Kilka dni temu minęła piąta rocznica złożenia przez Oliwera Palarza pozwu przeciwko państwu polskiemu. Rybniczanin w 2015 roku pozwał je w związku z tym, że to narusza jego dobra osobiste, dopuszczając do pekińskich stężeń smogu. Po pięciu latach sprawa wciąż nie doczekała się rozstrzygnięcia. To ciekawe, bo Grażyna Wolszczak na wygranie podobnego procesu potrzebowała trzy miesiące.
W sprawie są oczywiście niuanse. Trzeba na przykład podkreślić, że Palarz w sądzie pierwszej instancji zdążył przegrać. Sąd argumentował wówczas, że nikt nie zmusza powoda do zamieszkiwania na terenie Rybnika, że mieszka w nim z własnej woli. Na taki wyrok czekał trzy lata. Trzeba także zwrócić uwagę, że trzy miesiące wystarczyły Grażynie Wolszczak na wygraną w pierwszej instancji, ale sprawa także trafiła do apelacji.
Matematykę można więc tutaj robić na różne sposoby, ale nie zmienia to istoty sprawy. Jest nią to, że młyny sprawiedliwości zupełnie inaczej mielą, kiedy sprawa toczy się z dala od Warszawy oraz kamer ogólnopolskich stacji telewizyjnych, a zupełnie inaczej, gdy w sądzie błyskają flesze fotoreporterów wszystkich gazet, w tym Faktu i Superaka. Chodzi tutaj przecież nie o Grażynę Wolszczak – w jej miejsce można wstawić dowolną znaną postać – ale to, że polskie państwo jest w dużej mierze państwem medialnym i do tego, by sprawnie działać, potrzebuje kamer ogólnopolskich telewizji. A kiedy ich brakuje, zmienia się w organizację rodem z opowiadań Haska i filmów Barei.
Z kamerami natomiast jest taki problem, że starannie, choć rzadko mądrze, wybierają swoje cele i dość łatwo jest o nie, kiedy zaangażowani w sprawy są znani ludzie i dzieją się one w Warszawie. Pomaga też, gdy temat jest politycznie istotny dla którejkolwiek z dwóch stron wojny polsko-polskiej.
Dużo trudniej o uwagę jest wtedy, kiedy problemy dotyczą miast wojewódzkich. Gdy rozmawiamy o tym, co dzieje się w powiatach, nie można na kamery liczyć w zasadzie w ogóle. A bez nich na wyrok, który w Warszawie zapada w trzy miesiące, czeka się trzy lata, by na końcu usłyszeć, że zawsze można się wyprowadzić. Nie można też liczyć, że państwo nie będzie z Barei. Jest to bowiem państwo, które do działania potrzebuje kamer, błyskających fleszy lub politycznej potrzeby.
Przykładów jest więcej i nie chodzi tylko o sądy. Doskonałym jest awaria Czajki. Ta – dzięki temu, że jednocześnie wydarzyła się w Warszawie i była politycznie wygodna – zmobilizowała do działania wszystkie chyba służby odpowiedzialne za ochronę środowiska. I to do działania na poziomie, którego na co dzień się nie spotyka. Na co dzień w państwie medialnym jest bowiem tak, jak opowiadają ludzie, którzy od lat w powiatowych miastach próbują się doprosić o skuteczną interwencję tych służb.
A o historiach, które ciągną się od bardzo wielu lat, opowiadają tak.
W Mielcu, o czym opowiadał mi Piotr Kozub, jest tak:
„Przez lata robili więc, co chcieli, mówiąc, że to, co leci z komina, to jest para wodna. (…) Nikt nic nie sprawdzał. Ludzie to wdychali i do momentu, w którym nie doszłoby do tragedii polegającej na tym, że zwłoki będą leżeć na ulicach, było pewne, że nikogo nic nie będzie obchodzić. W teren dałoby się wrzucić Cyklon B i nikt nie wiedziałby, że to jest Cyklon B.”
W Łaziskach Górnych, to Sylwia Harazin, tak:
„Ludzie są totalnie ignorowani, a nas uważa się za wariatów szukających sobie na siłę kłopotów. Nigdy nie zdarzyło się tak, że po zgłoszeniu sprawa nabrała własnego biegu i ktoś to za nas załatwiał. Często z urzędu miasta lub starostwa wysyłali pisma dalej do WIOŚ, a WIOŚ mówił, że nie ma ludzi i czasu i zmierzy to za rok lub dwa. Kiedy udało się wywalczyć ambulans pomiarowy, o którym miał nikt nie wiedzieć, to ustawili u sąsiadów samochód z wielkim napisem »ambulans pomiarowy«, który było widać z kilometra.”
W Szczecinku, o czym opowiadał Marcin Weksej, z kolei tak:
„Pożar w zakładzie. Ludzie robią zdjęcia, filmiki. Chmura dymu leci na sąsiednie wioski. Dzwonię do urzędu miasta, do starostwa, do WIOŚ. Nikt nie reaguje. Dzwonię więc do Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Warszawie. W tym kobieta godzinę po wypadku odbiera telefon i mówi: tam nic takiego się nie stało. Pytam: a skąd pani wie, tarota pani sobie postawiła? I wyobraź sobie, że po czymś takim nic nie jest sprawdzane, nie są pobierane próbki, które pozwoliłyby wykazać, co tam się stało.”
„Nawet jak znaleźliśmy w skawińskim powietrzu benzen, heksachlorobutadien, ksylen i naftalen, to napisali, że jedyne, co potwierdzają to smród, bo trzeba by było zbadać natężenie obecności tych substancji, a tego nie mają jak zrobić.
(…) A teraz, po wykryciu silnie toksycznych substancji w fetorze emitowanym przez zakłady byli jeszcze na tyle bezczelni, żeby napisać, że, pomimo iż to wszystko jest w powietrzu, co ustalili zresztą we własnym laboratorium, nie ma mowy o żadnej szkodliwości dla mieszkańców. To wtedy zaapelowaliśmy do nich o odrobinę przyzwoitości.”
A w Oświęcimiu, co opowiedział mi Bartłomiej Gieregowski, tak:
„Inspekcja ochrony środowiska po prostu w ogóle nie spełnia roli, do której została powołana. Ludzie, którzy powinni dbać o nasze zdrowie i otoczenie, robią takie rzeczy, że zwyczajnie trudno uwierzyć, że to wszystko dzieje się w 21. wieku, w środku cywilizowanej Europy.”
Co zresztą wcale nie musi być takie najgorsze, bo niekiedy gorzej – ale za to zabawniej – jest wtedy, kiedy odpowiednie służby zabiorą się do pracy i postanowią jakiś problem wyjaśnić. Wtedy może się bowiem okazać na przykład, że za zanieczyszczenie rzeki odpowiadają żyjące w niej bobry.
***
Fot. Airly. Mapa jakości powietrza w Rybniku.