Niemcy w temacie energii popełnili poważne błędy. Po ataku Rosji na Ukrainę lepiej je widać [KOMENTARZ]

Podziel się:

Od lat konsekwentnie likwidowano niemieckie elektrownie jądrowe, coraz bardziej uzależniając się przez to od rosyjskiego gazu i węgla. Niemcy nie chcieli też, by z energii jądrowej korzystały inne kraje europejskie. Jak krótkowzroczna i szkodliwa była taka polityka, widzimy jeszcze wyraźniej od kiedy Rosja najechała Ukrainę.

Wymowna jest wypowiedź szefowej niemieckiego MSZ, która parę dni temu stwierdziła, że bez rosyjskiego węgla elektrownie węglowe w Niemczech nie będą w stanie pracować. Dlatego pani minister była przeciwna wykluczeniu Rosji z systemu SWIFT.

Czy błędy polityki energetycznej RFN ostatnich dwóch dekad można jeszcze naprawić? Czy da się uratować ostatnie trzy działające w tym kraju elektrownie atomowe lub przywrócić do pracy choć część już wyłączonych bloków jądrowych?

Niestety, zadbano by było to trudne – na przykład burząc chłodnie kominowe elektrowni Philippsburg kilka miesięcy po jej odłączeniu od sieci.

Proces wygaszania energetyki jądrowej jest już w Niemczech bardzo zaawansowany. Firmy energetyczne – operatorzy elektrowni, którzy od lat przygotowywali się do wyłączenia reaktorów nie są teraz skłonni do przedłużenia ich pracy.

Wciąż jednak wiele zależy od woli i determinacji niemieckiej klasy politycznej. Pojawiają się głosy, że nie należy odrzucać pomysłu przedłużenia eksploatacji reaktorów jądrowych „z przyczyn ideologicznych”.

Słyszymy też jednak o innych pomysłach na uniezależnienie się od Rosji. Choćby o dłuższym niż zakładano w korzystaniu z węgla, ale również o ambitnym planie oparcia prawie całej niemieckiej energetyki o źródła odnawialne już w roku 2035.

Historia niemieckiej transformacji energetycznej jest lekcją dla Polski. Wzorem Niemiec powinniśmy szybko rozwijać energetykę wiatrową i słoneczną. Musimy jednak uniknąć błędu popełnionego w RFN i jak najszybciej zbudować też elektrownie jądrowe.

Toast rosyjskiego ambasadora

Zacznijmy od tekstu, który ukazał się na portalu Onet 23 lutego – raptem dzień przed decyzją Putina o najechaniu Ukrainy. Autor – Mathias Döpfner, były dziennikarz, a dziś prezes koncernu Axel Springer, opisał tam między innymi taką oto sytuację:

„30 czerwca 2011 r. siedziałem z kilkoma redaktorami naczelnymi na dachu ambasady rosyjskiej przy alei Unter den Linden w Berlinie. Było letnie popołudnie, a ambasador zaprosił nas na lunch. Chwilę wcześniej niemiecki Bundestag przyjął ustawę o rezygnacji z energii jądrowej w głosowaniu imiennym, uzyskując 513 z 600 głosów.

Ambasador patrzył na Reichstag i na początku posiłku podniósł swój kieliszek z wódką, który napełniano przed każdym nakryciem. Przyjaznym głosem powiedział: — Za zdrowie rządu niemieckiego! Jest to dobry dzień dla rosyjskiej polityki energetycznej, jest to dobry dzień dla Rosji.”

Historia opowiedziana przez Döpfnera nie jest zaskakująca dla nikogo, kto ma choćby podstawowe informacje o polityce energetycznej RFN i trzeźwe spojrzenie na niemiecką Energiewende (transformację energetyczną). Zaskakująca może być natomiast pewność siebie i rozbrajająca szczerość rosyjskiego ambasadora.

Czytaj również: Pięć sposobów, jak zaszkodzić Putinowi

Historia ta doskonale pokazuje też, dlaczego osoby, partie czy organizacje walczące z energetyką jądrową naprawdę nie powinny oburzać się, ani tym bardziej dziwić, kiedy ktoś nazwie ich „pożytecznymi idiotami” Kremla. Aż dziw, że ambasador Rosji nie wzniósł też toastu za niemieckich antyatomowych aktywistów i „zielonych” polityków, którzy mieli istotny wpływ na zmianę nastrojów społecznych i rozbudzanie lęków przed energią jądrową. A w efekcie wpływ na decyzje polityczne, o których więcej piszemy poniżej.

