Wystarczy kilka dni na diecie złożonej z produktów „bio”, by w naszym organizmie zmniejszyło się stężenie pozostałości pestycydów, w tym substancji powiązanych ze wzrostem ryzyka rozwoju autyzmu, choroby Parkinsona czy nowotworów. Takie wnioski płyną z badania przeprowadzonego przez naukowców z University of California.
Powodów do paniki niby nie ma. Sprawa dotyczy bowiem Stanów Zjednoczonych, gdzie przepisy regulujące bezpieczeństwo żywności są znacznie luźniejsze niż w Unii Europejskiej. Nie znaczy to jednak, że problem nie występuje pod naszą długością geograficzną. W Europie różnice między żywnością ekologiczną a „konwencjonalną” są być może mniejsze niż w USA, ale mimo wszystko istnieją.
Pestycydy w żywności: rakotwórcze i neurotoksyczne
Naukowcy z University of California (UC) i fundacji Friends of the Earth (FOTE) przeprowadzili prosty eksperyment, do którego zaangażowali cztery rodziny zamieszkujące różne rejony USA. Rolą badanych było stosowanie się do wytycznych dietetycznych i regularne dostarczanie próbek moczu do analizy. A wytyczne były proste: przez pierwszy tydzień jedz to, co zwykle, przez drugi – wyłącznie produkty ekologiczne. Okazało się, że po przestawieniu się z konwencjonalnego jadłospisu na żywność „bio”, w próbkach moczu uczestników badania wyraźnie zmniejszyły się stężenia 13 z 14 analizowanych substancji: pestycydów lub produktów ich rozpadu.
W niektórych przypadkach wyniki były wręcz szokujące. Przykładowo poziom malationu w analizowanych próbkach spadł średnio o 95 proc., klotianidyny o blisko 83 proc., a chlorpyrifosu o prawie 61 proc. Pierwsza z wymienionych substancji została zaklasyfikowana przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) jako związek prawdopodobnie rakotwórczy dla ludzi. Niestety, może ona szkodzić zdrowiu również na inne sposoby. Malation należy do grupy estrów kwasów fosforowych (organofosforanów) – związków wykorzystywanych w produkcji broni chemicznej. Mają one silne działanie neurotoksyczne. Badania wiążą narażenie na organofosforany ze zwiększonym ryzykiem rozwoju wad mózgu u dzieci, wyższą zachorowalnością na autyzm, niższym ilorazem inteligencji. Do organofosforanów należy również chlorpyrifos. Wiadomo, że powoduje on zaburzenia rozwojowe i upośledza sprawność układu odpornościowego. W 2017 r. amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (EPA) przymierzała się do zakazania tego pestycydu, ale jej plany pokrzyżowała administracja Donalda Trumpa. Na poziomie stanowym zakaz wprowadziły Hawaje.
O szkodliwości pestycydów wciąż wiemy zbyt mało
Z kolei klotianidyna to środek owadobójczy z grupy neonikotynoidów, związków pod względem chemicznym podobnych do nikotyny (nawiasem mówiąc, jednego z najstarszych insektycydów stosowanych w uprawie roślin). Badania wskazują, że ze względu na rozpowszechnione użycie pestycydy z tej klasy przyczyniają się do masowego wymierania pszczół. Kilka państw już wyciągnęło z tych ustaleń wnioski i zakazało niektórych preparatów zawierających neonikotynoidy. Takie kroki poczyniły Niemcy, Włochy, Francja i Słowenia. Wiadomo też, że narażenie na pozostałości neonikotynoidów w produktach spożywczych może wpływać negatywnie na ludzki mózg na etapie rozwoju. Inną grupą środków ochrony rośliny wykrytą w próbkach moczu były pyretroidy – również substancje o działaniu owadobójczym. Kilka badań epidemiologicznych wskazuje, że długotrwałe narażenie na te związki może obniżać jakość nasienia i uszkadzać DNA plemników, a także zaburzać działanie hormonów płciowych.
Zgodnie z szacunkowymi danymi obecnie w rolnictwie stosowanych jest około 900 pestycydów. Niestety wiedza na temat szkodliwości większości z nich przy narażeniu przewlekłym jest bardzo ograniczona. Do grupy najlepiej przebadanych należą organofosforany. O wiele mniej danych posiadamy m.in. na temat neonikotynoidów i pyretroidów, które „na tapetę” wzięli naukowcy z Kalifornii. Pestycydów mogących stwarzać zagrożenie dla zdrowia jest jednak z dużym prawdopodobieństwem znacznie więcej. Tyle że przebadanie ich pod kątem ich wpływu na ludzki organizm to iście herkulesowa praca. Stosunkowo najłatwiej ustalić skutki narażenia ostrego, z którym jednak najrzadziej mamy do czynienia. Znacznie trudniej ocenić, jak na ludzki ustrój wpływa ciągłe lub częste narażenie na niewielkie dawki danej substancji.
Trudno również ustalić, w jakie wzajemne interakcje wchodzą te substancje w organizmie, jakie szkody powodują oraz czy i w jaki sposób może dochodzić do kumulacji tych szkód. Problem stwarza również ocena indywidualnego poziomu narażenia na poszczególne związki, która zależy nie tylko od diety, ale również od konkretnych produktów – w wyrobach z tej samej kategorii, ale od innego producenta czy z innego miejsca pochodzenia stężenia szkodliwych związków mogą być różne.
W Europie lepiej niż w USA, ale daleko do ideału
Do pewnego stopnia pocieszający jest fakt, że regulacje unijne zapewniają nam w tym względzie większą ochronę niż przepisy obowiązujące za oceanem. Zagadnienie to było szerzej omawiane m.in. w kontekście negocjacji TTIP – porozumienia handlowego, które groziło narzuceniem Europie amerykańskich standardów bezpieczeństwa żywności. To, jak duże są rozbieżności w podejściach do tej kwestii po obu stronach Atlantyku, można zilustrować za pomocą liczb. Aż 82 pestycydy stosowane w amerykańskim rolnictwie są zakazane w Unii Europejskiej. Kolosalna wręcz różnica dotyczy liczby substancji zakazanych w produkcji kosmetyków: w UE wynosi ona 1372, w USA – 2.
Wykorzystanie związków chemicznych w przemyśle i produkcji rolnej na terenie UE reguluje REACH – rozporządzenie przyjęte w celu lepszej ochrony środowiska i zdrowia człowieka przed zagrożeniami ze strony substancji chemicznych. Jest ono oparte na zasadzie przezorności, która mówi mniej więcej tyle: jeżeli nie da się ustalić, czy negatywne oddziaływanie wystąpi, czy też nie, zakłada się, że wystąpi. Standardy unijne, choć wydają się lepsze od amerykańskich, są jednak dalekie od ideału. Pieniądze unijnych podatników w ramach subsydiów dla sektora rolnego płyną przede wszystkim do wielkich gospodarstw, które obficie korzystają z agrochemii. Tymczasem przedsięwzięcia ekologiczne pozostają mocno niedofinansowane. A koszty takiej polityki przyjdzie zapłacić i tak – za pośrednictwem służby zdrowia.
Foto: Shutterstock/Suwin.