ziemnego na wodór może jednak budzić pewne wątpliwości. Wodór nie bierze się znikąd, nie istnieją przecież kopalnie wodoru. Obecnie uzyskuje się go głównie z … gazu ziemnego.
W przyszłości „zielony”, przyjazny dla klimatu wodór ma pochodzić przede wszystkim z elektrolizy wody za pomocą energii elektrycznej uzyskanej z niskoemisyjnych źródeł takich jak wiatraki i panele fotowoltaiczne. Problemem jest skala – wielkość produkcji „zielonego wodoru”, jaką będzie można osiągnąć. Tym bardziej że wodór jest potrzebny nie tylko jako źródło energii w elektroenergetyce. Wykorzystuje się go również w transporcie, a także jako materiał do syntezy różnych ważnych substancji chemicznych. Na przykład amoniaku wykorzystywanego do produkcji nawozów.
Uzasadnione jest więc traktowanie zapowiedzi konwersji na wodór tak wielu elektrowni gazowych jako typowego greenwashingu. Wodór może pełnić rolę „listka figowego”, mającego przykryć i osłodzić bardzo niewygodny i trudny do wytłumaczenia fakt: w dobie tak ostrego kryzysu klimatycznego RFN planuje inwestycje na ogromną skalę w energetykę opartą o bardzo szkodliwy dla klimatu gaz ziemny.
Fatalna w skutkach decyzja z przełomu wieków
Komentatorzy podkreślają, że nie byłoby konieczności budowy elektrowni gazowych w takiej skali, gdyby nie odejście Niemiec od atomu. Krótką ocenę tej decyzji znajdziemy choćby u Marka Nelsona z Radiant Energy Group:
„Należy podkreślić, że w środku potężnego kryzysu energetycznego Niemcy wyłączyły wszystkie swoje absolutnie najlepsze elektrownie, które były w doskonałym stanie. To jest tak szalone, że wciąż muszę sobie o tym przypominać. Niektóre z tych elektrowni mają przeszkolonych operatorów siedzących TERAZ za pulpitami sterowniczymi”.
A miało być tak pięknie …
Ćwierć wieku temu, kiedy zapadały pierwsze decyzje o odejściu od atomu, wizja budowy ogromnych mocy w gazie nie musiała wydawać się politycznie i ekonomicznie wątpliwa. Mogła jawić się wręcz jako korzystna, choć zawsze było to fatalne rozwiązanie z punktu widzenia polityki klimatycznej.
Przez dekady RFN korzystała z surowców energetycznych sprowadzanych z ZSRR, a potem z Rosji. Tani rosyjski gaz, ropa i węgiel zapewniały niemieckiej gospodarce przewagę konkurencyjną. Dziś jednak Niemcy płacą wysoką cenę odejścia od energetyki jądrowej i postawienie w ogromnej mierze na rosyjskie surowce: rosnące ceny energii przekładają się na wyższe koszty życia dla obywateli i niższą konkurencyjność niemieckiego przemysłu. A to z kolei przekłada się na silny wzrost w sondażach partii takich jak AfD, choć wysokie poparcie dla skrajnej prawicy w Niemczech ma też oczywiście i inne przyczyny, w tym politykę migracyjną.