Rosyjska ambasada przy Unten den Linden w Berlinie, fot. Claudio Divizia/Shutterstock

Kiedy i dlaczego w RFN zdecydowano o odejściu od energetyki jądrowej?

Łatwiej jest odpowiedzieć na pierwsze z tych pytań. Odpowiedź na drugie jest złożona, ale jeden z ważniejszych powodów zapewne będzie dla Państwa jasny po lekturze dalszej części tekstu. O ile nie jest jasny już teraz.

(Jeśli znają Państwo historię odejścia od „atomu” w Niemczech to bardzo proszę przejdźcie do następnej części artykułu.)

Ruch antyatomowy był i wciąż jeszcze jest w Niemczech bardzo silny. Ma też długą tradycję, sięgającą przynajmniej lat 70-tych. Do jego wzmocnienia przyczyniło się między innymi błędne podejście rządu RFN do protestów przeciwko budowie elektrowni Wyhl, które miały miejsce prawie pół wieku temu. Zamiast rozwiać obawy protestujących, w tym okolicznych rolników, sięgnięto po policję i argumenty siłowe. To właśnie z niemieckiego ruchu antyatomowego w dużej mierze wyłoniła się partia Zieloni (Die Grünen.)

O rezygnacji z energetyki jądrowej w Niemczech zdecydowano dwie dekady temu. Zrobiła to koalicja SPD-Zieloni rządząca w latach 1998–2005. Kanclerzem Niemiec był wtedy Gerhard Schröder z SPD, który w ostatnich tygodniach sprawowania urzędu kanclerskiego podpisał z Rosją umowę o budowie Gazociągu Północnego (Nord Stream).

Niedługo zaś po opuszczeniu urzędu Schröder objął stanowisko w radzie nadzorczej kontrolowanego przez Rosjan konsorcjum Nord Stream. Świat mógł również zobaczyć jego serdeczne relacje z Władimirem Putinem. Od 2017 roku jest zaś szefem rady dyrektorów w rosyjskim koncernie naftowym „Rosnieft”. Ostatnio natomiast został nominowany do rady nadzorczej Gazpromu.

Miejmy nadzieję, że na fali ostatnich tragicznych wydarzeń na Ukrainie Schröder straci niemieckie obywatelstwo. I pewnie natychmiast dostanie rosyjskie.

Ograniczenie czasu życia istniejących bloków i zakaz budowy nowych reaktorów

Dwie dekady temu SPD i Zieloni zdecydowali o ograniczeniu czasu eksploatacji elektrowni jądrowych do 32 lat, i to bynajmniej nie z powodów technicznych. Ostatni reaktor miał być zamknięty w roku 2022.

(Podobno wielu działaczy niemieckich Zielonych, rozczarowanych zbyt ich zdaniem wolnym tempem wygaszania energetyki jądrowej odeszło wtedy z partii. )

Zakazano też budowy nowych bloków jądrowych. Już w roku 2003 w Niemczech została odłączona od sieci pierwsza elektrownia jądrowa, a w 2005 następna. Były to siłownie których budowę rozpoczęto jeszcze w latach 60-tych, a ich łączna moc wynosiła ok. jednego gigawata. To całkiem sporo – mniej więcej tyle ile mocy elektrycznej mają razem obie warszawskie elektrociepłownie – Żerań i Siekierki.

Czytaj również: Atom to najtańsza alternatywa dla węgla i gazu. Chyba, że potanieje magazynowanie prądu z OZE

W 2005 koalicja CDU/CSU wygrała wybory, a Merkel została kanclerz Niemiec, ale do rządu weszło też SPD. Dopiero w 2009, kiedy rządziła już koalicja CDU/CSU bez udziału SPD, a kanclerzem znowu została Angela Merkel, zmieniono decyzję poprzedniego rządu. Czas eksploatacji elektrowni jądrowych został wydłużony – niektórych do końca 2036 roku.

Odwrót po Fukushimie

Jednak po awarii w Fukushimie (11 marca 2011), w obliczu masowych protestów i niepewnych wyników lokalnych wyborów landowych, Merkel uległa presji społecznej i politycznej, zupełnie zmieniając zdanie na temat przyszłości energii jądrowej w RFN. Wrócono do daty 2022 jako definitywnego końca niemieckiego „atomu”. Tą decyzję popierała wtedy zresztą ogromna większość Niemców.

W sierpniu 2011 roku, czyli bardzo niedługo po imprezie na dachu rosyjskiej ambasady w Berlinie, opisanej tak plastycznie przez Döpfnera, wyłączono 8 reaktorów o łącznej mocy ok. 8.5 GW.

To bardzo dużo. Największa pod względem mocy elektrownia węglowa w Europie – polski Bełchatów – ma niecałe 6 GW mocy. Tym bardziej że bloki jądrowe pracują w sposób ciągły (poza planowanymi odstawieniami na załadunek paliwa), niezależny od pogody. Tak więc elektrownie jądrowe o mocy 8.5 GW w ciągu roku produkują znacznie więcej energii elektrycznej niż tej samej mocy turbiny wiatrowe, nie mówiąc już o panelach fotowoltaicznych.

Nie wystarczy wyłączyć, trzeba jeszcze jak najszybciej zburzyć

W następnych latach odłączano kolejne bloki jądrowe, w tym elektrownię Philippsburg. Historia elektrowni w pobliżu Karlsruhe doskonale pokazuje jak szybko, konsekwentnie i z jaką determinacją Niemcy realizują plan likwidacji energetyki jądrowej. Choć od strony technicznej elektrownia ta mogłaby pracować jeszcze długo, została odłączona od sieci zgodnie z harmonogramem pod koniec 2019 roku.

(Przeciwko zamknięciu elektrowni Philippsburg protestowali zresztą pro-atomowi aktywiści ekologiczni z Polski i Niemiec – na szczęście nie wszyscy ekolodzy są przeciwnikami „atomu”.)

Nie minęło nawet pół roku, a jej chłodnie kominowe – ogromne, piękne konstrukcje charakterystyczne zarówno dla elektrowni węglowych, jak jądrowych, zostały wyburzone. Co można obejrzeć na tym krótkim nagraniu:

Czemu tak szybko? Czy dlatego, żeby komuś przypadkiem nie przyszło do głowy ponowne uruchomienie tej elektrowni?

Ostatnie lata, czyli dorzynanie resztek niemieckiej energetyki jądrowej

Na przełomie 2021/2022 zostały wyłączono trzy reaktory jądrowe o łącznej mocy około 4 gigawatów (GW). Do końca tego roku zgodnie z planem mają być wyłączone trzy inne, ostatnie działające niemieckie reaktory, również o łącznej mocy ok. 4 GW.

Czytaj również: Niemcy wyłączają ostatnie reaktory jądrowe. Zabiegają też o brak atomu w innych krajach

Bilans odejścia od „atomu” w RFN

W roku 2002 u naszych zachodnich sąsiadów pracowały elektrownie jądrowe o łącznej mocy 22.4 GW. Produkowały one wtedy tyle energii elektrycznej, ile w roku 2021 wyprodukowały łącznie wszystkie elektrownie na węgiel brunatny i kamienny.

Krótko mówiąc, gdyby Niemcy nie pozbywali się energetyki jądrowej, mogliby zrezygnować z większości swoich „mocy w węglu”. Większości, bo w ciągu roku 2021 działające jeszcze bloki jądrowe wyprodukowały aż 69 TWh energii elektrycznej, podczas gdy bloki energetyczne na węgiel kamienny – 53.3 TWh, a te na węgiel brunatny – 108.3 TWh.

Czytaj również: Czy jesteśmy zależni od rosyjskich surowców? [DANE]

A jak to wygląda w procentach? Na początku XXI w energetyka jądrowa produkowała w Niemczech 29.5 proc. energii elektrycznej. W 2020, już po zamknięciu większości bloków jądrowych już tylko 11.4 proc. Za niecały rok, zapewne ku ogromnej radości wielu „zielonych” aktywistów i polityków (i to nie tylko tych niemieckich) najprawdopodobniej będzie to okrągłe 0.0 proc.

Warto tu podkreślić, że choć produkcja energii elektrycznej z węgla w Niemczech w ostatnich latach spadała aż do roku 2020, to w 2021 nastąpiło „odbicie” – znacznie wzrosła ilości energii pochodzącej z elektrowni węglowych. Było to związane ze słabszymi niż zwykle wynikiem źródeł odnawialnych – wiatru i słońca.

Bez rosyjskiego węgla niemieckie elektrownie nie będą w stanie pracować”

Annalena Baerbock, szefowa niemieckiego MSZ i członkini niemieckich Zielonych w niedawnym wywiadzie telewizyjnym powiedziała, że jest przeciwna wykluczeniu Rosji z systemu rozliczeń SWIFT bo …. może to zaszkodzić dostawom energii do Niemiec. No i że takie sankcje uderzyłby „o wiele mocniej” państwa Zachodu niż w reżim Putina.

Baerbock zauważyła również, że połowa węgla kamiennego importowanego do RFN pochodzi z Rosji i „jeśli nie będziemy mieli tego węgla, elektrownie węglowe w Niemczech nie będą w stanie pracować”.

(Węgiel kamienny Niemcy muszą w całości importować, bo trzy lata temu zamknęli swoją ostatnią kopalnię. Natomiast węgiel brunatny pochodzi w 100 proc. z rodzimych złóż.)

Punkt przeładunkowy w Murmańsku. fot. Mark Agnor/Shutterstock

Porażka Energiewende

Chyba nic tak dobrze i dobitnie nie pokazuje absurdów, szkodliwości i de facto klęski niemieckiej polityki energetycznej jak przytoczona wyżej wypowiedź Baerbock.

Przecież problem zależności od rosyjskiego węgla kamiennego w ogóle by nie istniał gdyby nie pozbyto się energetyki jądrowej. Same tylko reaktory wyłączone zaraz po awarii w Fukushimie w 2011 r. pozwoliłyby Niemcom zamknąć wszystkie bloki na węgiel kamienny i jeszcze trochę tych na węgiel brunatny.

Szefowa MSZ dodała też, że rząd „ciężko pracuje” nad znalezieniem rozwiązań alternatywnych, ale nie może teraz naprawić „błędów przeszłości”, i podkreśliła że rząd RFN jest odpowiedzialny za zapewnienie Niemcom ogrzewania i energii elektrycznej.

Jakie „błędy przeszłości” miała na myśli szefowa niemieckiego MSZ? Czyżby chodziło jej o likwidację energetyki jądrowej, w której jej własna partia odegrała tak ważną rolę?

Rosyjski „gazowy pistolet”

A kiedy Niemcy odejdą już nie tylko od atomu, ale także od węgla, najprawdopodobniej wciąż będą potrzebowali elektrowni gazowych. Przyznają to nawet politycy Zielonych. Potrzeba będzie bloków gazowych o mocy nawet 20-30 GW.

Skąd do Niemiec płynie gaz, możecie się Państwo domyślać. Tak, głównym dostawcą „błękitnego paliwa” do RFN póki co jest Rosja. Szacunki Eurostatu pokazują, że w 2021 roku z Rosji pochodziło między 50 proc. a 75 proc. gazu importowanego do Niemiec.

Czytaj również: Skąd Putin bierze pieniądze na zbrojenia?

I również stąd brała się początkowa rezerwa Niemiec wobec nałożenia naprawdę ostrych sankcji na Rosję. Przypomnimy – cztery kraje: Niemcy, Cypr, Węgry i Włochy – przez kilka dni opóźniały odcięcie Rosji od międzynarodowego systemu wymiany informacji między bankami SWIFT.

Niemieccy i włoscy politycy podeszli na początku do tego rodzaju sankcji tak niechętnie, bo po ich wprowadzeniu ich kraje nie miałyby jak płacić za sprowadzany z Rosji gaz. A Rosjanie mogliby po prostu przestać im wtedy dostarczać „błękitne paliwo”. Co miałoby zarówno dla Niemiec, jak i równie mocno uzależnionych od rosyjskiego gazu Włoch fatalne następstwa.

Fakt, również uran, z którego Niemcy produkują paliwo do swoich reaktorów, pochodzi obecnie w całości z importu. Jednak Niemcy nie są tu tak uzależnieni od Rosji jak w przypadku gazu i węgla kamiennego, bo uran sprowadzają głównie z Kanady i Australii. No i stosunkowo łatwo jest zgromadzić zapasy paliwa jądrowego na dłuższy czas.

Niemcy zaczynają przyznawać, jak duży błąd popełnili

Po agresji reżimu Putina na Ukrainę do Niemców zaczyna chyba coraz bardziej docierać, że kupowanie większości strategicznych surowców energetycznych od Federacji Rosyjskiej może nie być najlepszym pomysłem.

24 lutego Onet przedrukował tekst z Die Welt, w którym możemy przeczytać m. in.:

„Począwszy od 2014 r., w obliczu neoimperialnego zwrotu Kremla, powinniśmy byli przemyśleć termin wycofania się z energetyki jądrowej, zamiast uzależniać się w coraz większym stopniu od rosyjskiego gazu ziemnego (…) To naprawdę przykre, że umowy na Nord Stream 2 zostały podpisane już po aneksji Krymu (…) dodaje.”

Takie stanowisko opiniotwórczych mediów niemieckich to dobry prognostyk – widać coraz większą zmianę u naszych zachodnich sąsiadów jeśli chodzi o postrzeganie związków gospodarczych z łamiących wszelkie zasady reżimem Putina.

Czytaj również: Przewidział wojnę. Teraz mówi, jak zatrzymać Putina

Szkoda tylko, że podobnych refleksji nie było w 2014 roku po aneksji części terytorium Ukrainy przez Rosję. Ale lepiej późno niż wcale.

Zmianę widać także wśród niemieckiej klasy politycznej. Nawet „rozumiejący Rosję” i zwykle bardzo wobec niej wyrozumiali politycy SPD mówią dziś o polityce Putina wobec Ukrainy w bardzo mocnych słowach. Albo wreszcie zrozumieli, że z Rosją nie da się rozmawiać tak jak z krajami zachodu, albo po prostu już dłużej nie mogą przymykać oka i udawać że nic się nie stało.

Kanclerz Niemiec Olaf Scholz nakazał nawet wstrzymanie budowy gazociągu Nord Stream 2, choć nie bez pewnej zachęty czy raczej perswazji ze strony USA. Miejmy nadzieję że wstrzymana budowa nie będzie nigdy wznowiona.

(Dobrą wiadomością jest to, że zarejestrowana w Szwajcarii, ale kontrolowana przez Gazprom spółka Nord Stream 2 AG ogłosiła niedawno upadłość.)

Scholz zapowiedział też budowę dwóch terminali gazu skroplonego LNG. To prawdziwy przełom. Do tej pory Niemcy nie potrzebowali gazoportów – mieli wystarczająco dobre układy z Rosją, z której gaz sprowadzali rurociągami.

Co z niemieckiej energetyki jądrowej da się jeszcze ocalić?

Skoro uzależnienie Niemiec od rosyjskich paliw kopalnych wynika w dużej mierze z likwidacji energetyki jądrowej, to wydaje się że droga, by je zmniejszyć, jest jasna i oczywista. Po pierwsze, nie wyłączać tych bloków jądrowych które jeszcze działają. Po drugie, przywrócić do pracy tak wiele z tych już wyłączonych, jak to tylko możliwe. A co jest jeszcze możliwe? Zapytałem o to ekspertów.

Adam Rajewski, Instytut Techniki Cieplnej Politechniki Warszawskiej:

„To wszystko zależy, jak bardzo mocno by ktoś chciał przywrócić te elektrownie do pracy. Chłodnię można odbudować, maszynownię można odbudować, póki nie ruszą reaktora i systemów bezpieczeństwa, to hipotetycznie wszystko można. Ale tak bardziej realistycznie to pewnie ocalić można by najwyżej trzy ostatnie, wciąż działające elektrownie.”

Protest przeciwników energii jądrowej z 2011 roku przed elektrownią Neckarwestheim. Ma ona zostać wygaszona pod koniec 2022 roku, fot. S. Kuelcue/Shutterstock

A jeśli chodzi o uruchomienie tych elektrowni, w których jeszcze niczego nie zdemontowano ani nie zburzono? Maciej Lipka z fundacji nuclear.pl:

„Moim zdaniem są tu trzy istotne kwestie. Po pierwsze, procedury administracyjne – ponowne włączenie do eksploatacji będzie wymagało zezwolenia dozoru jądrowego. Po drugie, brak paliwa jądrowego – zakup nowego zwyczajnie trwa. A po trzecie wreszcie, zgaduję że skoro od jakiegoś czasu planowano zamknięcie, to przynajmniej części układów i urządzeń nie modernizowano. Byłoby to marnotrawstwo wobec braku planów przedłużenia pracy elektrowni. Tych modernizacji trzeba by dokonać teraz. Tak więc ich ponowne uruchomienie to perspektywa raczej na za dwa lata, niż za dwa miesiące.”

Czas pokaże, co stanie się z resztką niegdyś tak imponującej „floty” niemieckich elektrowni jądrowych. Na razie wszystko wskazuje na to, że za 10 miesięcy raz na zawsze zostaną wyłączone ostatnie reaktory. Stanie się tak, choć obecnie tej decyzji sprzeciwia się już ponad połowa obywateli RFN. Choćby dlatego, że operatorzy elektrowni mówią jasno, że nie widzą możliwości przedłużenia czasu ich funkcjonowania.

Wszystko w rękach polityków

To, czy energetyka jądrowa u naszych zachodnich sąsiadów będzie mieć jeszcze przed sobą jakąkolwiek przyszłość zależy w ogromnej mierze od tamtejszej klasy politycznej.

Pojawiają się tu zresztą pierwsze optymistyczne sygnały. Robert Habeck, minister gospodarki i ochrony klimatu RFN (a także prominenty polityk niemieckich Zielonych) powiedział niedawno że Niemcy rozważają przedłużenie pracy działających elektrowni jądrowych. Powodem jest oczywiście agresja Rosji na Ukrainę i związane z tym wywrócenie do góry nogami dotychczasowej polityki Niemiec, w tym polityki energetycznej.

Habeck zaznaczył, że nie odrzucałby energetyki jądrowej „z przyczyn ideologicznych”, ale powiedział też „wstępne badania wskazują, że [przedłużenie pracy reaktorów] nam nie pomoże”. Przynajmniej jeśli chodzi o najbliższą zimę (2022/23).

Dramatyczne wydarzenia na Ukrainie zapewne sprawią jednak, że ta część niemieckich polityków, która do tej pory realizowała raczej interesy rosyjskie, niż jakiekolwiek inne, zacznie wreszcie pilnować tego co leży w rzeczywistym interesie RFN. A przy okazji także w interesie reszty Europy, w tym niszczonej dziś przez reżim Putina Ukrainy.

A także całej Planety.

Polityka energetyczna RFN jest też szkodliwa dla klimatu

Dotychczasowa niemiecka polityka energetyczna jest szkodliwa nie tylko dla bezpieczeństwa w Europie. I chodzi mi tu nie tylko o bezpieczeństwo energetyczne Niemiec czy innych państw, ale to najzwyklejsze, zupełnie podstawowe bezpieczeństwo, którym nie mogą się dziś cieszyć Ukraińcy, bo spadają na Nich rosyjskie rakiety i bomby kupowane także za niemieckie pieniądze.

Niemiecka Energiewende jest też klęską jeśli chodzi o politykę klimatyczną. Po latach intensywnych działań i wydaniu miliardów euro emisyjność niemieckiej energetyki wciąż jest bardzo wysoka. Nic dziwnego, skoro transformacja energetyczna w tym kraju to nie tylko dynamiczny rozwój źródeł odnawialnych takich jak wiatraki i panele słoneczne (rozwój godny podziwu i wart naśladowania), ale też „zaoranie atomu”, czyli spektakularny „strzał we własne kolano”. A nawet w oba.

Planowe odejście od energetyki jądrowej w RFN (zamknięcie ostatniej elektrowni atomowej do końca 2022 zamiast do końca 2036 roku, jak początkowo chciała Merkel) oznacza w sumie 1.4 mld ton CO2 dodatkowo wyemitowanych do atmosfery.

To ponad 4 razy więcej niż każdego roku emituje cała Polska.

Tak naprawdę, straty dla klimatu związane z niemiecką niechęcią do energii jądrowej są jednak dużo wyższe. Przynajmniej niektóre elektrownie jądrowe w Niemczech mogłyby pracować dłużej niż do 2035, a zamiast nich będą dalej pracować elektrownie gazowe i węglowe.

No i gdyby nie decyzja koalicji SPD/Zieloni sprzed dwudziestu lat, w RFN powstawałyby nowe reaktory, nowe bloki jądrowe. I być może Niemcy nie musieli by dziś w ogóle produkować energii elektrycznej spalając węgiel i gaz.

Dlaczego niszczenie energetyki jądrowej szkodzi klimatowi?

Dlatego, że wbrew temu co twierdzą niektórzy zieloni politycy i aktywiści, nie da się na razie zbudować stabilnego systemu energetycznego opartego wyłącznie na niskoemisyjnych ale niesterowalnych źródeł odnawialnych – panelach fotowoltaicznych i farmach wiatrowych. I jeszcze długo nie będzie się dało. A w kraju takim jak Niemcy czy Polska nie ma wystarczająco dobrych warunków dla hydroenergetyki. Potrzebne są więc jeszcze stabilne, sterowalne źródła energii, takie jak elektrownie węglowe, gazowe lub atomowe.

Jeśli pozbędziemy się „atomu” w systemie energetycznym, to chcąc zapewnić ciągłość dostaw prądu nie możemy na razie zrezygnować z węgla i gazu. I Niemcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Dlatego jeśli RFN ma być bardziej niezależna od dostaw rosyjskiego gazu, musi teraz mocniej postawić na węgiel.

Cytowany wyżej minister Habeck w niedawnym wywiadzie radiowym nie wykluczał, że niemieckie elektrownie węglowe będą musiały działać dłużej niż do tej pory zakładano.

A konkretnie – do kiedy? Trudno powiedzieć – do niedawna odejście od węgla w niemieckiej energetyce planowano na rok 2038. Jednak umowa koalicyjna, jaką podpisały trzy partie rządzące dziś w Niemczech – obok SPD i Zielonych jest to też FDP, zakładała że należy przyspieszyć odejście od węgla najlepiej do roku 2030. Teraz zapewne możemy się więc spodziewać jakieś daty pomiędzy 2030 a 2038.

Czytaj również:„Niskoemisyjny” gaz ziemny i „znikomy” wpływ człowieka na zmiany klimatu – tak manipuluje nami PGE [KOMENTARZ]

Tyle że jak wiemy elektrownie spalające węgiel lub gaz ziemny emitują ogromne ilości gazów cieplarnianych. Elektrownie jądrowe praktycznie nie emitują ich wcale. I właśnie dlatego emisyjność sektora energetycznego w Niemczech jest wciąż kilkukrotnie wyższa niż we Francji. Nad Sekwaną większość energii elektrycznej produkują elektrownie jądrowe.

Ucieczka do przodu?

W Niemczech pojawił się też inny pomysł, który ma być odpowiedzią zarówno na bardzo ostry kryzys polityczny, jak i klimatyczny. A jest nim przyspieszenie transformacji do energetyki opartej „prawie wyłącznie” na źródłach odnawialnych. Cel ten miałby być osiągnięty do roku 2035. Ambitny, ale realny plan czy też mydlenie oczu? Niestety, obawiam się bez energetyki jądrowej raczej to drugie.

Skoro do tej pory Niemcom nie udało zrezygnować jednocześnie z paliw kopalnych i energii jądrowej, to czy uda im się to w ciągu najbliższych kilkunastu lat? Czy na pewno technologie magazynowania energii rozwiną się przez najbliższą dekadę w wystarczającym stopniu, by było to możliwe?

„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów” (cytat przypisywany Albertowi Einsteinowi).

Czytaj również: Atom to najtańsza alternatywa dla węgla i gazu. Chyba, że potanieje magazynowanie prądu z OZE

No chyba że Niemcy będą mocno rozwijać energetykę opartą o biomasę. Jeśli tak, to nie jest to dobra informacja z punktu widzenia ochrony klimatu – biomasa jest owszem odnawialna, ale nie jest źródłem niskoemisyjnym – jej spalanie też przecież wiąże się z emisją CO2.

Wygląda więc na to, że najważniejszą zasadą, jaka rządzi transformacją energetyczną w Niemczech wciąż jest „byle tylko nie było atomu”.

Cudze ganicie, swego nie znacie

Na koniec jeszcze jedna bardzo ważna kwestia. Sporo z tego co zostało powiedziane o RFN stosuje się niestety także do naszego kraju.

Jasne, nie mamy elektrowni atomowych, które moglibyśmy bardzo głupio wyłączyć przed czasem. Możemy zrobić co najwyżej podobnie głupią rzecz i zrezygnować z budowy nowych bloków jądrowych – oby się tak nie stało.

Warto tu przypomnieć wypowiedź z 22 lutego – dwa dni przed putinowską agresją na Ukrainę. Steffi Lemke, federalna minister środowiska, ochrony przyrody, bezpieczeństwa jądrowego i ochrony konsumentów Niemiec, a także działaczka Zielonych zagroziła wówczas Polsce pozwem za rozwój energetyki jądrowej. „Jeśli w Polsce dojdzie do budowy reaktorów jądrowych, to będziemy pracować z użyciem odpowiednich instrumentów prawnych, dla mnie to oczywistość” – powiedziała Lemke podczas wizyty w Warszawie.

Miejmy nadzieję że w obecnej, zupełnie innej rzeczywistości żaden niemiecki polityk nigdy już niczego takiego nie powie.

Ale zostawmy już w spokoju atom, szaleństwa niemieckiej polityki energetycznej i fobie Zielonych.

Przecież my też, tak jak Niemcy i inne kraje Europy kupujemy od putinowskiej Rosji ogromne ilości paliw kopalnych. Płacimy za to gigantyczne pieniądze, które przywódcy Rosji wydają na śmiercionośne zabawki, a w najlepszym razie na kolejne rezydencje.

Czytaj również: „Czas skończyć z karmieniem bandytów pieniędzmi”. Koalicja Klimatyczna apeluje do rządu ws. importu z Rosji

Nie tylko Niemcy finansują Putina, my również

Według raportu Forum Energii w ciągu ostatnich dwudziestu lat zapłaciliśmy za importowane surowce energetyczne 1.16 biliona złotych (czyli 1160 miliardów). Naszym głównym dostawcą jest Federacja Rosyjska.

W latach 2000-2020 na importowaną ropę wydaliśmy 802.9 mld zł. Wydatki na gaz ziemny to 285.7 mld zł, zaś na węgiel: 72.2 mld zł. Jak widać, dominuje tu ropa naftowa. Import tych paliw do Polski wzrósł w tym czasie o 756 proc., (węgiel), 41 proc. (ropa) i o 118 proc. (gaz).

Import paliw kopalnych do Polski w latach 2000 – 2020, grafika: Forum Energii

Za chwilę nie będziemy już kupować od Rosjan gazu, bo budujemy łączący Polskę z Norwegią gazociąg Baltic Pipe. Ta inwestycja to niewątpliwie ogromny postęp z punktu widzenia geopolityki. Zamiast finansować dopuszczającą się zbrodni wojennych rosyjską armię, kupując gaz sprawimy jedynie, że obrzydliwie bogaci i pełni ekologicznej hipokryzji Norwegowie będą jeszcze bardziej bogaci. No ale Norwegowie raczej nie zakręcą nam kurka.

Czytaj również: Koniec z przykręcaniem kurka? W 2022 Polska może uniezależnić się od gazu z Rosji

Gazociąg do Norwegii powinien powstać już dawno. Niestety polscy politycy z trudnych do zrozumienia powodów przez wiele lat nie potrafili podjąć tak ważnej dla naszego kraju decyzji.

Zostaje jeszcze kupowany od Rosji węgiel kamienny, a przede wszystkim – ropa naftowa. Nawet jeśli kupimy te surowce od kogo innego, wciąż będziemy za nie słono płacić.

Dlatego nasz kraj powinien jak najszybciej intensywnie rozwijać niskoemisyjne źródła energii: energetykę wiatrową, słoneczną i jądrową. Powinniśmy też zmniejszać uzależnienie naszego transportu od paliw węglowodorowych.

Będzie to korzystne dla klimatu, jakości powietrza, stanu naszego budżetu, a wreszcie dla bezpieczeństwa w Europie.

Jednak póki co, tankując samochód wspieramy finansowo zbrodniczy reżim. Warto o tym pamiętać i tankować jak najrzadziej.

Zdjęcie tytułowe: Hadrian/Shutterstock

Podziel się: